Działają na mazurskich jeziorach od ponad 40 lat. Są organizacją non-profit, skupiają ludzi o różnych zainteresowaniach, a jedyny cel, który im przyświeca, to pomoc drugiemu człowiekowi. Mazurska Służba Ratownicza z każdym rokiem zmaga się z coraz to większymi problemami. Ten największy to pieniądze. Grupa otrzymuje środki na bieżącą działalność, ale nie są one w stanie pokryć całorocznych potrzeb. - Niedawno policzyliśmy, że gdyby państwo w pełni musiało finansować naszą działalność, to musiałoby wysupłać prawie trzy miliony złotych - mówi Jakub Gwiazdowski z Mazurskiej Służby Ratowniczej.
Mazurska Służba Ratownicza powstała w 1978 roku. To organizacja non-profit, której zadaniem jest ratownictwo wodne na terenie Wielkich Jezior Mazurskich, ze szczególnym uwzględnieniem jeziora Śniardwy. Oprócz ratowania życia oraz zdrowia ludzkiego grupa zajmuje się też pomocą techniczną na przykład uwięzionym na rafach jachtom, czy też podnoszeniem z dna zatopionych jednostek.
- W 1976 roku Stowarzyszenie Żeglarskie "Bryza" zaczęło organizować obozy żeglarskie nad jeziorem Tyrkło. To właśnie dzięki obozom, członkowie "Bryzy" uświadomili sobie, że w rejonie jeziora Śniardwy nie było w tym czasie żadnej służby ratowniczej. Bezpośrednim impulsem do utworzenia takiej służby, było utonięcie na Śniardwach sześciu harcerzy. Wtedy zaczęto myśleć o utworzeniu bazy ratownictwa wodnego. Zaraz po tym powołano Sekcję Ratownictwa, która zakupiła pierwszy na Mazurach statek ratowniczy "Rus". Wtedy na podwórku u sołtysa Okartowa powstała stacja ratownicza - opowiada Jakub Gwiazdowski.
Pamiętny szkwał z 2007 roku
Obecnie obsadę grupy stanowi dwóch ratowników etatowych oraz około 140 wolontariuszy. Należą do niej doświadczeni oficerowie żeglugi, nurkowie i ratownicy. Są to zarówno osoby młode, jak i doświadczeni ratownicy.
- Jest to bardzo zróżnicowana grupa ludzi, których łączy pasja do działania i chęć niesienia pomocy innym. Wśród nas są lekarze oraz prawnicy, ale również studenci i listonosze - wylicza Gwiazdowski.
Jak podkreśla, ze względu na specyfikę jeziora Śniardwy, najwięcej akcji jest związanych z ratowaniem załóg jachtów, oraz ze ściąganiem jachtów z kamiennych raf. Dużo jest też zdarzeń związanych z ratowaniem osób uprawiających sporty wodne (kite i windsurferów), oraz, zwłaszcza zimą, wędkarzy.
Czytaj również: Bieliki zaatakowały stado łysek na jeziorze Śniardwy. Nagranie
- Mamy za sobą wiele spektakularnych akcji ratowniczych. Wśród nich ratowanie załóg dwóch zatopionych śmigłowców czy też ewakuację kilkudziesięciu wędkarzy, którzy zostali uwięzieni na pływającej krze. Dużym wyzwaniem był "biały szkwał" z 2007 roku. Udało nam się uratować wtedy kilka istnień ludzkich, ale mimo długo przeprowadzanej reanimacji, nie wszystkich. Po tej tragedii przez wiele tygodni prowadziliśmy akcje poszukiwawcze i wydobywaliśmy zatopione łodzie. Zdarzyło się to innym razem, ale mamy w pamięci widok żeglarzy, którzy spędzili całą noc, trzymając się wystającego z wody masztu zatopionego jachtu. Wczesnym rankiem odkryli ich wędkarze. Jeden z nich niestety nie przeżył - wspomina Gwiazdowski.
- Jedną z akcji, która szczególnie zapadła nam w pamięci, było uratowanie dziecka dryfującego na desce SUP, które zostało porwane przez wiatr na otwartą wodę. Dzięki szybkiemu działaniu ratowników udało się je bezpiecznie przejąć na łódkę. Innym wyzwaniem była wielodniowa akcja poszukiwawcza w trudnych warunkach zimowych – wykorzystaliśmy wtedy całe nasze zasoby ludzkie oraz dostępny sprzęt i pracowaliśmy przez całą dobę - dodaje.
Praca ratowników wiąże się z dużym niebezpieczeństwem, zwłaszcza w nocy i podczas trudnych warunków atmosferycznych. Jakub Gwiazdowski tłumaczy, że na Śniardwach potrafi powstać bardzo wysoka fala, przez co wejście do wody w takich warunkach staje się ekstremalnie niebezpieczne.
Problemem finanse
Mazurska Służba Ratownicza zmaga się z problemami finansowymi. I choć ratownicy nie pobierają pieniędzy za swoją pracę, to grupa musi jakoś funkcjonować. Środków na bieżącą działalność cały czas brakuje.
- W zdecydowanej większości nasi ratownicy nie pobierają żadnego wynagrodzenia. Przeciwnie, przyjeżdżają na dyżury często z bardzo odległych miejscowości na własny koszt. Wielu z nich kupuje też osobiste wyposażenie ratownicze za własne pieniądze. Ratownicy płacą też za obowiązkowe w tym zawodzie szkolenia i ich recertyfikację. Dla nich to pasja i satysfakcja z ratowania życia. Tak samo wygląda to w przypadku członków zarządu naszego stowarzyszenia - podkreśla Gwiazdowski.
Stowarzyszenie utrzymuje się głównie dzięki darowiznom. - Oczywiście staramy się zdobywać fundusze, prowadząc różne szkolenia ratownicze, kwalifikowanej pierwszej pomocy, czy też na patenty motorowodne. Jesteśmy też organizacją pożytku publicznego, więc z tytułu półtora procenta podatków wpływają do nas niewielkie sumy. W zeszłym roku zabezpieczaliśmy plan filmowy, dzięki czemu udało się nam przetrwać, ale obecnie nasza sytuacja finansowa jest bardzo zła - przyznaje Gwiazdowski.
Martwi go w szczególności bardzo skromna pomoc państwa. - W tym roku otrzymaliśmy od wojewody warmińsko-mazurskiego dotację w wysokości 50 tysięcy złotych, a taka kwota pozwala nam istnieć przez niecałe dwa miesiące. Możemy za to zakupić paliwo, które wystarczy na 150 godzin używania jednej łodzi ratowniczej. A gdzie wszystkie pozostałe koszty? Niedawno policzyliśmy, że gdyby nasze państwo w pełni musiało finansować naszą działalność, to musiałoby wysupłać prawie trzy miliony złotych. Bieżące wsparcie w minimalnym stopniu nie zaspokaja potrzeb na prawidłowe funkcjonowanie ratownictwa 365 dni w roku i przez 24 godziny na dobę - kończy Jakub Gwiazdowski.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Mazurska Służba Ratownicza