Będzie to ogromna zmiana - podsumował plany rządu wobec nauczania historii prezes Jarosław Kaczyński. W programie "Polski ład", zaprezentowanym przez PiS, narracja o zwiększeniu roli tego przedmiotu łączy się ze zdaniem "także w perspektywie egzaminu maturalnego". Dziś ten egzamin jest jednym z rzadziej wybieranych. Czy PIS to zmieni?
- W szkołach średnich wprowadzimy naukę historii dwoma nurtami, tzn. historię powszechną i historię Polski. Dla każdego z tych nurtów będzie przeznaczone dwie, trzy, może więcej godzin zajęć w ciągu tygodnia. Będzie to ogromna zmiana - zapowiedział prezes Jarosław Kaczyński, prezentując w ubiegłą sobotę "Polski Ład".
I na tym skupili się komentatorzy, bo zmiana jest rzeczywiście duża. Godzin historii może być nawet dwa razy więcej niż teraz. Ale gdy zajrzymy do dokumentu, który prezentował prezes Kaczyński, okaże się, że to nie jedyna radykalna propozycja w zakresie nauczania historii.
W "Polskim ładzie" czytamy: "Zwiększymy rolę historii w programie nauczania, zwłaszcza w szkołach średnich, także w perspektywie egzaminu maturalnego. W liceach ogólnokształcących i technikach (3. lub 4. klasa szkoły średniej) wprowadzimy zajęcia z historii XX w. (głównie Polski). Umożliwimy realizację przedmiotu w atrakcyjnej formie warsztatowej. Ponadto wprowadzimy coroczny ogólnopolski quiz historyczny i konkurs retoryki dla szkół".
I właśnie fragment "także w perspektywie egzaminu maturalnego" zwrócił uwagę uczniów i nauczycieli. Czyżby rząd planował wprowadzić kolejną obowiązkową maturę? - pytają.
Matura na ratunek
By poszukać odpowiedzi na to pytanie, cofnijmy się odrobinę. Jest 14 sierpnia 2020 roku, szkoły szykują się do powrotu do edukacji stacjonarnej. Trwa pandemia, ale rządzący - również ówczesny minister edukacji Dariusz Piontkowski - zapewniają, że wszystko jest pod kontrolą i powrót do normalnych lekcji jest bezpieczny.
Tego dnia około 8.30 dziennikarze dostają maila: "Zaplanowana na dzisiaj, na godz. 12 konferencja prasowa Dariusza Piontkowskiego Ministra Edukacji Narodowej na temat ważnych zmian na egzaminach nie odbędzie się". (pisownia i podkreślenie oryginalne - red.).
Tę konferencję zaplanowano ledwie kilkanaście godzin wcześniej. Choć miała dotyczyć zmian w egzaminach, nie informowano o udziale w niej Marcina Smolika, dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej. Dziennikarze nie mogli doprosić się o szczegóły.
Konferencja ostatecznie nigdy nie odbyła się, a resort nie poinformował, czym miały być te "ważne zmiany".
Pierwsze decyzje o egzaminacyjnych zmianach związanych z pandemią (okrojenie materiału) podjął już minister Przemysław Czarnek, kilka miesięcy później. Zresztą Piontkowskiemu nie mogło o to chodzić, bo w sierpniu wydawało się jeszcze, że rok szkolny 2020/2021 będzie toczył się normalnie.
Ale cofnijmy się jeszcze trochę. Już pod koniec lipca 2020 roku Ryszard Terlecki, szef parlamentarnego klubu Prawa i Sprawiedliwości, mówił, że "lepiej wyedukowani młodzi ludzie, którzy przejdą przez lepszą podstawę programową, będą chętniej głosować na PiS". - Jestem o tym przekonany. Mądrzejsi ludzie, bardziej zorientowani w rzeczywistości politycznej, historycznej, bardziej przywiązani do pewnych tradycji i bardziej utożsamiający się z tą tradycją z pewnością będą głosować na PiS - stwierdził na antenie TVN24.
A z informacji, do których dotarł portal tvn24.pl, wynika, że w sierpniu Piontkowskiemu mogło chodzić właśnie o podążanie za ideami Terleckiego i wprowadzenie obowiązkowych egzaminów z historii - po ósmej klasie i na maturze.
Skąd ten pomysł? W sierpniu trwały już intensywne rozmowy o rekonstrukcji rządu, a Piontkowski wiedział, że jego pozycja jest poważnie zagrożona. Wzmocnienie roli historii miało być jego próbą przypodobania się prezesowi Kaczyńskiemu. Tę jego oddolną inicjatywę mieli zatrzymać ludzie Morawieckiego, którzy uznali, że pandemia nie jest najlepszym momentem na światopoglądowe dyskusje o nauczaniu historii.
Pomysł przepadł, a Piontkowski - z wykształcenia nauczyciel historii - został w resorcie, ale jako wiceminister. Ministerstwo edukacji połączono z resortem nauki i od października 2020 roku szefuje mu Przemysław Czarnek - prawnik, ale też z zacięciem historycznym. Od tygodni najchętniej mówi właśnie o zmianach na listach lektur i o nauczaniu historii, co wielokrotnie opisywaliśmy na portalu i opowiadaliśmy o tym na antenie TVN24.
Egzamin, którego nie ma
Ale nie Piontkowski i Czarnek jako pierwsi w PiS próbowali budować polityczną karierę na wzmacnianiu roli lekcji historii. Anna Zalewska też miała na to swój pomysł.
26 czerwca 2016 roku w Toruniu ówczesna szefowa MEN zapowiedziała od 2017 r. likwidację gimnazjów oraz powstanie ośmioklasowej szkoły powszechnej (dopiero później, gdy okazało się, że oznacza to dodatkowe koszta związane choćby ze zmianą m.in. tablic i pieczątek, zdecydowano o niezmienianiu nazwy i pozostaniu przy określeniu "szkoła podstawowa").
Częścią tych zmian miało być też wprowadzenie obowiązkowego egzaminu z historii na koniec ósmej klasy. W pierwotnej wersji projektów przygotowanych przez resort Zalewskiej proponowano, by na zakończenie podstawówek wszyscy uczniowie przystępowali do egzaminu, na którym miała być sprawdzana ich wiedza i umiejętności z czterech przedmiotów: polskiego, matematyki, języka obcego i historii. To miało być budowanie gruntu pod obowiązkową maturę z historii.
Jednak już w październiku 2016 roku, po olbrzymiej krytyce ze strony nauczycieli i naukowców, związanej z obawą o marginalizację nauki przedmiotów przyrodniczych, Zalewska się z tego wycofała.
Dlaczego odpuściła tak szybko? Cóż, z likwidacją gimnazjów było znacznie więcej problemów organizacyjnych i finansowych, niż początkowo przypuszała. Zalewska uznała, że kwestia historii może poczekać.
Ostatecznie egzamin ósmoklasisty z historii - ale tylko dla chętnych do wyboru - miał po raz pierwszy zgodnie z planem Zalewskiej odbyć się wiosną 2022 roku. Już wiadomo, że tak się nie stanie - ale tym razem nie w efekcie zmian politycznych, lecz pandemii. Minister Czarnek zdecydował, że nauka zdalna trwała zbyt długo, by obecni siódmoklasiści musieli w przyszłym roku zdawać więcej egzaminów.
Zawsze źle
Wróćmy jednak do samej historii. Jej nauczanie jest wszak priorytetem konserwatywnych polityków. Od lat - zarówno rządząc, jak i będąc w opozycji - narzekają na to, że uczona jest źle. Spór o jej nauczanie szczególnie intensywny był, gdy podstawy programowe w 2009 roku reformowała Katarzyna Hall, ówczesna minister edukacji w rządzie PO-PSL.
Hall zdecydowała, że polska szkoła musi postawić na większą specjalizację w liceach (zmiany miały wejść w życie w 2012 roku). To oznaczało, że po pierwszej klasie uczniowie mieli się uczyć już głównie tego, co planowali zdawać na maturze, a w przyszłości studiować. W praktyce oznaczało to, że nastolatkowie, którzy wybierali klasy matematyczne czy przyrodnicze, nie mieli już "normalnych" lekcji historii, a jedynie dodatkowy przedmiot "historia i społeczeństwo", na którym nauczyciel z uczniami wybierał moduły do omówienia, a nie jak dawniej uczył wszystkiego od starożytności do dziś (o ile oczywiście zdążył).
To rozwścieczyło prawicę i część jej zwolenników. Wiosną 2012 roku w Krakowie rozpoczął się protest głodowy kilku działaczy opozycji z lat 80. Działacze domagali się zawieszenia rozporządzenia MEN w sprawie podstawy programowej nauczania, które - ich zdaniem - ograniczało od września 2012 roku naukę historii.
Ryszard Terlecki pytał wówczas w Sejmie: - Co zagraża polskiej szkole, że wokół mnożą się protesty w jej obronie? Grupa opozycyjnych weteranów podejmuje strajk głodowy, sprzeciwiając się rugowaniu z jej programu lekcji historii. Co się stało w ciągu kilku ostatnich lat, że większość młodych Polaków przestaje rozumieć związek swojego losu z trwałością własnego państwa i poczuciem wspólnoty własnego narodu?
Medale za głodówkę
Według Terleckiego rządy PO-PSL doprowadziły do "odrzucenia przeszłości", a zaproponowane przez ministerstwo kształcenie ograniczało się jedynie "do rozumienia prostych zdań w internetowych encyklopediach".
Rząd PO-PSL się jednak nie ugiął, działacze zakończyli głodówkę, a reforma weszła w życie. Zgodnie z nią w gimnazjum uczniowie naukę kończyli na I wojnie światowej, a w liceum dostali rok na zapoznanie się z resztą historii polski i świata - aż do wejścia Polski do NATO i UE. Później mieli już tylko te krytykowane przez PiS moduły wybrane z nauczycielem.
Pierwsi maturzyści uczeni tak historii zdawali egzamin dojrzałości w 2015 roku. Ostatni licealiści podejdą do niego w przyszłym roku.
Od 2023 roku matura znów będzie inna - właśnie wskutek reformy Anny Zalewskiej, która zlikwidowała gimnazja. I "przywróciła" historię do szkół. To ona sprawiła, że nieważne z czego maturę będzie zdawał licealista i jakie przedmioty go interesują, historii ma mieć sporo. Dokładniej dwie godziny w tygodniu od pierwszej klasy do matury. Jeśli jest w klasie humanistycznej - to dwa razy więcej.
A jak już przy minister Zalewskiej jesteśmy, to warto wspomnieć, że głodującym działaczom z 2012 roku, gdy już została szefową MEN, wręczyła Medale Komisji Edukacji Narodowej.
Zwracała się wówczas do nagradzanych tak: - Kiedy trzeba upomnieć się o wiedzę, trzeba mówić o tym głośno, nawet przez desperackie gesty. Dzięki wam historia wraca do szkół. Jesteśmy wam bardzo wdzięczni.
Czy PiS zrobi kolejny krok?
"Pełen kurs" historii od Anny Zalewskiej - jeśli wierzyć słowom marszałka Terleckiego z ubiegłych wakacji oraz zapowiedziom Jarosława Kaczyńskiego z "Polskiego ładu" - nie jest jednak ostatecznym, zadowalającym rozwiązaniem.
Polscy politycy z zachwytem przyglądają się m.in. Węgrom, gdzie obowiązkowa matura z historii obowiązuje już od 2005 roku. Tam wszyscy maturzyści muszą zmierzyć się z językiem węgierskim, językiem obcym, matematyką i właśnie historią.
Jakie to przynosi efekty? - Program historii został dostosowany pod polityczną narrację władzy, na lekcjach przemilcza się odpowiedzialność Węgier za udział w dwóch wojnach światowych, czyniąc z tego państwa wyłącznie ofiarę. Jest także element kreowania Węgier na obrońcę wartości chrześcijańskich, który najsilniej dostrzec można było w 2015 roku, w trakcie kryzysu migracyjnego - zauważa dr Dominik Héjj z Instytutu Europy Środkowej, twórca portalu poświęconego węgierskiej polityce kropka.hu.
A Iga Kolasińska, lektorka języka polskiego w Budapeszcie, mówi mi: - Mam poczucie, że obowiązkowa matura z historii nie przekłada się na lepszą znajomość historii, i nie wiem, czy gwarantuje przyrost uczuć patriotycznych. Widzę to po moich studentach humanistach, dla których historia to po prostu przedmiot maturalny, który trzeba wkuć, zdać i przejść na poziomie podstawowym.
Co mogłoby oznaczać wprowadzenie obowiązkowych egzaminów z historii w Polsce?
Wojtek Czerny, nauczyciel historii z Bochni: - Staram się z moimi uczniami rozmawiać na lekcjach, pokazywać różne perspektywy, nauczyć ich, że historia nie jest czarno-biała, składa się z różnych odcieni szarości. Czy wtedy będę miał na to czas? Pewnie będzie go mniej, bo większy nacisk będę musiał położyć na faktografię i jej utrwalenie - zastanawia się.
I dodaje: - Nie zapominajmy o uczniach! Bo czy rzeczywiście obowiązkowy egzamin z historii spowoduje, że staną się bardziej świadomymi obywatelami? Obawiam się, że nie. Pozostawmy młodym ludziom swobodę wyboru i uszanujmy ich zainteresowania.
Wycieczki na Kresy
Ale bez względu na to, czy egzaminy z historii będą obowiązkowe, PiS jasno mówi, że chciałoby zmienić sposób nauczania tego przedmiotu. I nie chodzi tylko o te dwa nurty, które zapowiedział prezes Kaczyński.
Pomóc mają też programy, które "pozwolą młodzieży szkolnej zapoznawać się z Polską". - Żeby młodzi ludzie Polskę poznawali, jej tradycję i kulturę. I się z nią wiązali. Dzisiaj bywa z tym różnie. Musimy to zmienić. Polska musi być Polską. Krajem głęboko osadzonym w tradycji, krajem dumnym, który idzie do przodu - podkreślał prezes Kaczyński. I dodawał: - Warto być Polakiem i spełniać polskie aspiracje, a co trudniejsze – marzenia.
Jedną z części wspierania takich postaw ma być akcja "Poznaj Polskę". Chodzi o dofinansowanie wycieczek dla uczniów szkół ponadpodstawowych na Kresy Wschodnie i do innych miejsc dziedzictwa I Rzeczypospolitej: "Ministerstwo Edukacji i Nauki wesprze finansowo i opracuje merytorycznie programy przykładowych wycieczek edukacyjnych" – czytamy w "Polskim ładzie".
Ale to akurat nie nowa fantazja. Program wycieczek do miejsc pamięci narodowej miał np. niegdysiejszy minister edukacji Roman Giertych w pierwszym rządzie PiS-LPR-Samoobrona. Szkoły mogły liczyć wtedy na dofinansowanie wyjazdów, m.in. do Warszawy, Krakowa, Gdańska, Gniezna, Wrocławia czy Zakopanego. A także Katynia, Lwowa, Watykanu, pod Monte Cassino, Lenino, a nawet do Tobruku w Libii. Ale następny rząd – PO-PSL – już tego nie kontynuował.
Zresztą m.in. z powodu porzucenia patriotycznych wycieczek politycy PiS i państwowi urzędnicy przez lata narzekali, że w szkołach kiepsko uczy się patriotyzmu – choć formalnie wpisany był w podstawę programową.
- Przez ostatnie lata sterowanie systemowe było niekorzystne dla przedmiotów tożsamościowych. Chodzi o to, by wychowanie patriotyczne, wiedza historyczna, znajomość języka ojczystego, przywiązanie do własnego państwa, symboli narodowych, aktywna postawa były w szkole przedstawiane jako wartość – mówił mi w 2016 roku dr hab. Andrzej Waśko, pełnomocnik prezydenta Andrzeja Dudy ds. reformy edukacji i jeden z liderów zmian.
Dlaczego uczniowie polegli pod Grunwaldem?
Problem z nauczaniem historii i budowaniem postaw patriotycznych może jednak leżeć w zupełnie innym miejscu, niż politycy PiS przypuszczają.
Weźmy taki obrazek: czerwiec 2016 roku, uczniowie otrzymują wyniki egzaminu gimnazjalnego (w tym czasie egzamin z historii i wiedzy o społeczeństwie na koniec szkoły zdawali wszyscy). Okazuje się, że najtrudniejszym zadaniem z historii było to dotyczące… bitwy pod Grunwaldem!
Jak to?! - pomyślicie. Przecież tę datę znają niemal wszyscy. I rzeczywiście, gimnazjaliści też ją znali. Ale to nie pomogło. Często gubili się w chronologii wydarzeń z tamtego okresu. Nie potrafili umieścić roku 1410 pomiędzy wydarzeniami takimi jak: sprowadzenie Krzyżaków do Polski, śmierć Kazimierza Wielkiego, zawarcie unii w Krewie, wybuch wojny trzynastoletniej i hołd pruski. Poprawnie ułożyło chronologicznie te wydarzenia tylko 30 proc. gimnazjalistów. Wielu z nich uczyło się dat i nazwisk, ale nie zachodzących procesów.
Byłam zaskoczona, gdy kilka tygodni wcześniej Jacek Staniszewski, nauczyciel historii z Akademii Dobrej Edukacji w Warszawie, powiedział mi żartem, że gimnazjaliści polegną pod Grunwaldem. Staniszewski pracował wtedy w Instytucie Badań Edukacyjnych, który przyglądał się nauczaniu historii w polskich szkołach. M.in. stąd wiedział, że zadania z chronologii są dla naszych uczniów bardzo trudne.
Gdy pytałam, z czego to wynika, odpowiadał: - Może przez media, z których korzystają, takie jak Facebook, blogi, Twitter. Oni widzą chronologię inaczej niż my. Jak pani czytała pamiętniki, to najpierw były najstarsze wpisy. A teraz na samym początku są wydarzenia chronologicznie najbliższe.
Staniszewski zauważał, że śmialiśmy się mediach społecznościowych z gimnazjalistów, którzy na pytanie, co było najpierw: radło czy czołg, odpowiadali odwrotnie. Ale mogło się tak dziać, bo oni inaczej widzą oś czasu. Niechętnie braliśmy to - my dorośli - pod uwagę.
Za to z raportów Instytutu Badań Edukacyjnych z 2015 roku wynikało, że nasi uczniowie są faktograficznie przeciążeni. W zeszytach i książkach mają niesamowitą liczbę wiadomości. Tylko w głowie brakowało im na to wszystko miejsca.
Nauczyciel jak radio
Reforma Katarzyny Hall zakładała, że nauczyciele mają uczyć, bazując na myśleniu chronologicznym, narracji historycznej i analizie materiałów źródłowych. I rzeczywiście w badaniu IBE okazało się, że nauczyciele coraz chętniej pracują z materiałami źródłowymi, ale równocześnie był problem - pozostawali zbyt wierni podręcznikom. Nie wszyscy dopasowali metody nauczania do nowego programu.
I tak, badaczom wyszło, że nauczyciele mówią za dużo, a za rzadko dają głos uczniom. Wielu chciało być jak radio - starali się powiedzieć wszystko sami, nie zawsze sprawdzając, czy komunikat dotarł do odbiorcy - zauważał Jacek Staniszewski.
Jeden z badanych nauczycieli tak opowiadał specjalistom z IBE: "Najważniejsze kwestie zostają odczytane z podręcznika głośno, co daje uczniom czas na sporządzenie notatki, podkreślenie najważniejszych elementów i wydarzeń. Dalej wprowadzam swój komentarz w formie wykładu, czasami zadaję pytania, na które trzeba odpowiedzieć po odczytaniu tekstu".
Ale uczeń pytany o tak prowadzone lekcje historii komentował: "Pani nas rzadko pyta, pani sama omawia temat".
Anna Zalewska dołożyła godzin historii, ale nie zrobiła w zasadzie nic, by zmienić wykładowe metody nauczania historii. Dołożyła za to dat, nazwisk i bitew (tak, jeszcze!). A do tego zaproponowana przez nią podstawa programowa budziła wątpliwości ekspertów. Dostawało się jej m.in. od historyków z Uniwersytetu Warszawskiego. W ich uchwale czytaliśmy: "Z ubolewaniem stwierdzamy, że w nowej podstawie programowej zrezygnowano z dbania o tak ważne dla współczesnego społeczeństwa postawy, jak zaangażowanie w działania obywatelskie, wrażliwość społeczna, tolerancja dla odmiennego zdania, sposobu zachowania, obyczajów i przekonań, przeciwstawianie się przejawom dyskryminacji, podtrzymywanie więzi nie tylko ze wspólnotą lokalną i narodową, ale także europejską i globalną. Nie ma ich nie tylko wśród celów wychowawczych przypisanych do lekcji historii, ale także wiedzy o społeczeństwie".
