|

"Milczałem. Wszyscy milczeliśmy". Były milicjant i tajemnica trzech śmierci w Bieszczadach

Domek letniskowy Tadeusza P., w którym wg zeznań jego kochanki, Wioletty Z. Marek Pomykała miał zostać uduszony
Domek letniskowy Tadeusza P., w którym wg zeznań jego kochanki, Wioletty Z. Marek Pomykała miał zostać uduszony
Źródło: Martyna Sokołowska

37 lat temu w wypadku na szosie do Leska zginął pieszy Edward Krajnik. 36 lat temu z Jeziora Solińskiego wyłowiono zwłoki lokalnego milicjanta Krzysztofa Pyki. 25 lat temu przepadł bez wieści Marek Pomykała, dziennikarz z Sanoka. Te sprawy się ze sobą łączą. To historia o trzech śmierciach, nieudolnych śledztwach, kłamstwach, ludzkich słabościach, dążeniu do prawdy i o cenie, jaką przyszło za to zapłacić.

Artykuł dostępny w subskrypcji

- Dla Marka bardzo ważne było dążenie do prawdy. To go zgubiło. Gdybym wtedy wiedział, że syn zajmuje się tematem policjanta, na pewno wybiłbym mu to z głowy. I dziś Marek by żył - mówi Kazimierz Pomykała, ojciec sanockiego dziennikarza.

Znajomi pamiętają, że Marek potrafił zjednywać sobie ludzi. Otwarty i bezpośredni, ale też uparty i dociekliwy, nie bał się kontrowersyjnych tematów.

W 1996 roku rozpoczął współpracę z "Gazetą Bieszczadzką", opisywał w niej lokalne wydarzenia. Kilka miesięcy przed zaginięciem mówił swojemu ówczesnemu szefowi, że pracuje nad dużym tematem dotyczącym policji. Szczegółów nie zdradził.

To jedno z ostatnich zdjęć Marka Pomykały. Fotografię wykonano na krótko przed jego zaginięciem
Marek Pomykała
Źródło: Archiwum rodzinne

Jak to - Marka nie ma? 

29 kwietnia 1997 poprosił Pawła, też dziennikarza, o prowadzenie auta. Sam stracił prawo jazdy za prowadzenie pod wpływem alkoholu (ale mimo tego zdarzało mu się wsiadać za kółko). Z Sanoka wyjechali około godziny 13, objechali bieszczadzkie miejscowości: Rzepedź, Komańczę, Wolę Michową, Balnicę i Cisną. Marek zachowywał się normalnie. - Był spokojny, nic nie wskazywało na to, aby miał jakieś zmartwienie czy problem - relacjonuje Paweł.

Wrócili przed 21. Pożegnali się na ulicy Jana Pawła II, gdzie Marek przesiadł się za kierownicę swojego malucha. Wtedy widzieli się po raz ostatni.

Na drugim piętrze bloku w centrum Sanoka mieszkał z żoną. Mieszkanie piętro niżej do dzisiaj zajmują jego rodzice. Wtedy prowadzili osiedlowy kiosk. - Syn przyszedł do nas po klucz, chciał wziąć sobie papierosy z kiosku. Mówił, że ma do napisania tekst i będzie siedział w nocy, a rano musi jechać do redakcji do Ustrzyk - wspomina Kazimierz Pomykała.

Tego wieczoru dziennikarz zadzwonił też do swojego szefa. Przekazał, że przyjedzie następnego dnia i przywiezie gotowe teksty. Poprosił o przygotowanie wypłaty. Do redakcji już nigdy nie dotarł.

W mieszkaniu oprócz żony był ich wspólny znajomy, Marcin. Marek był podpity, w ciągu dnia wypił kilka piw. Między małżonkami wywiązała się kłótnia.

- Ponaglał mnie do wyjścia. Mówił, że musi się zabrać do pracy. Utkwiło mi to w pamięci, bo nigdy wcześniej tak się nie zachowywał - zaznacza Marcin. Zapamiętał też, że dziennikarz gdzieś tego wieczoru dzwonił, ale nie słyszał treści rozmowy.

Marek chciał odwieźć Marcina, ale żona zabrała mu kluczyki. Wziął więc psa i razem ze znajomym wyszli przed blok. Więcej się nie zobaczyli.

Wracając z psem, zabrał zapasowe kluczyki do auta od ojca. - Wtedy widziałem syna po raz ostatni - wspomina Kazimierz Pomykała. Dziennikarz odprowadził psa do mieszkania, potem wyszedł, wsiadł do samochodu i odjechał. Tu ślad się urywa. Rano żona Marka zadzwoniła do teściów. Kazimierz był zaskoczony. Jak to - Marka nie ma?

To z tej klatki Marek Pomykała wyszedł w nocy z 29 na 30 kwietnia 1997 roku i ślad po nim zaginął
To z tej klatki Marek Pomykała wyszedł w nocy z 29 na 30 kwietnia 1997 roku i ślad po nim zaginął
Źródło: Martyna Sokołowska

Auto bez paliwa

Bliscy odwiedzili miejsca, w których bywał Marek. Przepytali znajomych. Nic. Jeszcze tego samego dnia zawiadomili policję.

Przesłuchania rodziny, znajomych, współpracowników oraz osób, które w ostatnich dniach miały kontakt z zaginionym, nie przyniosły rezultatu. Nikt nie potrafił wskazać, co mogło stać się z dziennikarzem.

Dwa dni później, 2 maja, odnalazł się piaskowy maluch Marka. Stał przed bramą główną prowadzącą na koronę tamy w Solinie. Auto było zamknięte. Dziwne, bo Marek zwykle tego nie robił. W środku nic nie miał poza kocem, który rozkładał z tyłu, gdy woził psa. Bak był pusty. - Wyglądało to tak, jakby ktoś celowo zaciągnął samochód w to miejsce. Tam jest pod górkę, nie ma możliwości, aby syn dojechał bez paliwa - zwraca uwagę ojciec dziennikarza. Pamięta, że policjanci, którzy przyjechali na miejsce, zrezygnowali z oględzin, nie zabezpieczyli śladów. - Powiedzieli, że nie jest to konieczne i że możemy zabrać samochód. Na tym ich działania się skończyły - mówi Kazimierz Pomykała.

Policja postawiła tezę o samobójstwie dziennikarza. Wydawała się wówczas prawdopodobna, bo w przeszłości mężczyzna leczył się psychiatrycznie, dwukrotnie próbował odebrać sobie życie. Zdaniem znajomych miewał wahania nastrojów. Ale rodzice 29-latka z czasem nabrali wątpliwości. Bo akurat tamtej wiosny Marek był w dobrej kondycji, miał plany na majówkę i dalsze - na wakacje.

Kiedy policyjne poszukiwania nie przyniosły rezultatu, rodzina dziennikarza szukała pomocy u jasnowidzów. Orzekli, że Pomykała nie żyje, najpewniej został zamordowany, a ciało - tak wskazali - zostało wrzucone do Jeziora Solińskiego albo Jeziora Myczkowskiego. Przyjechali płetwonurkowie, podjęto poszukiwania. Bez rezultatu.

- Sprawa nie dawała nam spokoju. Coraz więcej faktów wskazywało na to, że nasz syn padł ofiarą przestępstwa - wspomina Kazimierz Pomykała. W 1999 roku rodzicom dziennikarza udało się przekonać prokuraturę w Sanoku do wszczęcia śledztwa, roboczo: "w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci". Podstaw, by wszcząć śledztwo o zabójstwo, wówczas nie było.

Znów przesłuchano świadków, znów zatrudniono płetwonurków do poszukiwań. I znów nic. Po kilku miesiącach prokuratura odpuściła. A w uzasadnieniu umorzenia napisała: "Z uzyskanych zeznań wynika, że jakkolwiek nie można wykluczyć zabójstwa, to jednak biorąc pod uwagę cechy charakteru zaginionego i jego życie rodzinne i zawodowe wskazują, iż jak najbardziej prawdopodobną przyczyną zaginięcia jest samobójstwo. (...) Ponieważ również czynności pozaprocesowe, prowadzone równolegle z procesowymi, nie dały pozytywnego rezultatu, a sprawdzenie połączeń telefonicznych w dniu zaginięcia z telefonu Marka Pomykały wskazuje, iż rozmów nie było, należy uznać, że na obecnym etapie wyczerpano już procesowe możliwości wyjaśnienia losu zaginionego i dochodzenie postanowiono umorzyć".

Bilingi 

Rozmów nie było? Ten fragment uzasadnienia wzbudził podejrzenia rodziców. Wystąpili do operatora o bilingi. Z historii rozmów - wbrew ustaleniom prokuratury - wynikało, że wieczorem 29 kwietnia ktoś dzwonił do mieszkania Pomykały (dziennikarz nie miał komórki), ale i on do kogoś dzwonił.

O 21.16 reporter odebrał połączenie z baru Beerland. O 21.53 sam zadzwonił - do dyżurnego ówczesnej komendy wojewódzkiej w Krośnie. Krótko po tym, o 22.02, połączył się z wicekomendantem Jerzym Martynkiem, a minutę później z samym komendantem wojewódzkim Mieczysławem Totoniem. Ta ostatnia rozmowa trwała prawie cztery minuty.

O czym dziennikarz rozmawiał z szefami krośnieńskiej policji? Nie wiadomo. Obaj przesłuchani potem w tej sprawie zasłonili się niepamięcią. Nie potrafili powiedzieć, czy w dniu zaginięcia sanockiego dziennikarza ktoś do nich dzwonił, czy był to Pomykała, a więc tym bardziej o czym ewentualnie im mówił.

Bar Beerland istnieje do dzisiaj. Mieści się w centrum Sanoka, kilkaset metrów od bloku, w którym mieszkał zaginiony. Prowadzą go ci sami właściciele, co 25 lat temu. - Dobrze znaliśmy Marka, często u nas bywał - mówi Małgorzata Szewczyk-Jędrulek, współwłaścicielka Beerlandu. Pytana o barowy telefon, wskazuje ścianę za barem. - Był ogólnodostępny, mógł korzystać z niego każdy. Marek często dzwonił do domu, pytał, czy ktoś zostawił dla niego jakąś wiadomość - wspomina Szewczyk-Jędrulek.

- Kto mógł tego wieczoru dzwonić do Marka?

- To musiał być raczej ktoś z naszych stałych klientów. Tu bywali "sami swoi", ekipę tworzyło hermetyczne środowisko ludzi, którzy dobrze się znali - odpowiada. Nie pamięta, czy Marek Pomykała 29 kwietnia 1997 był w lokalu.

Kolejne dwa połączenia to telefony z innego baru - Bustar (o 22.18 i 22.33). Kto i w jakim celu szukał Marka Pomykały? Czy tej nocy spotkał się z dziennikarzem? Nie wiadomo.

Wtedy śledczy nie ustalili, czy dziennikarz w noc zaginięcia był sam, czy z kimś, gdzie i w jakim celu pojechał i jak to się stało, że jego samochód z pustym bakiem znalazł się przy samej bramie prowadzącej na koronę zapory. Nie znaleziono notesu reportera, aparatu fotograficznego oraz dyktafonu.

I tak sprawa zaginięcia sanockiego dziennikarza na ponad 20 lat ucichła.

Nowe światło rzucił na nią w 2020 roku jego wieloletni znajomy. Przypomniał sobie o rozmowie z Markiem przeprowadzonej na kilka miesięcy przed zaginięciem. Jechali razem samochodem. - Wracaliśmy przez Polańczyk, Hoczew i Lesko. I jak przejeżdżaliśmy przez Łączki, Marek powiedział, że prowadzi śledztwo dziennikarskie i że w tej miejscowości jakaś gruba ryba popełniła w PRL-u wypadek pod wypływem alkoholu i zabiła pieszego, a sprawie został ukręcony łeb. Pytałem o nazwiska, ale nie chciał nic więcej powiedzieć. Przestrzegałem go, żeby na siebie uważał, bo skoro w sprawę zamieszany jest ktoś ważny, to może mu grozić niebezpieczeństwo - opowiada znajomy.

