W Żorach w województwie śląskim kilkunastu rodziców z jednej klasy zgłosiło, że nie mają warunków do zdalnej edukacji i zwróciło się do dyrekcji, by zorganizowała lekcje w szkole. - Wcześniej nie zgłaszali żadnych problemów, więc mamy obawy, że to próba obejścia przepisów - mówi Ilona Witala-Sługa z rybnickiego Związku Nauczycielstwa Polskiego. Ale ten problem dotyczący nie tylko Żor.
Od poniedziałku 9 listopada, po decyzji rządu, na zdalnym nauczaniu przebywają wszyscy uczniowie szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Łącznie ponad 4,5 miliona uczniów. Ten stan ma potrwać co najmniej do 29 listopada, część rodziców nie ukrywa, że nie odpowiada im ta sytuacja. Niektórym tak bardzo, że próbują zmusić szkoły do zorganizowania stacjonarnych lekcji wbrew decyzji premiera i ministerialnym wytycznym.
Dyrektor musi pomóc
- Rozporządzenie ministra edukacji mówi o tym, że jeśli rodzic ma dziecko z niepełnosprawnością lub z jakichś powodów nie może zapewnić mu w domu warunków do zdalnego nauczania, ma prawo wnioskować do dyrektora o zorganizowanie lekcji na terenie szkoły - tłumaczy Ilona Witala-Sługa, prezeska rybnickiego oddziału Związku Nauczycielstwa Polskiego.
W teorii to rozwiązanie dla uczniów, którym grozi wykluczenie edukacyjne. W praktyce? - Niestety, nie jest tak różowo - przyznaje Witala-Sługa. - Wieść rozeszła się między rodzicami i postanowili wykorzystać to, by ich dzieci wróciły do szkoły - dodała.
W jednej z żorskich szkół podstawowych (numer na prośbę ZNP do wiadomości redakcji) dyrektorka otrzymała petycję, pod którą podpisali się rodzice niemal całej klasy. Twierdzili, że w domu nie mają warunków do organizowania zdalnych lekcji.
Witala-Sługa: - Poinformowała ich, że prawo nie przewiduje takiej możliwości i jeśli rodzice rzeczywiście nie mogą zapewnić miejsca do nauki, muszą złożyć oddzielne wnioski. Nie minęła godzina, a już miała 16 podań z jednej klasy - mówi szefowa rybnickiego ZNP. To większość uczniów w tej konkretnej klasie.
Skończyło się tak, że dzieci przyszły do szkoły i siedziały na lekcjach w tej samej klasie co nauczyciel, który jednocześnie prowadził zdalne nauczanie dla uczniów pozostających w domach.
- Mamy podobne sygnały z innych żorskich podstawówek, co najmniej z czterech - podkreśla Witala-Sługa. - I ci dyrektorzy muszą się na to zgadzać, bo nie są przecież w stanie zbadać sytuacji rodzinnej uczniów aż tak wnikliwie. To jednak o tyle szokujące, że we wrześniu wielu z nich przeprowadzało ankiety wśród rodziców na wypadek, gdyby trzeba było wracać do zdalnej nauki i wtedy mieli tylko pojedyncze zgłoszenia, że będą z tym problemy - dodaje.
Czy mogę złożyć podanie w imieniu całej klasy?
W Szkole Podstawowej nr 3 z Żorach na razie jeszcze nie ma tego problemu. - Ale dosłownie wczoraj jedna mama zapytała, czy jest możliwość złożenia petycji w sprawie nauczania w szkole w imieniu całej klasy - mówi dyrektorka szkoły Irena Krzywoń. - Rozumiem, że można wysłać dziecko do szkoły z powodu braku w domu odpowiednich warunków, na przykład internetu. Sami zaproponowaliśmy to rozwiązanie dwójce uczniów. Ale co ja zrobię, jeśli to stanie się powszechne? - zastanawia się.
W podstawówce dyrektor Krzywoń uczy się około 650 uczniów. Zorganizowanie pracy, jeśli do szkoły wróci kilkanaścioro dzieci, już jest problemem. Jak tłumaczyła, większość sprzętu elektronicznego wypożyczyła uczniom, którzy go potrzebowali. - Mam w szkole klasy przystosowane do tego, żeby chętni nauczyciele mogli prowadzić lekcje zdalne z terenu placówki, ale siedząc przed komputerem, a nie równocześnie chodząc po klasie, by zająć się resztą dzieci - zauważa Krzywoń. I dodaje: - Powstała luka w prawie, którą rodzice chcą wykorzystać, ale minister mi, jako dyrektorowi, nie dał możliwości żadnej weryfikacji tego, czy mówią prawdę. Przecież ja też chciałabym, żeby wszyscy się uczyli w szkole.
- Nie uczymy się zdalnie na złość rodzicom, tylko dlatego, że jest pandemia - podkreśla.
Rodzice skrzykują się w internecie
Dyrektor Krzywoń przyznaje, że obecna sytuacja kojarzy jej się z tym, co działo się w szkołach we wrześniu, kiedy były jeszcze lekcje stacjonarne, ale decyzją rządu wprowadzono do szkół obostrzenia obowiązujące uczniów i nauczycieli - między innymi mierzenie temperatury i w pewnych sytuacjach konieczność noszenia maseczek zakrywających usta i nos. To wtedy część rodziców zaczęła przynosić do szkół "oświadczenie dotyczące procedur bezpieczeństwa wprowadzonych w szkole". Rodzice, powołując się na konstytucję i fakt, że "wolność człowieka podlega ochronie prawnej", informowali dyrektorów, że ich dziecko nie będzie stosowało się do szkolnych procedur bezpieczeństwa. Odmawiali między innymi noszenia maseczek przez dzieci czy mierzenia temperatury. A Ministerstwo Edukacji Narodowej przyznawało, że przepisy pozwalały na to rodzicom.
Teraz sytuacja rzeczywiście jest podobna i na forach rodzicielskich można znaleźć wzory pism, które "zmuszą dyrekcję", by lekcje odbywały się "normalnie". Rodzice informują w tych pismach, że "nie posiadają sprzętu" i "warunków bytowych", a "także kompetencji do nauczania zdalnego". Do tego - jak argumentują - dzieci są za małe, by samodzielnie obsługiwać komputer.
Wtedy dyrektorzy mogli tylko apelować do rodziców, teraz jest podobnie. W skrajnych sytuacjach - gdy dyrekacja ma podejrzenia, że rodzice wprowadzają ją w błąd - może zawnioskować o wgląd w sytuację rodzinną do sądu. Ale jak sami dyrektorzy mówią - to ostateczność.
To nieodpowiedzialne
Marek Pleśniar z Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty, które zrzesza ponad 6 tysięcy dyrektorów i liderów oświatowych: - W rozporządzeniu nie ma nic o tym, że dyrektor musi zarządzać tak, jak chcą rodzice, tylko wyszczególnione są specjalne przypadki, w których powinien pomóc. Nie należy tego nadużywać. Ale to, niestety, znany numer. Mam nawet znajomych, którzy próbują to robić - dodaje.
Na dowód pokazuje internetowy wpis własnej znajomej z Warszawy opublikowany w mediach społecznościowych pod hasłem "nie poddawać się, działać!". - Osobiście uważam to rozwiązanie za niebezpieczne ze względów epidemicznych - ocenia Pleśniar.
O taką postawę rodziców zapytaliśmy wirusologa, doktora Tomasza Dzieciątkowskiego z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Sprawę komentuje krótko: - Mogę tylko stwierdzić, że jest to nieodpowiedzialne.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24