- Zrobiono z nas bandytów. Boimy się, że w każdej chwili przyjdą także po nas. Przecież też tam byliśmy" - mówią "Gazecie Wyborczej" żołnierze Delty, plutonu z polskiej bazy Wazi-Kwa, który 16 sierpnia ostrzelał afgańską wioskę Nangar Khel.
Sześciu z Delty i ich przełożony, oficer, jest już aresztowanych. Zarzut - umyślne zabicie sześciu cywilów, zbrodnia wojenna. Prokuratura utajniła jednak dowody ich winy. W sobotę, w konspiracji, dziennikarze "Wyborczej" spotkali się z kilkoma żołnierzami Delty. Opowiedzieli oni swoją wersję wydarzeń. Przyznają się do mataczenia w sprawie, ale zaprzeczają, by ich koledzy świadomie strzelali do cywilów. Tekst można przeczytać w "Dużym Formacie".
- Dostaliśmy rozkaz ochraniać dwa patrole z uszkodzonymi wozami, które wcześniej wjechały na miny, opowiadają. - Dowódca powiedział: zostajecie tam na noc, na miejscu trzeba urządzić demonstrację siły. Pojedzie moździerz, ma ostrzelać punkty obserwacyjne talibów. Żeby ich stamtąd wykurzyć, żeby nie obserwowali obozowiska i nie mogli zaplanować kolejnego ataku.
Tak się robi zawsze, to rutynowa czynność. I u nas, i u Amerykanów. Punkt obserwacyjny talibów był jakiś kilometr za wioską. Kilkanaście pocisków trafiło w cel. Ale ostatnia seria, cztery strzały, padła na osadę. Może ktoś nie sprawdził parametrów strzału, może założył zły ładunek miotający, może ten ładunek był uszkodzony? Po tej serii natychmiast wstrzymano ogień.
Źródło: Gazeta Wyborcza