Trafił na stół operacyjny, chociaż lekarze nie wykonali niezbędnych badań. Tym samym, według biegłych, zabrano mu szansę na przeżycie. Po dwóch latach od śmierci skończyło się jedno śledztwo - dwóch lekarzy ze szpitala Jonschera w Łodzi stanie przed sądem. Jak dowiedział się portal tvn24.pl, rozpoczęło się też drugie śledztwo - ma wykazać, czy dyrekcja nie narażała pacjentów placówki.
O historii Mirosława Blejzyka pisaliśmy na tvn24.pl wielokrotnie. Mężczyzna trafił do szpitala im. Jonschera w Łodzi 2 maja 2014 r. z silnymi bólami podbrzusza. Umierał z powodu sączącego się tętniaka aorty brzusznej. Lekarze jednak o tym nie wiedzieli, bo pacjent nie miał wykonanych ani badań USG, ani tomografii.
Przed sądem staną dwaj lekarze - z izby przyjęć i oddziału, na który trafił pacjent. W treści aktu oskarżenia, do którego dotarł portal tvn24.pl, można przeczytać opinię biegłego, z której wynika, że "diagnostyka pacjenta była spóźniona o sześć godzin".
Tego czasu później zabrakło na przeprowadzenie niezbędnej operacji, dlatego lekarze mają odpowiadać za narażenie zdrowia lub życia Mirosława Blejzyka. Grozi im za to do pięciu lat więzienia.
Jedno się kończy, kolejne zaczyna
Decyzja o zakończeniu jednego śledztwa niemal zbiegła się z decyzją o rozpoczęciu kolejnego. Tym razem dotyczącego dyrekcji szpitala.
- Chcemy sprawdzić, czy dyrekcja mogła nie dopełnić obowiązków poprzez taką organizację pracy szpitala, która zagrażała pacjentom - mówi Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury.
Prokurator podkreśla, że materiały zgromadzone w poprzednim śledztwie dają podstawy do "dokładnego sprawdzenia" decyzji dyrekcji. Dodaje przy tym, że "materiał dowodowy musi zostać znacznie rozszerzony".
Bulwersujące nagranie
Wątpliwości co do organizacji pracy szpitala szybko pojawiły się po śmierci Mirosława Blejzyka. Wdowa po nim kilka dni później nagrała w szpitalu im. Jonschera film ukrytą kamerą. Bliscy zmarłego dopytują na nagraniu osobę ubraną w biały kitel, dlaczego pacjent nie został poddany badaniu USG, ani przebadany tomografem komputerowym.
- Organizacja pracy w tym szpitalu jest taka, że w wolne dni od pracy takich badań nie można wykonywać (2 maja przypadał wtedy w piątek, ale szpital pracował w trybie weekendowym, bo lekarze odbierali wolne za 3 maja - red.) - odpowiada rozmówczyni. Według rodziny to lekarka ze szpitala im. Jonschera.
Po tym, jak redakcja tvn24.pl upubliczniła nagranie, NFZ zlecił w szpitalu im. Jonschera kontrolę. I chociaż nie wykazała ona, że w szpitalu obowiązywał zakaz wykonywania badań specjalistycznych w weekendy, to stwierdzone inne nieprawidłowości. Na tyle istotne, że szpital dostał maksymalną możliwą karę - w wysokości 2 proc. kontraktu (90 tys. złotych).
- Opieka w szpitalu była zorganizowana w niedopuszczalny sposób. W weekendy i w nocy na terenie SOR nie było radiologa. Badania były opisywane przez specjalistów, którzy byli pod telefonem - wyjaśnia Anna Leder, rzecznik łódzkiego oddziału NFZ.
Dyrekcja milczy konsekwentnie
Narodowy Fundusz Zdrowia podkreśla, że nie badał wpływu nieprawidłowości na bezpieczeństwo pacjentów. Prokuratura będzie wyjaśniać, czy czy nieobecność specjalistów w szpitalu (mimo jasnych wytycznych NFZ) mogła wpłynąć na bezpieczeństwo pacjentów, w tym na Mirosława Blejzyka.
Szpital konsekwentnie, od blisko dwóch lat odmawia komentarza w tej sprawie. Tuż po tragedii przed kamerą TVN24 rozmawiał wciąż aktualny dyrektor ds. lecznictwa szpitala im. Jonschera. Mówił on wtedy o tym, że Mirosław Blejzyk nie został przebadany "ze względów technicznych".
- Akurat tego dnia mieliśmy przejściowe problemy, które czasowo nie pozwalały na wykonanie badania - twierdził dyrektor.
Przekazana przez niego wersja o awarii nie znalazła jednak potwierdzenia w materiałach zgromadzonych przez NFZ i prokuraturę.
Jeżeli śledczy stwierdzą, że dyrekcja dopuściła się przestępstwa, podejrzanym może grozić do trzech lat więzienia.
"Wierzę w sprawiedliwość, w lekarzy już nie"
Decyzja o wszczętym nowym śledztwie ucieszyła Monikę Blejzyk, wdowę po zmarłym 57-latku.
- Cieszę się, że za śmierć mojego męża nie będą odpowiadać tylko ludzie, którzy tego dnia mieli dyżur. Chodzi o odpowiedzialność tych, którzy zorganizowali pracę szpitala tak, że doszło do tragedii - podkreśla.
Kobieta mówi, że "wierzy w sprawiedliwość".
- Sporo się zmieniło od tamtej tragedii. Nie umiem już zaufać lekarzom. Wtedy byłam przekonana, że oddaję bliską mi osobę w dobre ręce. To poczucie pewności zostało zniszczone - podkreśla.
Sprawie śmierci Mirosława Blejzyka przyglądał się ówczesny wojewódzki konsultant ds. radiologii, prof. Ludomir Stefańczyk.
- Ten człowiek miał szanse na przeżycie. Niestety, nie skorzystano z metod dokładnego sprawdzenia, co się z nim dzieje, przed przystąpieniem do operacji. Szanse na życie mu po prostu odebrano - komentuje w rozmowie z tvn24.pl.
Autor: Bartosz Żurawicz/i / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź