Gdy doszło do katastrofy w kopalni Pniówek i zaczęła się akcja ratownicza, żony ratowników górniczych - jak opowiadały w rozmowie z Małgorzatą Marczok, reporterką TVN24 - musiały dowiadywać się z telewizji, co się dzieje. Chcą wiedzieć, czy ktoś ponosi odpowiedzialność za katastrofę. Według związkowców, na dole nikogo nie powinno wtedy być. We wtorek do zarzutów odnieśli się dyrektorzy kopalni wchodzącej w skład Jastrzębskiej Spółki Węglowej.
20 kwietnia w kopalni Pniówek w Pawłowicach, należącej do Jastrzębskiej Spółki Węglowej, pod ziemią doszło do wybuchów metanu. Życie straciło dziewięciu górników i ratowników górniczych, a siedmiu innych dotąd nie odnaleziono.
Miesiąc po katastrofie żony zmarłych i zaginionych w rozmowie z reporterką TVN24 Małgorzatą Marczok dla TVN24 GO opowiedziały, że nie były i nie są informowane przez kopalnię i JSW, co się stało.
Według związkowców i górników, którzy rozmawiali z reporterem TVN24 Jerzym Korczyńskim, w momencie katastrofy na dole nikogo nie powinno być. Z uwagi na wysoką temperaturę dniówka powinna być skrócona. Ale górnicy zmuszani są do przedłużania godzin pracy pod groźbą zmiany stanowiska na gorzej płatne.
TVN24 wysłała do JSW pytania w związku z zarzutami stawianymi przez wdowy po tragicznie zmarłych. Spółka zapewniała, że analizuje wypowiedzi kobiet i odniesie się do nich na wtorkowym briefingu.
JSW: moralnym obowiązkiem kopalni jest otoczenie rodzin poszkodowanych górników opieką
Na briefingu obecni byli zarządcy kopalni Pniówek: dyrektor Marian Zmarzły i dyrektor pracy Aleksander Szymura.
- Moralnym obowiązkiem kopalni jest otoczenie rodzin poszkodowanych górników opieką - powiedział Szymura, wymieniając, w jaki sposób zarząd JSW i dyrekcja kopalni pomagały poszkodowanym i ich bliskim. Mówił o zapomogach, opłaceniu pochówków, pomocy psychologicznej.
- W moim obowiązku leży sprawa powiadamiania rodzin, zapukać do drzwi i powiedzieć: tata z pracy nie wróci czy mąż. I z tego obowiązku wywiązałem się w stu procentach - powiedział Szymura.
- Ci pracownicy [uznani za zaginionych - red.], nasi koledzy górnicy są traktowani jako dalej zatrudnieni w JSW na stanowiskach pracy. Są opłacani jakby byli w pracy przez osiem godzin na stanowisku pracy przez 31 dni w miesiącu. Oni są nadal pracownikami, są zatrudnieni w JSW i dalej opłacani pełnymi stawkami - mówił dyrektor pracy.
- Chciałbym zdementować pojawiające się w mediach informacje, związane z pomówieniami, że dyrekcja kopalni odsyłała do mediów, żeby sobie panie znalazły odpowiedź, co się dzieje z ich mężami. To nie jest prawdą. Nigdy bym tak nie postąpił w stosunku do osób, które cierpią, nie odsyłałbym do mediów - powiedział Szymura.
Dodał jednak, że w sytuacjach ekstremalnych mogą się zdarzyć potknięcia i przeprosił osoby, które poczuły się urażone. - Nie będzie się to powtarzało, to jest dla nas nauka - zapewnił.
Zaznaczył, że pracuje w zarządzie kopalni od 22 lat, przeżył 18 wypadków. - Nigdy bym wdowy tak nie potraktował i odesłał do telewizji - podkreślił. Wyraził przypuszczenie, że ktoś mógł źle zinterpretować jego słowa, dotyczące transmisji telewizyjnych.
Wyjaśniał też, że kopalnia mogła mieć w bazie nieaktualne telefony i adresy górników, dlatego informacja o wypadku mogła rozchodzić się pocztą pantoflową.
Kopalnia proponuje park rozrywki, wdowy chcą pomocy prawnej
Aleksander Szymura powiedział, że z okazji Dnia Dziecka kopalnia zaprosiła do parku rozrywki wdowy górnicze z pociechami. Reporterka TVN24 Małgorzata Marczok dopytała, czy nie lepsza byłaby bezpłatna pomoc prawna, której potrzebują jej rozmówczynie. Dyrektor pracy zapewnił, że kobiety mogą się o to zwrócić do kopalni i otrzymają taką pomoc. Stwierdził też, że mogą się ubiegać o pracę na kopalni i cztery wdowy już złożyły papiery. - Mamy możliwości zatrudnienia w administracji i na ruchu. Zależy od predyspozycji, wykształcenia pań - powiedział Szymura.
Pytany był również, czy zarządcy kopalni pomagali wdowom przy wydawaniu rzeczy i samochodów zmarłych i zaginionych mężów. - Faktem jest, że przed kopalnią stoi 1500 samochodów. Znalezienie samochodu tej i tej marki o tym numerze rejestracyjnym będzie kłopotliwe - wyjaśnił Szymura. Dodał od razu, że nie zna przypadku, by jakaś wdowa musiała szukać auta.
Wyjaśnił również, na czym polega procedura związana z wydawaniem ubrań. - Trzeba ściągnąć z haka brudnego, z haka czystego, a jeszcze są szafki, tam różny sprzęt, środki czystości. Musi to być godnie wydane, posegregowane, opisane, zaprotokołowane - opisywał. Dodał, że osoby oczekujące na wydanie rzeczy mogły się zdenerwować tą procedurą, która mogła się przedłużać ze względu na dużą liczbę poszkodowanych.
Kopalnia: w dniu katastrofy nie przekroczono czasu pracy
Dyrektorzy kopalni dopytywani byli przez dziennikarzy, czy górnicy, którzy zginęli na Pniówku przekroczyli czas pracy i nie powinno ich tam być. Związkowcy i górnicy nazywają to "przybieraniem pracy" i twierdzą, że zdarza się nagminnie.
- Są takie sytuacje, że przybierają, taki jest charakter pracy. Decyduje o tym przodowy, sztygar. Na to musi być aprobata całego zespołu. Nie jest tak, że jeden się zgodzi, drugi się nie zgodzi - zapewniał Szymura. Jeśli ktoś czuje się zmuszany do przedłużania pracy, może powiadomić Wyższy Urząd Górniczy.
Dyrektor Marian Zmarzły dodał, że tak jest na wszystkich kopalniach, gdy na przykład zdarza się awaria maszyny czy urządzenia i trzeba ją usunąć. Wtedy zlecają pracownikom nadgodziny i płacą za to. - Kiedy jest skrócony czas pracy, nie ma nadgodzin, nie może się tak zdarzyć - zaznaczył Zmarzły. Dodał, że przy skróconym czasie górnicy pracują często na pięć zmian czy nawet sześć. Wymieniają się na stanowiskach pracy.
W dniu tragedii na niektórych ścianach na Pniówku obowiązywał skrócony czas pracy z uwagi na wysoką temperaturę w wyrobisku - powyżej 28 stopni Celsjusza. W rejonie, w którym doszło do tragedii, pracowało 42 górników. Skrócony czas pracy miało tylko 18 z nich i oni - jak zapewnił Zmarzły - wyjechali na powierzchnię zgodnie z czasem. Kolejni, ale nie wszyscy około północy byli już pod szybem, czekali na wyjazd i na zmianę.
W miejscu wybuchu metanu było prawdopodobnie trzech pracowników: dwaj kombajniści i sekcyjny. Oni też pracowali w skróconym czasie, ale według wiedzy Zmarzłego dopiero od około pół godziny. Zgodnie z przepisami, mogli tam być dwie godziny, czyli do 1.30.
Poszkodowanych było ponad 20 pracowników. Na miejscu i w szpitalu potwierdzono śmierć dziewięciu. Dyrektor Zmarzły powiedział, że na szczęście na dole nie doszło do wymiany pracowników, bo wtedy ofiar mogłoby być więcej.
Czytaj też: Mógł być w kuchence zamiast w kopalni
Zejście po zaginionych to kwestia miesięcy, nie tygodni
Kilkanaście minut po północy doszło do wybuchu. Na dół ruszyli ratownicy górniczy - pięcioosobowy zastęp. Jednego górnika udało im się wyciągnąć. Wrócili po ostatnich dwóch. Dyrektorzy podkreślali, że nie wysłali ratowników po śmierć, że poszkodowany z urazem nogi prosił ich o pomoc - jest to nagrane.
