- To palestyńska wersja naszego filmu - tak o nominowanym do Oscara "Omarze" piszą izraelskie media. W tym roku na Bliskim Wschodzie obok dyplomatycznych rozmów toczył się również dialog filmowy - zarówno Izrael, jak i Palestyna zgłosiły swoje filmy do najważniejszej filmowej statuetki. Szansę wywalczył jednak tylko palestyński "Omar", mimo że oba filmy mówią o tym samym - relacji szpiega z informatorem - choć, jak nietrudno się domyślić, z zupełnie innej perspektywy.
Młody Palestyńczyk Omar (Adam Bakri) zostaje aresztowany pod zarzutem zabójstwa izraelskiego żołnierza. Dostaje propozycję nie do odrzucenia: ma zostać informatorem pracującym dla izraelskiego wywiadu. Tak zaczyna się niebezpieczna gra, którą prowadzi z prowadzącym go agentem (Waleed F. Zuaiter). W tle wielka miłość i ukochana, dla której Omar musi nocą skakać przez mur. To fabuła palestyńskiego filmu Hany'ego Abu Assada, który za "Omara" dostał już nagrodę w Cannes, a teraz ma szansę na Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego.
A teraz fabuła "Betlejem" Yuvala Adlera, konkurencyjnej produkcji izraelskiej, która do oscarowego wyścigu się nie załapała: agent izraelskich służb specjalnych Szin Bet nawiązuje kontakt z bratem komendanta brygady Męczennika Jasera Arafata - jednej ze zbrojnych organizacji palestyńskich - i wchodzi z nim w skomplikowaną, intymną wręcz relację. Brzmi znajomo? Nic dziwnego, izraelski dziennik "Haaretz" nazwał już "Omara" palestyńską wersją "Betlejem".
Co łączy, co dzieli
Podobieństw jest więcej: porównywalne budżety i nagrody, którymi obsypano reżyserów - Abu Assad dostał za "Omara" nagrodę "Un certain regard" w Cannes, Adler święcił triumfy w Izraelu. W obu filmach znalazły się brutalne sceny przemocy, oba zostały nakręcone w Izraelu. Oba skupiają się na relacji agent-informator. Oba wreszcie były kandydatami do Oscarów. "Omar" nominację zdobył, "Betlejem" odpadło.
Fakt, że "Omar" nakręcony został w Izraelu, powinien dziwić. Ale reżyser filmu Abu Assad, który ma zresztą izraelski paszport, choć mieszka w Holandii i wspiera Palestyńczyków całym sercem, przekonuje, że przeszkód nie było. - Mogliśmy kręcić, gdziekolwiek chcieliśmy - powiedział w jednym z wywiadów. - Sądzę, że izraelskie władze uczyniły to, bo wiedziały, że każdy będzie mnie pytał: i jak ci poszło? A ja teraz nie mam co opowiadać - mówi. Ale w "Omarze" współpraca izraelsko-palestyńska nie układa się tak gładko. Film pokazuje życie Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu (uważanym przez Palestyńczyków za okupowany przez Izrael) i w Strefie Gazy - terytorium administrowanym przez Autonomię Palestyńską, ale faktycznie będące pod wpływem Hamasu, radykalnej organizacji, uznawanej przez Zachód za terrorystyczną. Bohater "Omara" jest w klinczu, podobnie jak sytuacja na Bliskim Wschodzie. Musi donosić wrogowi, bo inaczej skończy w więzieniu, a za każdym razem, gdy chce zobaczyć ukochaną - skakać przez betonowe ogrodzenie.
Izraelski lobbing
Reżyser przyznaje, że inspiracją dla niego były najcięższe działa, choć wcale nie wojskowe, a literackie. - Zainspirował mnie Otello ze sztuki Szekspira, który nie potrafił podjąć racjonalnej decyzji - powiedział Abu Assad w jednym z wywiadów. - Sądzę, że wszyscy znają to uczucie bezsilności. A my, Palestyńczycy - szczególnie - podkreślał. To zresztą nie pierwszy polityczny manifest twórcy. Jego poprzedni nominowany do Oscara film, "Paradise Now", opowiadał o palestyńskich zamachowcach-samobójcach i rozwścieczył Izraelczyków. Niektórzy poskarżyli się do samej Akademii w Hollywood. Być może skutecznie, bo film Oscara nie dostał.
"To nie film o polityce"
Teraz ton jest łagodniejszy, bo Abu Assad zrezygnował z portretowania postaci w sposób czarno-biały. Nie ma w nim "dobrych" bohaterów i czarnych charakterów. Ale i tak pojawiają się opinie, że dla Izraelczyków jest trudny do przełknięcia. Media przypominają też, że Abu Assad wpadł w furię w 2006 roku, gdy przy okazji nominacji dla "Paradise Now", gdy Akademia określała film jako produkcję z "terytoriów palestyńskich", a nie "Palestyny". W tym roku ma być inaczej. Akademia podkreśla, że używając słowa "palestyński" kieruje się wytycznymi ONZ (Organizacja w 2012 r. uznała Autonomię Palestyńską za państwo nieczłonkowskie mimo protestów Izraela i USA), ale nietrudno zrozumieć, że Izraelczykom to nie w smak. Policzkiem byłby jednak dopiero Oscar dla "Omara", co jest jednak mało prawdopodobne. Akademia jak ognia unika polityki, a faworytem w kategorii filmów nieanglojęzycznych i tak pozostaje włoskie "Wielkie piękno". Sam Abu Assad podkreśla, że nie zrobił filmu o polityce. - Jest o tym, co dzieje się w relacjach z przyjaciółmi i w związkach, gdy jesteś rozdarty między obowiązkiem a chęcią, o zdradzie, przyjaźni i miłości - tłumaczy sam reżyser. I podkreśla, że chciałby, by Izraelczycy poszli na "Omara" do kin. - Jestem przeciwny temu, jak większość Izraelczyków widzi ten konflikt. Nie chcą zaakceptować poglądu, że to oni są okupantami. Ale ich film, "Betlejem", był dla mnie bardzo interesujący. Otwierający umysł, tak bym powiedział - kwituje.
Newsy, ciekawostki o aktorach i samych Oscarach możecie śledzić w naszym specjalnym magazynie Oscary 2014. Zapraszamy też na relację na żywo tvn24.pl z oscarowej gali w nocy z 2 na 3 marca.
Autor: Joanna Kocik / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: mat. promocyjne