Wypadek

Łączki, niedaleko Leska, 21 listopada 1985 roku. Czyli ponad 11 lat przed zaginięciem Marka Pomykały.

Wieczór był mglisty. Samochodem jechało dwóch wysoko postawionych milicjantów. Za kierownicą - dziś prokuratura jest już tego pewna - siedział 26-letni wówczas Tadeusz P., zastępca komendanta milicji w Lesku. Pasażerem był Lucjan P., zastępca szefa ówczesnego Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Lesku. Obaj byli pijani, wcześniej tego wieczoru pili w kasynie milicyjnym w Lesku.

Gdy przejeżdżali przez Łączki, przy Zajeździe pod Gruszką Tadeusz P. śmiertelnie potrącił 40-letniego Edwarda Krajnika, mieszkańca Olchowej, który właśnie wyszedł z zajazdu. By uniknąć odpowiedzialności, na miejsce wypadku ściągnięto Franciszka P., ojca wicekomendanta, który winę za spowodowanie wypadku wziął na siebie.

Łączki, gdzie w 1985 roku doszło do śmiertelnego wypadku
Łączki, gdzie w 1985 roku doszło do śmiertelnego wypadku
Źródło: Martyna Sokołowska

- Piliśmy wtedy alkohol w milicyjnym kasynie w Lesku - mówi mi Lucjan P., który tego wieczoru jako pasażer jechał z Tadeuszem P. samochodem. Teraz, po latach, potwierdza, że za kierownicą siedział właśnie Tadeusz P.

- Dlaczego nic pan z tą wiedzą nie zrobił? - pytam.

- Bo takie dostałem polecenie - odpowiada. - Kilka dni po tym zdarzeniu zapytałem bezpośrednio komendanta Tadeusza Wróblewskiego [był wówczas komendantem leskiej milicji - red.], co robić. Odpowiedział: czekać. No i czekałem.

- Wie pan, że ujawnienie prawdy być może zatrzymałoby spiralę tragicznych zdarzeń, które miały miejsce później?

Lucjan P. odpowiada po długim milczeniu: - To nie my wtedy decydowaliśmy. Decydowała góra. Milczałem i tylko to mogę sobie zarzucić. Nie uciekłem z miejsca wypadku, na nikogo nie próbowałem wpływać. Milczałem. Wszyscy milczeliśmy. Do dzisiaj mam sobie za złe, że wsiadłem wówczas do tego samochodu.

Zaginięcie milicjanta

Świadkiem działań na miejscu wypadku był młody milicjant Krzysztof Pyka. Też wcześniej był w milicyjnym kasynie w Lesku. Do domu w Polańczyku wracał autobusem. Kiedy zobaczył, co się dzieje, wysiadł i chciał włączyć się w działania. Nie został jednak dopuszczony do czynności. Opowiedział o tym później swojej znajomej Marii Genderze.

- Panowało zamieszanie. Radiowóz przywiózł na miejsce ojca P., którego podstawili za kierowcę. Na miejscu był też komendant Wróblewski oraz prokurator [Zygmunt - red.] Słabik. Krzysiek wspominał, że był przeganiany z miejsca wypadku przez swoich przełożonych - wspomina Gendera, przytaczając relację milicjanta.

Według oficjalnej wersji przyjętej przez śledczych za kierownicą siedział ojciec wicekomendanta.

- Sprawa nie dawała Krzyśkowi spokoju. Mówił, że jej tak nie zostawi. Po kilku dniach przyszedł do nas i powiedział, że zmuszają go do podpisania protokołu, który świadczy na korzyść sprawcy. Krzysiek się na to nie zgodził. Mówił, że sumienie mu na to nie pozwala - wspomina Maria Gendera. Pyka zwierzył jej się, że mu grożą, że nie wie, co ma zrobić. Poradziła, żeby nie podpisywał. Więc nie podpisał.

Gendera: - W tym momencie zaczęła się jego tragedia. Jeden człowiek zginął, a drugi czekał na śmierć nieświadom tego, co go wkrótce spotka.

Tadeusz P. kilka dni po wypadku przywiózł swój samochód do zakładu w Lesku, którego właścicielem był Henryk Gocek. - To był srebrny fiat 125p. Powiedział, że ojciec uderzył autem w mostek - opowiada Gocek. - Obszedłem samochód dookoła: pogięty dach, pogięta maska, rozbita szyba. Gdyby uderzył w mostek, toby była ugięta gdzieś podłoga. Mówię mu: "Proszę pana, to auto w mostek nie uderzyło, uderzyło w coś miękkiego: albo w cielaka, albo w łanię, albo w człowieka. Jego wyprostowało i powiedział: "Ojciec jechał, pijak mu wyskoczył na drogę i uderzył tego człowieka".

Przez kilka następnych dni do zakładu przyjeżdżali milicjanci. - Dopiero od nich dowiedziałem się, że to auto wicekomendanta milicji. Kiedy powiedziałem im, jaką wersję mi opowiedział, zaczęli się śmiać. Ze czterech ich było i nic nie mówili w tym czasie, ale później przyjeżdżali do mnie pojedynczo i już mówili, jak było. Że to on jechał po pijaku i potrącił człowieka, ten wicekomendant - mówi mi Gocek.

Śledztwo w sprawie wypadku zostało szybko umorzone.

Trzy tygodnie później, w nocy z 12 na 13 grudnia 1985 roku, Krzysztof Pyka zaginął. Nie wrócił na noc do domu, rano nie pojawił się w pracy. Ruszyły poszukiwania. Milicja brała pod uwagę kilka wersji: romans i ucieczkę z kochanką, nieszczęśliwy wypadek, samobójstwo. - To wszystko od samego początku było bardzo dziwne, Lesko huczało od plotek, że Krzysiek zginął, bo chciał ujawnić prawdę o wypadku - mówi mi Maria Gendera.

Na ciało Krzysztofa Pyki 3 lutego 1986 roku, czyli niemal dwa miesiące później, natknęli się turyści. Leżało przy brzegu Jeziora Solińskiego, na tzw. Cyplu, w pobliżu stacji WOPR.

Jezioro Solińskie w Polańczyku, miejsce, gdzie 3 lutego 1986 roku wyłowiono zwłoki milicjanta Krzysztofa Pyki
Jezioro Solińskie w Polańczyku, miejsce, gdzie 3 lutego 1986 roku wyłowiono zwłoki milicjanta Krzysztofa Pyki
Źródło: Martyna Sokołowska

Z wody wyjmował je Wojciech Konopelski, który pracował wówczas jako sternik.

Spotykam się z nim w miejscu odnalezienia zwłok. - Pierwsza rzecz, która zwróciła moją uwagę, to sposób, w jaki ciało wypłynęło - klatką piersiową do góry, co mogło oznaczać, że nie utonął, tylko został wrzucony do wody martwy. Zresztą nie tylko ten szczegół wzbudził moje wątpliwości. Krzysiek jedną rękę miał włożoną do kieszeni kożucha. Kiedy odkryłem mu z twarzy szalik, na czole zauważyłem sporej wielkości dziurę, na kilka centymetrów. Wyglądało to tak, jakby ktoś celowo uderzył go w głowę, aby go ogłuszyć. To wszystko było bardzo dziwne. Krzysiek bał się wody, co więc robił w nocy nad jeziorem? - zastanawia się Konopelski.

Z Krzysztofem Pyką mieszkali w jednym bloku, odwiedzali się. Konopelski przyznaje, że młody milicjant przed zaginięciem zachowywał się inaczej niż zwykle. - Widać było, że coś go trapi. Wspominał o wypadku w Łączkach, wyglądało to tak, jakby sposób, w jaki ta sprawa została rozwiązana, nie dawał mu spokoju. Ale nie chciał o tym mówić - wspomina.

Jawor

Krzysztof Pyka wieczór poprzedzający zaginięcie spędził w ośrodku Jawor w Polańczyku. Pił alkohol z kolegą, milicjantem Zbigniewem L., najpierw w kawiarni, później przenieśli się do kotłowni. Po godzinie 19 dołączył do nich Jan L., brat Zbigniewa.

Ośrodek Jawor
Ośrodek Jawor
Źródło: Martyna Sokołowska

Dyżur w kotłowni pełnił wówczas Mieczysław M. - Nie pamiętam, o czym tam rozmawiali. Nie zauważyłem, żeby mieli jakieś sprzeczki. Oczywiście ja tam cały czas nie siedziałem, bo czasem coś tam trzeba było sprawdzić, na kuchnię pójść - wspomina.

Pamięta za to, że pijących w kotłowni co najmniej dwukrotnie odwiedzał Wiesław M., milicjant, który tego wieczoru miał pełnić służbę na komisariacie w Polańczyku i proponował Pyce, że odprowadzi go do domu. Wyszli, tak zapamiętał to palacz, o 20-21. - Drzwiami przez kotłownię, ale nie pamiętam, w którą stronę poszli. Otworzyłem drzwi, podaliśmy sobie rękę, powiedzieli "cześć, część" i poszli. Kurtkę i płaszcz mu dali i on [Pyka - red.] chciał iść do domu. On do mnie wołał: "Miećko, jeszcze dwa egzaminy i będę miał z górki" - mówi ze łzami w oczach palacz. Pyka kończył wówczas szkołę milicyjną w Szczytnie.

Wiesław M. był ostatnią osobą, która widziała Krzysztofa Pykę żywego. Były policjant do dzisiaj utrzymuje, że nie pamięta, co się wydarzyło tamtego wieczoru. 

- Przyjechałem do Polańczyka. Wypiliśmy wcześniej flaszkę ze znajomym, bo miałem wtedy imieniny. Później poszedłem do Jawora i tam ich spotkałem, wszystkich w kawiarni. Zeszliśmy do kotłowni, tam jeszcze popijaliśmy i później już nie pamiętam nic. Obudziłem się rano w komisariacie, spałem na biurku. Zresztą zostałem później za to ukarany. Rano rozeszliśmy się do domów i dopiero po jakimś czasie wynikło, że Pyki nie ma - mówi mi Wiesław M.

W którą stronę poszli po wyjściu z kotłowni? W którym miejscu rozstał się z Pyką? M. twierdzi, że nie pamięta.

- Czy dostał pan od kogoś polecenie, aby wyprowadzić Krzyśka z kotłowni? - pytam.

- A jaki miałbym cel, żeby Krzyśka… On był tu kiedyś dzielnicowym moim, on mnie wciągał do pracy do milicji, myśmy się lubili, szanowali. Do bicia do mnie później skakali w komendzie, bo chcieli typowo wymusić, że ja się może przyznam, że coś zrobiłem. Chcieli zrobić kozła ofiarnego ze mnie, a ja Bogu ducha winny, tyle że my razem z tej kotłowni wyszli… - odpowiada. 

Ośrodek Amer-Pol (wcześniej Siarkopol)
Ośrodek Amer-Pol (wcześniej Siarkopol)
Źródło: Martyna Sokołowska

Reklamówkę z zakupami Krzysztofa Pyki znaleziono na murku w pobliżu uzdrowiska Siarkopol (dzisiaj Amer-Pol).

Od Jawora budynek uzdrowiskowy jest oddalony około stu metrów. Odnalazłam osobę, która tego dnia wieczorem, kiedy zaginął młody milicjant, słyszała przed budynkiem podniesione głosy. Twierdzi, że ktoś powiedział: "Ja się z tobą pieprzyć tu nie będę", po czym dwukrotnie trzasnęły drzwi samochodu i jasny duży fiat pojechał w kierunku Cypla. Auto było "obciążone", bo "lampy świeciły w górę". Twarzy żadnej z osób nie było jednak widać, nie padły też żadne nazwiska.

Zbigniew L. i Jan L., z którymi wcześniej pił Pyka, mimo moich kilkukrotnych próśb nie zgodzili się na rozmowę.

Okoliczności śmierci Krzysztofa Pyki nigdy nie wyjaśniono. Śledztwo w tej sprawie umorzył ten sam prokurator, który wcześniej umorzył sprawę śmiertelnego wypadku w Łączkach.

Krzysztof Pyka został pochowany w rodzinnej Częstochowie. Przed pogrzebem jego ojciec dopisał na klepsydrach: "Zamordowany przez kolegów w Bieszczadach".

Pomieszczenie w kotłowni w Jaworze, w którym Krzysztof Pyka pił alkohol w wieczór poprzedzający zaginięcie
Pomieszczenie w kotłowni w Jaworze, w którym Krzysztof Pyka pił alkohol w wieczór poprzedzający zaginięcie
Źródło: Martyna Sokołowska

Anonim 

Pracując nad sprawą śmierci sierżanta Krzysztofa Pyki, dotarłam do anonimu, który w kwietniu 1986 roku (pięć miesięcy po wypadku i trzy miesiące po wyłowieniu zwłok Pyki) ktoś wysłał do generała Czesława Kiszczaka, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych. Autor przedstawił się jako "mieszkaniec Leska", osoba "blisko związana z organami Milicji Obywatelskiej". Opisał w nim wypadek w Łączkach, a jako sprawcę wskazał podporucznika Tadeusza P., wicekomendanta leskiej milicji. W liście przytoczył informacje o tym, jak tuszowano sprawę śmiertelnego wypadku.

"Pytano się milicjantów, dlaczego godzą się na takie fałszerstwo, a oni odpowiadali, że takie dostali polecenia i muszą je wykonać, bo inaczej spotkają ich przykrości ze strony komendanta P." - czytam w anonimie. Autor wymienił z nazwiska naocznych świadków, w tym także Krzysztofa Pykę, który zapowiedział, że będzie dążył do ujawnienia prawdy, a później jego ciało wyłowiono z jeziora. "Wszyscy ludzie w Lesku mówią, że musiał zginąć, gdyż za dużo wiedział i zagrażał komendantowi P. Ludzie są tu całą sprawą bardzo wzburzeni, bo P. nadal jest komendantem i używa życia. (…) Również milicjanci między sobą mówią cały czas na ten temat, a jak wypiją wódkę, to i z cywilami, i niepodobne, by sprawę można było zatuszować. (…) Władze w Krośnie albo nic nie wiedzą, bo P. ma tam dużo znajomych, albo boją się interweniować, bo ojciec P. jest zasłużonym człowiekiem i dobrze ustosunkowanym, a tak też mógłby odpowiadać".

Anonim wysłany do generała Kiszczaka
Anonim wysłany do generała Kiszczaka
Źródło: IPN w Rzeszowie/Martyna Sokołowska

I jeszcze: "Panie Ministrze, powiedział Pan kiedyś w Sejmie, gdy była sprawa z księdzem Popiełuszką, że nikt w Polsce nie może łamać prawa bez względu na to, kim jest i jakie ma stanowisko, a tutaj, w Lesku, prawo zostało złamane przez przedstawiciela władzy, winni są na wolności i ponad prawem. Chronią ich stanowiska i znajomości".

Akta IPN: kryptonim "Zajazd"

Kiszczak nakazał ponowne zajęcie się wypadkiem w Łączkach. W lipcu 1986 roku sprawa znów trafiła na biurko prokuratora Zygmunta Słabika - tego samego, który osiem miesięcy wcześniej brał udział w czynnościach na miejscu śmiertelnego wypadku, a potem umorzył postępowanie, uznając, że za kierownicą siedział Franciszek P., a pijany Edward Krajnik wtargnął mu pod koła.

Akta operacyjne Służby Bezpieczeństwa z ponownego wyjaśniania okoliczności wypadku w Łączkach znajdują się w rzeszowskim oddziale Instytutu Pamięci Narodowej. Postępowanie prowadził porucznik Henryk Polak. Miał ustalić, kto faktycznie siedział za kierownicą.

Po zapoznaniu się z materiałem zebranym w sprawie wypadku w Łączkach porucznik Polak napisał notatkę służbową. Zawarł w niej swoje zastrzeżenia do sposobu, w jaki przeprowadzono pierwsze śledztwo.

Nie przesłuchano kluczowych świadków: przede wszystkim Lucjana P. - pasażera samochodu, który śmiertelnie potrącił Edwarda Krajnika, ale także kolegów zmarłego mężczyzny i pracownic zajazdu. Tych świadków, których przesłuchano, nikt nie zapytał o to, kto był sprawcą wypadku. Protokół z oględzin miejsca zdarzenia był niekompletny.

Porucznik Polak w jednej z notatek przywołał rozmowę z żoną Krzysztofa Pyki, Małgorzatą. Sąsiad przekazał jej, że mąż wróci do domu później, bo był wypadek, a on został na miejscu zdarzenia. "Była zaskoczona, gdy niedługo po tym przyszedł do domu. Pytała go o ten wypadek, ale nie chciał mówić. Dziwnie się zachowywał. Dopiero następnego dnia, gdy pytała, dlaczego jest taki dziwny, powiedział coś w rodzaju: 'Nie wiedziałem, że u nas można tak sprawę zagmatwać'" - raportował porucznik Polak.

Podobnych relacji jest więcej.

Akta IPN w Rzeszowie, kryptonim "Zajazd"
Akta IPN w Rzeszowie, kryptonim "Zajazd"
Źródło: Martyna Sokołowska

Taksówkarz, który tragicznego wieczoru jechał z Leska do Baligrodu i natknął się na wypadek, jeszcze przed przyjazdem służb słyszał rozmowę dwóch mężczyzn, którzy, tak to wyglądało, wzajemnie się uspokajali. Taksówkarz usłyszał, że ten w okularach mówi: "Nie bój się, nic z tego nie będzie".

Porucznik Polak rozmawiał też z prokuratorem Zygmuntem Słabikiem. Opisał to tak: "Stwierdził on [Słabik - red.]: kto był sprawcą wypadku, to dobrze obaj wiemy, ale dla nas jest lepiej tak, jak zakończyła się ta sprawa".

Ale wątpliwości nie wystarczyły, by zmienić końcowe rozstrzygnięcie postępowania i wyciągnąć inne wnioski. "Ci, co byli świadkami wypadku, niechętnie na ten temat rozmawiają nawet w gronie najbliższych znajomych. Przeważnie zasłaniają się niepamięcią" - podsumował porucznik Polak. "W toku wykonanych przez nas czynności nie uzyskano przekonywujących dowodów, że krytycznego dnia samochodem kierował ppor. Tadeusz P., a nie jego ojciec Franciszek. Również śledztwo takich dowodów nie dostarczyło. Brak jest również przesłanek świadczących o ewentualnym związku wspomnianego wypadku drogowego ze sprawą śmierci funkcjonariusza Krzysztofa Pyki" - napisał w meldunku końcowym.

Na temat śledztwa w sprawie śmiertelnego wypadku w Łączkach i okoliczności śmierci Krzysztofa Pyki próbowałam porozmawiać z prokuratorem Słabikiem, ale jego żona nie wpuściła mnie do domu, mówiąc, że jej mąż nie jest zainteresowany rozmową z dziennikarzami.

Zostawiłam numer telefonu, ale prokurator nie oddzwonił.

"Sierżant Pyka, co nikogo nie zamyka"

Pierwszym dziennikarzem, który dotarł do dokumentów w IPN i opisał sprawę wypadku w Łączkach, był Jan Joniak. W 2012 roku najpierw na łamach "Echa Zielonych Wzgórz", a później miesięcznika "Puls Bieszczadów" ukazał się jego tekst pt. "Sierżant Pyka, co nikogo nie zamyka". Dziennikarz twierdzi w tekście, że milicja i prokuratura zrobiły wszystko, aby zatuszować prawdziwe okoliczności sprawy.

Jan Joniak z gazetą, w której ukazał się jego artykuł "Sierżant Pyka, co nikogo nie zamyka"
Jan Joniak z gazetą, w której ukazał się jego artykuł "Sierżant Pyka, co nikogo nie zamyka"
Źródło: Martyna Sokołowska

- Znaliśmy się z Krzysiem osobiście. To był bardzo uczciwy, dobry człowiek i zdolny milicjant. Miał żonę i dwie małe córeczki. Czasem spotykaliśmy się na piwie. Wszyscy byli zaskoczeni, że milicjant pisze wiersze, a on pisał. Ludzie bardzo go lubili i szanowali, co w przypadku milicjantów nie było w tamtych czasach powszechne - zwraca uwagę Joniak.

I zaznacza, że wiele osób wiązało zaginięcie Pyki ze śmiertelnym wypadkiem w Łączkach. - Forsowano wersję o samobójstwie i o tym, że Krzysio przypadkiem wpadł do wody, ale tych wersji nikt ze znajomych nie brał pod uwagę. Jestem głęboko przekonany, że to nie było samobójstwo.

Na publikację Jana Joniaka natknął się Tadeusz P. Były funkcjonariusz był wówczas w nieformalnym związku z Wiolettą Z. z Sanoka. Po lekturze artykułu miał się jej przyznać do zbrodni, jakie popełnił, będąc milicjantem, a potem policjantem.

Tekst autorstwa Jana Joniaka w "Pulsie Bieszczadów"
Tekst autorstwa Jana Joniaka w "Pulsie Bieszczadów"
Źródło: Martyna Sokołowska

To zeznania Wioletty Z. pozwoliły w 2014 roku prokuraturze wszcząć śledztwo w sprawie zabójstwa Krzysztofa Pyki i zabójstwa Marka Pomykały. Z. powiedziała podczas przesłuchania, że w czerwcu 2012 roku na działce w Wołkowyi P. pierwszy raz opowiedział jej o wypadku w Łączkach, o tym, że kierując pod wpływem alkoholu, zabił człowieka, i o tym, jak razem z kolegami tuszował swój udział w przestępstwie. A także o tym, że zabił Krzysztofa Pykę.

A miesiąc później, tak zeznała Wioletta Z., Tadeusz P. opowiedział jej o dziennikarzu, który po ponad dekadzie zaczął interesować się okolicznościami wypadku, w którym zginął Edward Krajnik, i tajemniczą śmiercią milicjanta Pyki. Padło nazwisko Marka Pomykały. Tadeusz P. zwabił dziennikarza na swoją działkę do Wołkowyi i udusił - tak to przedstawiła Wioletta Z. podczas przesłuchania.

W śledztwie przesłuchana została także żona Tadeusza P. - Ewa. Zeznała, że mąż wielokrotnie mówił jej o tym, że zabił sierżanta Krzysztofa Pykę, że w nocy z 12 na 13 grudnia pili razem alkohol, a kiedy Pyka był już pijany, Tadeusz P. wypłynął z nim łódką na Jezioro Solińskie i go utopił.

Ale i tym razem to było za mało. Prokuratura Okręgowa w Rzeszowie uznała, że w zeznaniach Wioletty Z. jest zbyt wiele wątpliwości, które trzeba rozstrzygnąć na korzyść Tadeusza P.

Prowadząca śledztwo prokurator Agnieszka Zięba nie potwierdziła, by w 1997 roku sanocki dziennikarz Marek Pomykała zajmował się sprawą wypadku z 1985 roku w Łączkach. A skoro się nie zajmował, to Tadeusz P. nie miał motywu, by go zabijać. Prokurator Zięba oceniła, że przyjęta w 1999 roku teza o samobójstwie reportera jest zasadna i najbardziej prawdopodobna. Między innymi dlatego prokurator odstąpiła od przeszukania i dokonania oględzin działki w Wołkowyi.

Prokuratura umorzyła też wątek zabójstwa Krzysztofa Pyki. W tym przypadku - uznała prok. Zieba - Tadeusz P. akurat miał motyw, by zabić Pykę, "bo ten wiedział o prawdziwym sprawcy wypadku oraz groził, że ujawni jego okoliczności", jednak zabrakło dowodów, że rzeczywiście to zrobił lub się do tego przyczynił.

Jedyne, co "z całą pewnością" ustaliła rzeszowska prokuratura, to fakt, że sprawcą wypadku drogowego, do którego doszło 21 listopada 1985 roku w Łączkach, był Tadeusz P. ówczesny wicekomendant leskiej milicji. Zarzutów jednak postawić nie mogła, bo sprawa wypadku się przedawniła.

Tadeusz P. nigdy nie został przesłuchany w śledztwie ani w charakterze świadka, ani podejrzanego.

Domek letniskowy Tadeusza P., w którym - według zeznań jego kochanki Wioletty Z. - Marek Pomykała został uduszony
Domek letniskowy Tadeusza P., w którym - według zeznań jego kochanki Wioletty Z. - Marek Pomykała został uduszony
Źródło: Martyna Sokołowska

Żona

Z Ewą P. po raz pierwszy rozmawiałam na początku 2021 roku, później jeszcze kilkakrotnie. Podczas tych rozmów wielokrotnie potwierdzała, że jej były mąż Tadeusz P. mówił jej, że zabił Krzysztofa Pykę. Po raz pierwszy, jak twierdzi, powiedział jej to w 1989 roku, czyli trzy lata po wyłowieniu zwłok Krzysztofa Pyki z Jeziora Solińskiego. - Powiedział, że wypłynął z nim łódką na jezioro i pijanego wrzucił do wody. Na początku nie wierzyłam w jego słowa, ale wielokrotnie wracał później do tej historii. Mówił: "A co miałem zrobić? Mieliśmy małą córkę, ja poszedłbym do więzienia, a ty zostałabyś sama bez pieniędzy, nie dałabyś sobie rady" - wspomina Ewa.

Podczas rzeszowskiego śledztwa (tego z lat 2014-2015) była pytana o Marka Pomykałę. - Wówczas to nazwisko nic mi nie mówiło. Dopiero kiedy sprawa zyskała rozgłos, przypomniała mi się rozmowa z mężem. Zapytałam go kiedyś: "Jak ty możesz żyć, mając na sumieniu zabicie dwóch osób?" - chodziło mi o pana Krajnika, który zginął w Łączkach, i milicjanta Krzysztofa Pykę. Odpowiedział: "Mylisz się, nie dwóch, a trzech, bo trzeciego zakopałem" - opowiada kobieta.

- Myśli pani, że byłby zdolny? - dopytuję.

- Mój były mąż to człowiek bezwzględny, mściwy i niebezpieczny. W domu trzymał broń, którą mi groził. Próbował mnie otruć. Kiedyś złamał mi rękę - opowiada Ewa. Gdy oświadczyła, że zgłosi to na policję, P. odparł, że znajdzie świadków, którzy potwierdzą, że spadła z taboretu. - Jest nieobliczalny. Nie jesteśmy już razem, ale do dzisiaj się go boję i staram unikać - odpowiada.

Odnalazłam osoby, których w 2015 roku nie potrafiła znaleźć rzeszowska prokuratura. Potwierdziły, że w 1997 roku Marek Pomykała zajmował się sprawą wypadku w Łączkach i śmiercią Krzysztofa Pyki.

To byli policjanci. Obaj nie chcą ujawniać swojej tożsamości. Jeden pracował w małym posterunku w miejscowości w Bieszczadach. Opowiada: - Z Markiem znaliśmy się, bo przyjeżdżał w Bieszczady szukać tematów do gazety. Interesowały go różne sprawy. Przyjeżdżał swoim maluchem, zawsze miał przy sobie swój charakterystyczny czerwony notes. Interesował się też sprawą śmierci Krzyśka Pyki, przypominam sobie co najmniej jedną taką naszą rozmowę. Pytał mnie o to.

Drugi służył w komendzie w Sanoku. Przyznał, że reporter pytał go zarówno o wypadek w Łączkach, jak i śmierć milicjanta Krzysztofa Pyki. A także o Tadeusza P.

W 1997 roku, kiedy Pomykała zaginął, od wypadku w Łączkach i śmierci milicjanta w Polańczyku minęło niespełna 12 lat. Żadna z tych spraw nie była wówczas przedawniona, widmo kary wciąż wisiało nad sprawcą. Tadeusz P. wciąż był w służbie - kierował drogówką w Sanoku.

Aktualnie czytasz: "Milczałem. Wszyscy milczeliśmy". Były milicjant i tajemnica trzech śmierci w Bieszczadach
Źródło: tvn24.pl

List od Tadeusza P. 

W 2016 roku, ponad 30 lat po śmiertelnym wypadku w Łączkach i śmierci milicjanta Krzysztofa Pyki w Polańczyku, do wydawnictwa Ruthenus w Krośnie trafił e-mail od Tadeusz P.

"Składam propozycję współtworzenia książki będącej moimi autentycznymi wspomnieniami o czynach przestępczych, jakich dopuściłem się pracując w resorcie MSW. Jestem emerytowanym oficerem policji. Pracowałem w Bieszczadach. Historia tych spraw jest do dnia dzisiejszego żywa i bulwersująca w tym regionie. Nastąpiło przedawnienie, więc może ujrzeć światło dzienne" - czytamy w wiadomości. I dalej: "W 1985 roku byłem zastępcą komendanta ówczesnego Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Będąc w stanie silnego upojenia alkoholowego potrąciłem śmiertelnie pieszego. Było kilkunastu bezpośrednich świadków. Plus grupa oględzinowa z milicji, prokurator. Jechałem z pasażerem, również zastępcą komendanta. Pomimo tego na miejsce wypadku został przewieziony mój ojciec. Jako sprawca wypadku. Liczne postępowania w tej sprawie procesowe zostały umorzone. Całe skręcenie zostało wykonane przy wybitnej pomocy resortu MSW. Dysponuję i podam nazwiska osób związanych z tym, z opisem roli prokuratora, późniejszego szefa prokuratury, milicjantów oraz ich przełożonych, ówczesnego aplikanta prokuratorskiego, a późniejszego prezesa sądu. Naczelnika WUSW Krosno".