- Ja byłem tam w tym momencie i słyszałem górnika, który prosił o pomoc. Ci ratownicy szli po żywego, taki mieli obowiązek, po to są ratownikami. To jest elitarna grupa ludzi na kopalni, jak GROM w wojsku. To są wykwalifikowani fajterzy. Oni wiedzą, po co idą. I jak kolega prosił, to oni szli. Bo on ich prosił, wzywał, błagał. Ja to słyszałem i mogę potwierdzić, że oni szli po żywego - opowiadał Szymura.
Z ostatnich komunikatów ratowników wynika, że było dwa procent metanu i mieli widoczność na 20 metrów, ale nie widzieli poszkodowanego. Około godziny trzeciej zerwała się łączność z nimi. Nastąpił kolejny wybuch metanu.
Czytaj też: Związkowcy chcą gwarancji bezpieczeństwa dla górników, którzy będą zeznawać w sprawie katastrof w kopalniach
Dwaj górnicy i pięciu ratowników do dzisiaj są pod ziemią. Dyrektor Zmarzły mówił o "trudnej decyzji otamowania rejonu", co pozwoliło zdławić pożar. Będzie tam można ponownie zejść, ale jest to kwestia miesięcy, a nie tygodni. - Rejon jest zaizolowany korkami przeciwwybuchowymi. Monitorujemy cały czas skład atmosfery, podajemy gaz inertny, jakim jest azot. Mogę powiedzieć, że aby ugasić ten pożar, który zaistniał po wybuchu metanu, mamy stężenia tlenu bardzo niskie rzędu 1-2 procent, mamy bardzo dużo metanu do 60 procent. Wejście do tego pola pożarowego będzie możliwe wtedy, gdy stan atmosfery będzie na tyle stabilny, poparty opiniami zespołu poszerzonego o specjalistów, że będziemy wchodzić nie narażając ratowników - wyjaśniał Zmarzły. Jak dodał, gdyby zeszli tam szybko, dopuszczając tlen, nie doprowadziliby do wznowienia pożaru.
Pani Karina: dostałam informację, żeby sobie w telewizorze załączyć
Reporterka TVN24 Małgorzata Marczok rozmawiała z dwiema kobietami, których mężowie zostali na dole.
- Nikt z kopalni do mnie nie zadzwonił. Dowiedziałam się pocztą pantoflową. Musiałam sama do tego dojść - mówiła pani Karina, 34-letnia żona jednego z zaginionych ratowników z kopalni Pniówek.
Pytana o to, dlaczego zdecydowała się udzielić wywiadu, powiedziała, że zależy jej na wyjaśnieniu tragedii i "pokazaniu pewnych braków w całym procesie przekazywania informacji rodzinie o tym, że ktoś jest zaginiony czy nie żyje". - Boję się, że znowu ktoś dostanie to samo - mówiła Karina. Powiedziała, że gdyby nie jej determinacja może nadal "czekałaby na męża z obiadem". - Zakrywali się procedurami, a jak już przyszła osoba, która mogła nam coś powiedzieć, to dostałam informację od jednego z dyrektorów, że miał konferencję prasową, wszystko powiedział i żeby sobie w telewizorze załączyć - wyznała kobieta.
Mówiła, jak trudno żyje się z brakiem pewności o losie ukochanej osoby. - Nie wiedziałam, co mam dzieciom przekazać. Nie było mnie w domu. Mówiłam, że tata jest na akcji i zawożę mu jedzenie. Nie mogłam powiedzieć dziecku, że tata może już nie wrócić, bo sama nie miałam takiej pewności - powiedziała żona ratownika. Na pytanie, kiedy zyskała przekonanie, że mąż nie wyjedzie spod ziemi żywy, stwierdziła, że wtedy, gdy dowiedziała się o kolejnym wybuchu, kiedy ratownicy już działali. Podkreśliła, że jej i partnerkom pozostałych zaginionych zależy na tym, by ta katastrofa w końcu doprowadziła do zmiany procedur. - Niech to zostanie wyjaśnione, a nie, że stało się, "z naturą nie wygrasz", wszyscy zapominają, a potem dzieje się tak samo - zaapelowała Karina.
Oglądaj w TVN24 GO: "Dyrektor powiedział nam, żebyśmy sobie telewizję włączyły"
Pani Karolina: czy to był wyczyn bohaterski, czy ktoś ponosi odpowiedzialność
- Wiem, że mąż już był praktycznie przy wyjściu. Jednak te warunki, które są na dole, powodują, że przejście 10 metrów to nadludzki wyczyn. Mąż był obrócony tyłem do siły tego podmuchu. Po prostu dostał strzał z tyłu - mówiła reporterce pani Karolina, żona ratownika, który zginął podczas akcji ratunkowej w kopalni Pniówek. Opowiadała, jak trudna jest samotność i że dzieci bardzo ją przeżywają. - Drugi syn jeszcze nie mówi, więc nie wiadomo, jak to odczuwa, ale potrafi stanąć przed drzwiami, kazać mi otworzyć i patrzeć na windę, czy może przyjdzie tata - opowiadała kobieta.
Jak podkreśla, chciałaby, by sprawa katastrofy została wyjaśniona. - Chciałabym mieć po prostu informację, czy to faktycznie był z jego strony wyczyn bohaterski, że poszedł tam ratować kogoś i niestety z przyczyn niezależnych sam zginął, czy jest ktoś kto ponosi za to odpowiedzialność - tłumaczyła. Zdradziła, że wdowy do tej pory nie uzyskały żadnej odpowiedzi na temat tego, co i jak dokładnie się stało. - Tu jeszcze nie ma żadnej prawdy. Nikt nie udziela żadnych informacji. Wszystko jest owiane tajemnicą. Czekam cały czas na to, co się w tej sprawie wydarzy dalej, bo w prokuraturze nie została jeszcze wszczęta. Kopalnia nie sporządziła jeszcze protokołu BHP i nie będzie to szybko. Nic tak naprawdę dziś nie wiemy. Wiemy, że był wybuch metanu i tyle - mówiła pani Karolina.
Oglądaj w TVN24 GO: Żona ratownika z kopalni Pniówek: tu nie ma jeszcze żadnej prawdy
Górnik: jest nagonka i przymuszanie do pozostawania w pracy dłużej
WZZ Sierpień'80 dotarł do dokumentów, z których wynika, że w momencie katastrofy górników nie powinno być na dole. Związkowcy twierdzą, że od pięciu dni obowiązywał pierwszy stopień zagrożenia klimatycznego, który jest wprowadzany, gdy temperatura w wyrobisku przekracza 28 Celsjusza. Czas pracy skracany jest z ośmiu do sześciu godzin. Oznacza to, że feralnego dnia górnicy powinni być gotowi do wyjazdu na powierzchnię o północy, 12 minut przed wybuchem metanu.
W odpowiedzi na te zarzuty Jastrzębska Spółka Węglowa zakomunikowała, że w takiej sytuacji, przy skróconym czasie pracy, w kopalni stosowana jest rotacja pracowników.
- Pierwszy raz spotkałem się z tym, że jest rotacja ludzi na kopalniach, a pracuję 24 lata na kopalni - powiedział górnik z JSW (chciał pozostać anonimowy) w rozmowie z reporterem TVN24 Jerzym Korczyńskim.
Górnik opowiedział reporterowi o "dużych zaniechaniach" na kopalniach, "nieobsadzaniu pełnych stanowisk", "brakach kadrowych" .- Tam, gdzie powinno być czterech, to pracę wykonuje dwóch. Wtedy nie ma możliwości takiego kontrolowania czujników - stwierdził. Chodzi o czujniki, które ostrzegają górników przed wzrostem stężenia metanowego. Mogą pracować, gdy to stężenie wynosi do dwóch procent w powietrzu dołowym.
- Jest nagonka i przymuszanie do przybierania - dodał górnik. Przybieranie to pozostawanie w pracy dłużej niż się powinno. Górnik twierdzi, że pracownicy, którzy zginęli 20 kwietnia w Pniówku, byli tam, ponieważ "przybierali" godziny pracy.
Reporter dopytał, dlaczego górnicy pracują dłużej niż powinni.
- To są naciski odgórne. Tam jest obiecane chyba 28 zł na czysto do dniówki. Zostaniesz dłużej, masz 28 zapłacone. Tylko to jest taka kiełbaska, bo nikomu tak naprawdę na tych 28 złotych nie zależy, bo w tej temperaturze człowiek się męczy bardzo. Ale jakbyś odmówił, to zostaniesz wyrzucony po prostu, gdzieś cię dadzą do tyłu, do czyszczenia, do łopaty, i zarobisz 1000 - 1500 złotych mniej - powiedział górnik.
Źródło: TVN24 Katowice
Źródło zdjęcia głównego: TVN24