Czas historii według Czarnka
I tak - tu PiS ma rację - historia w polskiej szkole od lat traci na popularności. W 2005 roku, gdy wprowadzono egzaminy zewnętrzne, historię na maturze zdawało ok. 65 tys. absolwentów (na poziomie podstawowym i rozszerzonym to 21 proc. wszystkich, w tym 14 proc. na poziomie rozszerzonym), a w 2020 roku (egzamin ma już tylko formę rozszerzoną) około 19 tys. zdających (nieco ponad 7 proc. maturzystów).
Rząd PiS próbuje tę tendencję przełamać. I szykując się do zwiększenia liczby godzin przedmiotu czy wprowadzenia obowiązkowych egzaminów, będzie musiał przeprowadzić kolejną już w XXI wieku reformę podstaw programowych (Hall - 2009, Zalewska - 2017).
Czego możemy się spodziewać? Obawy nauczycieli budzą ostatnie publiczne wystąpienia ministra Czarnka.
Minister edukacji i nauki, komentując propozycje obozu rządzącego, powiedział we wtorek w Radiu Wrocław, że uczniowie będą słuchać na lekcjach historii "o wszystkich wydarzeniach, które mają niezwykłe znaczenie dla losów państwa polskiego".
- Wejście Polski do Unii Europejskiej, traktat lizboński, funkcjonowanie Polski w ramach Unii Europejskiej, ewolucja Unii Europejskiej z tworu praworządnego na twór niepraworządny. Bo dzisiaj jest tworem niepraworządnym. Nie przestrzega własnych ram prawnych – dodał Czarnek.
Na późniejszej konferencji minister edukacji i nauki potwierdził, że jego wypowiedź nie była przejęzyczeniem. - To jest moja opinia jako prawnika i konstytucjonalisty. Jeśli Unia Europejska nie ma żadnych podstaw prawnych do wkraczania w sferę organizacji wymiaru sprawiedliwości, a jednak to robi bez podstaw prawnych, jest tworem niepraworządnym – stwierdził.
- To jest moja prywatna opinia, Przemysława Czarnka, konstytucjonalisty – powtórzył Czarnek. I zapewnił, że to przecież nie on, a eksperci będą pisali nowe podstawy programowe.
- Za dobrze pamiętamy, jak minister dobiera swoich ekspertów - komentują jednak nauczyciele.
W marcu w tvn24.pl pisaliśmy, że Czarnek powołał do życia gremia, które mają mu pomóc w zreformowaniu polskiej oświaty. O członkach tych gremiów można powiedzieć wiele, ale raczej nie to, że są wybitnymi ekspertami od edukacji dzieci.
W tej chwili nic się nie dzieje, ale...
W czwartek zapytaliśmy, czy zapisy w "Polskim ładzie" należy traktować jako zapowiedź obowiązkowej matury z historii.
Anna Ostrowska, rzeczniczka resortu, nie odniosła się do przyszłości, poinformowała jedynie, że "w tej chwili nie trwają prace" dotyczące wprowadzenia obowiązkowej matury z historii. - Natomiast w "Polskim ładzie" jest mowa o wzmocnieniu historii i nieco innym spojrzeniu na nią - podkreśliła.
Pytany o to samo wiceminister edukacji Tomasz Rzymkowski stwierdził, że pierwszy raz słyszy o takim pomyśle, ale nazwał go "fajnym".
Kilka godzin wcześniej poinformował w Poranku Rozgłośni Katolickich, że obok dotychczasowych lekcji historii powstanie nowy odrębny przedmiot w programie nauczania w szkołach średnich: historia Polski XX i XXI wieku. - Najprawdopodobniej od 1 września 2022 roku ten przedmiot w szkołach średnich zafunkcjonuje – zapowiedział wiceszef MEiN.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: materiały organizatora