Dalej autor wiadomości przytacza okoliczności wypadku w Łączkach i "usunięcia" dwóch osób, które były bezpośrednimi świadkami: "milicjanta i osoby stojącej kilka metrów od wypadku".

"Z uwagi na przedawnienie w dniu dzisiejszym bez obaw o pociągnięcie do odpowiedzialności można opowiedzieć i zrzucić z siebie jarzmo tych czynów i 30 lat jarzma życia w oczekiwaniu na karę lub przedawnienie. Mogę bez obaw podać nazwiska wszystkich osób związanych z tymi sprawami i żyjących do dnia dzisiejszego".

Wydawnictwo nie było zainteresowane, ale napisania książki podjął się Henryk Nicpoń, były dziennikarz i historyk, autor publikacji o Bieszczadach, któremu P. miał się przyznać do zabójstwa i wskazać miejsce, w którym do niego doszło.

Pomost, z którego Tadeusz P. miał zepchnąć Krzysztofa Pykę do wody
Pomost, z którego Tadeusz P. miał zepchnąć Krzysztofa Pykę do wody
Źródło: Martyna Sokołowska

Książka, którą pisał Henryk Nicpoń, kończy się na 1986 roku i - jak podkreśla pisarz - nie ma w niej ani słowa na temat tajemniczego zaginięcia Marka Pomykały. Nicpoń przyznał jednak w rozmowie ze mną, że poruszył ten temat z Tadeuszem P.

Trzecie śledztwo 

Ponad dwa lata temu Kazimierz Pomykała napisał do Prokuratury Krajowej z prośbą o ponowne przeanalizowanie materiałów zebranych w sprawie zaginięcia jego syna. - Chciałem jeszcze raz przed śmiercią spróbować rozwikłać zagadkę zaginięcia mojego syna. Dobiegam dziewięćdziesiątki. Dla mnie i dla mojej żony to ostatni moment na poznanie prawdy - mówił mi wtedy.

Prokuratura najpierw odmówiła, argumentując, że brak jest "nowych okoliczności czy dowodów uzasadniających podjęcie umorzonego postępowania". Dopiero kiedy za sprawą dziennikarzy o wydarzeniach z połowy w lat 80. oraz tajemniczym zniknięciu sanockiego dziennikarza zrobiło się głośno, prośba Kazimierza Pomykały została rozpatrzona pozytywnie. Śledztwo powierzono Prokuraturze Okręgowej w Krakowie i wydziałowi "Archiwum X" w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Krakowie.

Dopiero w czasie tego śledztwa, w maju 2021 roku, policja przeszukała posesję Tadeusza P. w Wołkowyi, gdzie według relacji Wioletty Z. były policjant miał udusić Marka Pomykałę. Czynności trwały kilka dni. Sprawdzono m.in. wnętrze drewnianego domku oraz teren dookoła. W zabezpieczaniu śladów uczestniczył też m.in. Paweł Leśniewski, jeden z najbardziej znanych entomologów w Polsce. Wyników analiz śledczy nie zdradzają. 

Posesję Tadeusza P. odwiedzam kilkukrotnie. Sąsiedzi mówią, że P. był nieprzyjemnym, wulgarnym i wyniosłym człowiekiem. W 2016 roku pospiesznie sprzedał posiadłość. W tym roku w wakacje przyjechał do Wołkowyi. - Zaglądał na skarpę, jakby sprawdzał, czy ktoś tam kopał. Wiem, że szukali tutaj ciała dziennikarza, sprawdzali wówczas specjalnym urządzeniem także teren, który w wakacje oglądał Tadeusz P. - mówi mi jeden z byłych sąsiadów P.

Posesja Tadeusza P. w Wołkowyi została przeszukana dopiero w maju 2021 roku
Posesja Tadeusza P. w Wołkowyi została przeszukana dopiero w maju 2021 roku
Źródło: Martyna Sokołowska

22 listopada 2022 roku, 37 lat i jeden dzień od wypadku w Łączkach policja zatrzymała Tadeusza P. na ulicy w Zabrzu. Trzy dni później szef Prokuratury Okręgowej w Krakowie Rafał Babiński poinformował o postawieniu podejrzanemu trzech zarzutów: zabójstwa milicjanta Krzysztofa Pyki, zabójstwa dziennikarza Marka Pomykały oraz usiłowania zabójstwa byłej żony Ewy, którą, jak wynika z ustaleń śledczych, były milicjant próbować otruć. Dodatkowy zarzut to posiadanie narkotyków.

Tadeusz P. został aresztowany na trzy miesiące, nie przyznał się do stawianych mu zarzutów. W czwartek 8 grudnia do sądu wpłynęło zażalenie obrońcy Tadeusza P. na decyzję o tymczasowym aresztowaniu. Na razie nie zostało jednak rozpoznane.

Śledztwo w toku

Śledztwo trwa. Jak podkreślił prokurator Babiński, działania prokuratury koncentrują się na odnalezieniu szczątków Marka Pomykały. Śledczy nie wykluczają też postawienia kolejnych zarzutów w tej sprawie.

- Ucieszyło mnie to, ale bardziej by mnie cieszyło, gdyby nasz syn żył. Mam nadzieję, że ten człowiek zostanie ukarany zgodnie z Kodeksem karnym i nie opuści już więzienia - mówi Kazimierz Pomykała.

Kazimierz Pomykała
Kazimierz Pomykała
Źródło: Martyna Sokołowska

- Gdyby miał pan możliwość zadać mu jedno pytanie, o co by pan zapytał?

- O to, gdzie są szczątki mojego syna. No bo o co miałbym zapytać - dlaczego to zrobił? Marek zginął, bo szukał prawdy. Często powtarzał, że dziennikarz to dobry zawód, bo pomaga ludziom dojść do prawdy. Jakby były szczątki, złożylibyśmy je w grobowcu, na który i tak chodzę przy każdej okazji. To był nasz pierworodny syn. Nie wybaczę sprawcy. Wybaczyłbym, gdyby to było możliwe, ale tego się nie wybacza.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

Czytaj także: