W latach 90. w Stanach Zjednoczonych popularny był film o cynizmie współczesnej polityki. Jego fabuła przedstawiała się mniej więcej tak: prezydent Stanów Zjednoczonych stara się o drugą kadencję, ale na dwa tygodnie przed wyborami wybucha kryzys: media donoszą, że prezydent uwiódł nieletnią. Sprytni propagandyści sugerują, że aby odwrócić uwagę od tego skandalu, najlepiej zająć opinię publiczną i media jakąś wojną, choćby niewielką, z mało groźnym krajem. Wybór pada na Albanię.
Telewizja pokazuje obrazy z wojny prowadzonej gdzieś daleko. Prezydent odzyskuje utracone poparcie. Ale na tym film się nie kończy. Następują liczne komplikacje. Kompromitują się po kolei różne szanowane instytucje amerykańskiej demokracji, zaś na koniec przychodzi gorzko-słodki happy end: operacja się udaje, prezydent zostaje ponownie wybrany.
Kiedy słuchałem, jak ministrowie Kamiński i Błaszczak podnoszą zasługi polskiego wojska, policji i Straży Granicznej strzegących ofiarnie świętych granic Rzeczpospolitej, przypomniał mi się ten amerykański film sprzed blisko trzydziestu lat. W Polsce grany był pod tytułem "Fakty i akty", jednak w naszym kraju nie zrobił większego wrażenia. Pewnie dlatego, że były to ciągle czasy politycznej niewinności i nikomu by nawet przez myśl nie przeszło, że możemy dla potrzeb wewnętrznych wywołać wojnę, wszystko jedno, fikcyjną czy prawdziwą.
Kryzys na granicy polsko-białoruskiej
Co innego dziś. Czasy słabości są za nami, politykę mamy na miarę regionalnego lidera, władza okrzepła, zyskała sprawczość i podmiotowość. Na naszych oczach mierzy się z co najmniej trzema kryzysami: inflacją, COVID-em i sporami z Unią Europejską, i w tych zmaganiach sięga po sposób stary i wypróbowany: odwracanie uwagi, czyli przykrywanie kryzysu kryzysem.
Tydzień temu cytowałem komentatora brukselskiego portalu Politico, Jana Cieńskiego, Polaka z pochodzenia, jak wskazuje nazwisko, urodzonego w południowej Afryce, wykształconego w Wielkiej Brytanii i swego czasu korespondenta gazety "Financial Times" w Warszawie. Cieński napisał z brytyjską powściągliwością: "Pogotowie na granicy służy rządowi (…) i daje poręczny kij do bicia opozycji". Ani słowa o przykrywaniu kryzysu kryzysem, ani słowa o odwracaniu uwagi, ale wiadomo, o co chodzi. A ponieważ po pewnych wahaniach również Unia Europejska przyjęła do wiadomości, że sytuacja na granicy polsko-białoruskiej jest poważna, w Polsce, po raz pierwszy od kiedy w kraju rządzi PiS, pojawiło się coś w rodzaju zgody narodowej. Opozycja popiera stanowisko władzy, oczywiście z odpowiednimi zastrzeżeniami, natomiast wszyscy są zgodni, że trzeba się zjednoczyć w walce z imigrancką nawałą sprowokowaną przez Putina i Łukaszenkę. PiS także nawołuje do jedności, ale z tego, co robi, wynika, że raczej woli bronić się sam i ogłasza, że nikt tego lepiej nie zrobi. Czyli normalna polityka, na którą polski naród daje się nabierać.
W takich cynicznych przekonaniach umocniła mnie wizyta w piątek wieczorem, 12 listopada, na ulicy Nowogrodzkiej. W budynku, w którym urzęduje prezes, mieści się przychodnia lekarska, którą ostatnio miałem okazję kilkakrotnie odwiedzić. Ilekroć w kraju coś się dzieje, wokół budynku ruch jest jak w ulu, pełno policji, a na parking, silnie strzeżony, zajeżdżają limuzyny z ważnymi ludźmi. Tym razem cisza i spokój, a był to piątek, po tygodniu ciężkiej pracy. Ten spokój wydał mi się wręcz nienaturalny, bo przecież kraj toczy wojnę hybrydową.
W młodości uczono mnie, że kiedy rządził Stalin, światła w jego gabinecie na Kremlu paliły się do późnej nocy. Obywatele dzięki temu czuli się bezpiecznie. Ja poczułem się bezpiecznie, bo w gabinetach PiS-u nie paliła się ani jedna żarówka. Albo poszli spać, albo bankietują u prezeski Przyłębskiej. Przez głowę przemknęła mi nawet myśl śmiała, wręcz obrazoburcza, że ten kryzys nie jest może aż tak straszny, jak go maluje minister Kamiński. Przynajmniej nie jest tak straszny dla PiS i może to prawda, że "pogotowie na granicy służy rządowi".
Kryzys straszny jest dla tych godnych współczucia ludzi, którymi - niczym piłką - rozgrywany jest polityczny futbol. Ten mecz nie jest łatwy. Nie jest łatwy także dla dziennikarzy. Przyznajmy jednak, że pusty parking na ulicy Nowogrodzkiej więcej mówi o sytuacji w Polsce niż płomienne zaklęcia premiera Morawieckiego wygłaszane z trybuny sejmowej.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24