Psy były trzy. Robert mówi, że nawet nie wyglądały na zdenerwowane. - Na chłodno realizowały cel. A tym celem była moja śmierć - opowiada. Szarpały jego ręce i nogi przez 20 minut, zanim nadeszła pomoc.
Było po szóstej, kiedy biegł przez Las Łagiewnicki w Łodzi.
- W niedzielę biegłem wyznaczoną ścieżką przez las. Spomiędzy drzew wyszły na mnie trzy psy - opowiada Robert Sarnecki.
To były - jak pamięta - dwa mieszańce wilczura i mieszaniec mastifa z bokserem. Nie szczekały.
- W ogóle nie widziałem w nich emocji. Od razu wzięły się za mnie - mówi.
Zanim poczuł pierwsze ugryzienia, przez myśl przeszło mu, żeby złapać za gałąź. Albo spróbować uciec na drzewo.
- Wcześniej myślałem, że właśnie tak się zachowam w podobnej sytuacji. Ale rzeczywistość to zweryfikowała. Wszystko dzieje się momentalnie - opowiada.
Czterysta metrów
Co działo się potem?
- To był niewyobrażalny ból. Nie do opisania. Ktoś, kto tego nie przeżył, po prostu nie zrozumie - mówi.
Psy łapały zębami i ciągnęły - każdy w swoją stronę.
- Krzyczałem z całych sił. Przerażenie potęgował fakt, że zwierzęta nie reagowały na moje ciosy. Zero reakcji. Realizowały plan i nic innego się dla nich nie liczyło - opowiada.
Chociaż wszystko działo się wśród drzew, to Robert doskonale wiedział, gdzie jest. Od dłuższego czasu przygotowywał się na kwietniowy maraton w Łodzi. Po Lesie Łagiewnickim biegał i zimą, i latem. Czasami nawet w nocy.
- Wiedziałem, że czterysta metrów ode mnie jest ośrodek "Prząśniczka". Że muszę tam jakoś się dostać, żeby mieć chociaż minimalne szanse - opowiada.
I szedł. A raczej powłóczył nogami, które rozszarpywały psy.
- Czułem, że jestem coraz słabszy. W końcu upadłem. Myślałem, że to koniec. Ale jakoś zebrałem się w sobie - mówi.
Dwadzieścia minut
"Prząśniczka" to wybudowany kilkadziesiąt lat temu ośrodek wczasowy. Z jego okien świetnie widać Bzurę oraz znajdujący się w pobliżu park linowy. Chociaż jest zima, to wiele pokojów jest zajętych. Głównie przez obcokrajowców, którzy pracują w Łodzi. Jeden z mieszkańców zobaczył, jak wycieńczony Robert ciągle atakowany przez psy zbliżał się do schodów wejściowych. Słaniał się na nogach.
- Nie wiem, ile to jeszcze trwało. Na szczęście ktoś zareagował. Pamiętam ludzi, którzy krzesłami odganiali psy. Nie wiem, czy od razu uciekły w las. Myślałem tylko o tym, że muszę przeżyć - mówi.
Niedługo potem na miejsce została wezwana karetka.
- Na szczęście okazało się, że zęby psów nie przerwały żadnej tętnicy ani nerwów - opowiada poszkodowany.
Ran - jak tłumaczy - nie dało się zaszyć. Trzeba poczekać, aż same się zagoją. Robert Sarnecki przebywa na obserwacji w szpitalu im. Biegańskiego.
- Nie wiadomo, czy psy nie miały wścieklizny. Dlatego muszę zostać na obserwacji - mówi.
Do dzisiaj nie wiadomo, czy agresywne psy uciekły komuś z posesji. Poszkodowany twierdzi, że podobne zwierzęta kojarzy z podwórka w pobliżu ulicy Wycieczkowej w Łodzi.
- Mamy nadzieję, że ustalimy, co to za psy i kto za nie był odpowiedzialny. Prowadzimy czynności wyjaśniające w tej sprawie - mówi Marcin Fiedukowicz z miejskiej policji.
***
Robert Sarnecki w tym roku w maratonie nie pobiegnie.
- Od dzisiaj wiem, że bez gazu już nie będę trenował. Nigdy nie wiesz, co może cię spotkać - mówi.
Autor: bż/gp / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź