|

Iwo Kitzinger, wielki zmarnowany talent. Spowiedź byłego reprezentanta

Iwo Kitzinger to niespełniona nadzieja polskiej koszykówki
Iwo Kitzinger to niespełniona nadzieja polskiej koszykówki
Źródło: Studio69/Forum
Nazywa się Iwo Kitzinger, a przez chwilę był Marcinem Kosińskim. Wielki i niespełniony koszykarski talent. Potrafił brylować na boisku i szokować poza nim. Pozował nago, był aresztowany, nazywano go "polskim Dennisem Rodmanem". Kitzinger rozlicza się ze swoją przeszłością i opowiada, jak pokonał życiowe zakręty. Artykuł dostępny w subskrypcji
Kluczowe fakty:
  • Iwo Kitzinger to jeden z niespełnionych talentów polskiej koszykówki.
  • 28 występów w reprezentacji Polski, m.in. na EuroBaskecie 2007, dwa medale (srebrny i brązowy) mistrzostw Polski, gra w kilkunastu rodzimych klubach - to jego największe osiągnięcia sportowe.
  • Równie bogatą ma przeszłość pozasportową - areszt w Hiszpanii, rozbierane sesje.
  • Szukał nowych zajęć, prowadził pierogarnię, zdobył umiejętności księgowego, był muzykiem. I znów wrócił do koszykówki.
  • WIĘCEJ SPORTU W EUROSPORT.TVN24.PL

Jak na koszykarza nie był wysoki, bo urósł do 185 cm. Był za to bardzo szybki, silny, skoczny i obdarzony dobrym rzutem. Do tego dochodził zadziorny, wręcz buntowniczy charakter, waleczność i inteligencja. Wydawało się, że ma wszystko, żeby zrobić wielką karierę. Dlaczego nie do końca się udało?

Potrafił się także zagubić. Zmagał się sam ze sobą, dopadały go przeróżne problemy. Po zakończeniu kariery słuch po nim zaginął.

Po kolejnych zawirowaniach osobistych Iwo Kitzinger na pewien czas zmienił nawet imię i nazwisko na Marcin Kosiński. O powodach nie chce mówić.

- Obecnie jestem Iwo - kończy temat.

Teraz zdecydował się na szczerą rozmowę, w trakcie której wrócił do trudnego dzieciństwa, opowiedział o braku wsparcia od ludzi, swoich życiowych wzlotach i upadkach. Na długą rozmowę umówiliśmy się w warszawskiej kawiarni.

Dariusz Szarmach: Czego nie udało się panu zrobić w koszykówce i czego pan najbardziej żałuje? 

Iwo Kitzinger: Od samego początku, jak miałem 10 lat, celem była gra w NBA. Bez względu na to, jak absurdalne może się to komuś wydawać. Ten cel jest realny dla każdego młodego zawodnika. Trzeba jednak w to mocno wierzyć i wszystko poświęcić. Niestety, ja gdzieś po drodze zrezygnowałem z tego celu.  

Dlaczego? 

Było za dużo rozpraszaczy uwagi i dekoncentracji. To nie pozwoliło skupić się na sobie i tym, co najważniejsze. Dla mnie NBA to nie był cel tylko sportowy, ale życiowy. Wychowałem się na magazynach "Slam", gdzie w każdym numerze była strona z hasłem: "Basketball is Life, the Rest is Just Details" ("Koszykówka to życie, reszta to tylko szczegóły" - red.).  

Iwo Kitzinger rozegrał 28 meczów w reprezentacji Polski
Iwo Kitzinger rozegrał 28 meczów w reprezentacji Polski
Źródło: Polska Agencja Prasowa

To zacznijmy od szczegółów. Pierwsze kroki w koszykówce stawiał pan za oceanem. 

Wychowałem się z bratem w Stanach Zjednoczonych. Miałem pięć lat, jak tam wyjechaliśmy. Dziadkowie bardzo długo mieszkali w USA. Mieli amerykańskie obywatelstwo. Dziadek był po AWF-ie, chodził na rękach, podciągał się na drążku w wieku 70 lat. To on wdrażał nam każdą dyscyplinę sportu. Ganialiśmy się po małpich gajach, graliśmy w koszykówkę, baseball, siatkówkę, football. Jak wróciliśmy do Polski, to byliśmy najsprawniejszymi dzieciakami w szkole. Miałem 10 lat, a w kosza grałem ze znacznie starszymi chłopakami, nawet pełnoletnimi. Taką mieliśmy sprawność i szybkość. Natomiast poza boiskiem byłem zbyt chudy, a nie wszyscy na podwórku byli mili. Stąd pierwiastek walki o przetrwanie. 

Jak zapamiętał pan powrót do Polski? Trudno było panu zaadoptować się do nowych warunków?  

Powrót był ciężki. W Stanach Zjednoczonych chodziliśmy do prywatnej katolickiej szkoły. Co weekend byliśmy w kinie, mieliśmy, co chcieliśmy - każdą zabawkę i ubrania. Natomiast na Śląsku panowała bieda. Familoki, upadłe zakłady pracy, a w moim rodzinnym Raciborzu olbrzymi zakład karny. Wokół niego wielu ludzi, którzy jak już wychodzili z więzienia, to osiedlali się w okolicy. Na podwórkach i w domach panowała przemoc. Pamiętam uczniów bitych przez nauczycieli i nauczycieli fizycznie zastraszanych przez uczniów. Z zamkniętych szatni znikały zegarki. Wszędzie były alkohol i papierosy dostępne dla dzieci. Nagminnie sprzedawano je nieletnim.

Na treningi jeździł w toalecie

Czyli sport stał się dla pana możliwością ucieczki? 

Na pewno miałem motywację, żeby się z tego miasta wyrwać. Z braku perspektyw i trudnych sytuacji. Pomogła koszykówka. Po powrocie z USA najpierw wygraliśmy z bratem lokalne zawody szkolne, dzięki czemu trafiłem do MKKS Rybnik. Tam trenerem był człowiek legenda Andrzej Zygmunt, który prowadził klub z bardzo fajnymi zasadami. Przez całe lato mieszał młodych ze starszymi zawodnikami. Były wspólne gierki i obozy. Najsilniejszy miał dbać o resztę grupy, a najsłabszy nigdy nie zostawał sam. To było bardzo wspierające środowisko.

Wiele czasu i uwagi poświęcił mi też trener Ksawery Fojcik. Mój dom był oddalony od Rybnika o jakieś 40 kilometrów. Zdarzało się, że uciekałem z domu, siedziałem w pociągowym kiblu bez biletu i tak przejeżdżałem całą trasę, żeby tylko dojechać na trening. Często nie miałem jak wrócić. Wtedy właśnie trener Fojcik odwoził mnie starym polonezem wieczorem do domu.

W sumie szło mi nieźle. Jak miałem 15 lat, to już grałem z seniorami w trzeciej lidze po 15 minut w meczu. Podczas mistrzostw Polski kadetów do lat 16 zostałem królem strzelców i trener Fojcik zorganizował mi treningi w lidze niemieckiej. Miałem dostać mieszkanie, szkołę i wyżywienie, ale nie mogłem sam decydować o sobie i nic z tego nie wyszło. W Polsce nikt się mną nie zainteresował. W Szkole Mistrzostwa Sportowego w Warce trener powiedział, żebym się zgłosił, jak urosnę do dwóch metrów. Chciałem iść do Śląska Wrocław, bo podobała mi się ich szybka i zespołowa gra. Moja mama dzwoniła w różne miejsca i w końcu trafiłem właśnie do Wrocławia. 

Czytaj także: