Na rogu ulicy Kilińskiego i Jaracza w sercu Łodzi stoi metalowa wiata zbudowana w secesyjnym stylu. Nad wejściem góruje napis "Targ Jaracza". W tym miejscu "od zawsze" handlowano warzywami. Teraz, trzy lata po rewitalizacji za sześć milionów złotych, stoi praktycznie puste. Nie ma już sprzedawców i nie ma kupujących.
Pani Wanda, ma 80 lat, na Jaracza w Łodzi mieszka od dziecka. Zapewnia, że rynek obok jej domu działał przynajmniej przez ostatnie sześć dekad. - Było wspaniale. Codziennie rano można było kupić wszystko, co człowiek zamarzył, przede wszystkim świeże warzywa. I tak każdego dnia, od poniedziałku do niedzieli. A dzisiaj co jest? Nic! Stoi puste - mówi kobieta. Z każdym wypowiedzianym słowem coraz trudniej jej powstrzymać emocje. Po chwili wściekłość bierze górę.
- To po prostu głupota w najczystszej postaci. Wydać wagon pieniędzy po to, żeby było gorzej, niż wcześniej. Ja bym chyba tak nie umiała - denerwuje się.
Po chwili dołącza do rozmowy pani Marianna. - Tu wszystko do siebie pasuje. Jest kostka brukowa, której nasi wspaniali zarządzający nie potrafią ułożyć od sześciu lat. Są metalowe ławki, na których w chłodniejsze dni nie można usiąść, bo sobie człowiek pupę odmrozi. Jest wreszcie targ, który został zrobiony tak, że nikt tu nie niczego nie sprzedaje. Niesamowita sprawa - mówi.
Gołębie i (czasem) pani z pomidorami
Na tablicy ogłoszeniowej przed "Targiem Jaracza" wisi regulamin. Czytamy w nim, że handel odbywa się tutaj od poniedziałku do piątku od godz. 6 do 18. Jest akurat po 11, więc - teoretycznie - ktoś powinien coś sprzedawać. Ale pod efektownym zadaszeniem nie ma ani sprzedawców, ani kupujących. Na czystej, równo ułożonej kostce spacerują beztrosko gołębie.
Na tablicy jest też już mocno nieaktualne ogłoszenie o imprezie letniej dla dzieci organizowanej w drugiej części miasta i lekko naderwany plakat, na którym miasto zachęca: "zostań naszym wystawcą". Jest też lista kilkunastu imprez, zaplanowanych na ten rok. To przede wszystkim odbywające się raz w miesiącu "kiermasze różności".
Trzeba jednak zaznaczyć, że to nie oznacza, że wchodząc na ogrodzony teren targu nie można niczego kupić. Można, bo kilka metrów od nowej wiaty stoi kawiarnia - Caffe przy Targu. Pracuje w niej Paulina, studentka jednego z pobliskich wydziałów Uniwersytetu Łódzkiego. Opowiada, że nazwa jest mało trafiona, bo to miejsce nie może się kojarzyć z targiem.
- Często przychodzi tutaj pani, która sprzedaje pomidory. Ustawia się tam na rogu. Prawda jednak jest taka, że tutaj zazwyczaj nikogo nie ma. Oglądamy rewitalizację, która wyssała całe życie z tego miejsca - wzrusza ramionami Paulina.
"Najdroższa wiata w Polsce"
Jak to się jednak stało, że popularny wśród miejscowych rynek nagle przestał istnieć, chociaż miasto zapewniło dużo lepsze warunki? W największych skrócie - chodzi o pieniądze. Znajoma mieszkającej w pobliżu targu pani Ewy Kowalewskiej handlowała kiedyś tutaj rajstopami.
- Jak ją zapytałam, czemu nie wraca po remoncie, to powiedziała, że miasto dało takie ceny zaporowe, że nie opłaca jej się tutaj wracać. Musiałaby oddawać prawie tyle, ile dziennie udawało jej się zarobić - opowiada łodzianka.
Obecnie za miejsce na targu trzeba zapłacić 17,22 zł dziennie. Do tego dochodzi pięć złotych opłaty rezerwacyjnej. Gdyby ktoś chciał tutaj sprzedawać codziennie, od poniedziałku do piątku, musiałby zapłacić ponad 400 złotych miesięcznie. Czy to dużo? - W tym wypadku tak - mówi Jarosław Ogrodowski, aktywista miejski i społecznik.
Podkreśla, że fiasko rewitalizacji polega na tym, że miasto nie było zainteresowane tym, jakie są realne potrzeby mieszkańców. - Pierwotna wizja zakładała, że w odnowionej części miasta pojawi się ekskluzywny, uroczy targ ze starociami i rękodziełem. Tyle, że po odnowieniu elewacji mieszkańcom nie przybyło gotówki w portfelach, oni potrzebowali miejsca, gdzie można było tanio kupić świeże warzywa - zaznacza rozmówca tvn24.pl.
Dodaje, że sprzedawcom, którzy pracowali na bardzo małej marży nie opłacało się wracać w miejsce, gdzie pojawiły kilkukrotnie wyższe opłaty, niż przed rewitalizacją.
- Efekt jest taki, jak widać. Miasto nie ma pomysłu, co z tym fantem zrobić. Bywało już tak, że na terenie targu parkowały samochody, a złośliwi mówili, że przy Jaracza i Kilińskiego stoi najdroższa wiata w Polsce. Być może lepiej by było zmienić to miejsce na skwer, ale na razie miasto chyba trzyma się tego, że ma tam odbywać się handel - przekazuje.
Pechowe miejsce
W tym roku na tvn24.pl poświęciliśmy sporo miejsca rewitalizacji obszarowej w Łodzi. Pokazywaliśmy przykłady miejsc, które zmieniły się nie do poznania i z obskurnych ulic, w które nikt po zmroku nie chciał się zapuszczać przekształciły się w urocze miejsca, które przyciągają turystów.
Problem w tym, że rewitalizacji, gdzie dzisiaj stoi pusta wiata targowa trudno zaliczyć do udanych. W pobliżu trwają aktualnie prace związane z wymianą nawierzchni ulicy Jaracza. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że chodzi o odcinek, który w 2018 roku był - za blisko cztery miliony złotych - gruntownie przebudowany. Droga jest ciągle na gwarancji.
Wracając jednak do kamienicy i przebudowy okolicznego targu - prace rozpoczęły się tutaj w lutym 2019 roku i trwały dwa lata. Na całość wydano sześć milionów złotych.
- Chcemy, by rolnicy sprzedawali tu warzywa i owoce, a twórcy ludowi i artyści - własne wyroby i rękodzieło. Zakładamy też, że w niedzielę jeden operator będzie organizował tu imprezę tematyczną, giełdę czy pchli targ. Dodam, że na Targ Jaracza nie chcemy wpuszczać handlujących towarem niskiej jakości. Stawiamy na dobrą markę - mówił przy okazji zakończenia prac Marcin Pawlak, dyrektor Zarządu Lokali Miejskich.
Jak widać po trzech latach - ta strategia nie przyniosła sukcesu. Czy zatem planowane są jakieś zmiany? Niestety, nie wiemy. O komentarz poprosiliśmy łódzkich urzędników w poniedziałek rano, ale do teraz nikt nie znalazł czasu, żeby z nami porozmawiać.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl