The Weeknd zagrał w środę w Warszawie w ramach "After Hour til Dawn Tour". 33-letni Kanadyjczyk stworzył widowisko, które na długo pozostanie w pamięci. W niezwykle spójnej, konceptualnej oprawie, wybrzmiały największe hity Kanadyjczyka i nie tylko. Na takie koncerty jak ten zawsze warto czekać, o czym w relacji pisze reporter tvn24.pl Tomasz-Marcin Wrona.
The Weeknd początkowo miał odwiedzić Kraków nie Warszawę. To stolica Małopolski pojawiła się na trasie "The After Hour Tour" (według pierwotnego planu miał to być 7 listopada 2022 roku).
Jednak w październiku 2021 roku, artysta poinformował, że kalendarz światowego tournee został zmieniony. "W związku z ograniczeniami aren oraz zapotrzebowaniem na większą liczbę koncertów, chcę zrobić dla Was coś większego i specjalnego, a to wymaga występów stadionowych" - wyjaśniał wówczas w komunikacie.
Po jego środowym występie bez wątpliwości można stwierdzić: warto było czekać. Dlaczego? Bo artysta z łatwością porwał kilkadziesiąt tysięcy osób w postapokaliptyczną, kosmiczną podróż przez zgliszcza płonącego jeszcze miasta.
33-letni Abel Makkonen Tesfaye - bo tak właściwie nazywa się zdobywca czterech nagród Grammy - wielokrotnie już w swojej karierze przekonywał, że jako artysta nie chodzi na skróty i nie interesują go półśrodki. Bez większych trudności można było bardzo szybko wyłapać najważniejsze motywy, inspiracje i punkty odniesienia, jakie towarzyszyły mu przy wymyślaniu oprawy tej trasy. Trasy, która zapowiadana była jako "podróż przez kosmiczny kataklizm, który dotknął Ziemię i ją nękał".
The Weeknd. Imponujące, spójne widowisko
Sama scena była dość nietypowa, jak na koncert stadionowy i składała się z trzech części. Jej główną częścią był krajobraz zniszczonego miasta, które tworzyły głównie perły północnoamerykańskiej architektury. Nie były to jednak dosłowne odwzorowania, które klimatem nawiązywały do "Metropolis" Fritza Langa. Ciężkie, nadtopione konstrukcje, w pierwszym momencie budziły niepokój. W trakcie widowiska okazało się, że ten krajobraz jest nie tylko tłem i przestrzenią dla grających z wokalistą muzyków. Była to również konstrukcja, która w w trakcie "The Hills" zaczęła dosłownie płonąć. Wyglądało to imponująco.
Z tego koncertowego miasta, wzdłuż niemal całej płyty stadionu, rozciągał się przypominający ulicę wybieg, na środku którego stał wielki metaliczny, robotyczny pomnik humanoidalnej postaci kobiecej, próbującej wzbić się w powietrze. Na przeciw głównej części sceny zawisł ogromny księżyc, pod którym znalazła się kwadratowa platforma. A to wszystko uzupełnione zostało niesamowitymi efektami świetlnymi i laserowymi.
Artyście na scenie towarzyszyła grupa 30 tancerek, których stylizacje nawiązywały z jednej strony do zakonnych habitów, wyobrażeń starożytnych kapłanek, opiekunek świątyni. Twarze miały przesłonięte tak, że widoczne były jedynie oczy. Wykonywały bardzo oszczędne w środkach układy choreograficzne, w których można było odnaleźć inspiracje w tańcach bachanek, czy choreografiach Isadory Duncan. To wszystko tworzyło wciągające, bardzo spójne i przemyślane widowisko, w którego centrum oczywiście była muzyka i on: The Weeknd.
The Weeknd. Artysta nie z tej ziemi
To, że Abel Tesfaye utalentowanym, wszechstronnym wizjonerem jest, jest dość oczywiste. Na scenie ma w sobie coś z największych legend muzycznych ostatnich dekad. Podczas warszawskiego koncertu z ogromną łatwością nawiązywał kontakt z publicznością, gołym okiem było widać - nawet jeśli przez pół koncertu jego twarz zasłonięta była maską nawiązującą do tej, jaką nosił zmarły w 2020 roku brytyjski raper MF Doom - że The Weeknd świetnie się bawił wspólnie z widownią.
Były jednak też takie momenty, w których sprawiał wrażenie lekko wycofanego. Jakby w zderzeniu z publicznością nie był aż tak charyzmatyczny, jakby to mogło się wydawać. A być może to tylko moje wrażenie. Nie zmienia to faktu, że Kanadyjczyk na scenie czuje się świetnie. Tak jak w warstwie wizualnej, poszczególne elementy były spójnie dobrane, wzajemnie się uzupełniały i każdy z nich się tłumaczył, podobnie było w warstwie muzycznej.
Podczas dwugodzinnego koncertu The Weekend wykonał około 30 piosenek - niektóre we fragmentach - ale i tu wszystko się zgadzało. Płynnie przechodził z jednego numeru w drugi, dzięki czemu trudno było się chociaż na chwilę znudzić. Mało tego, to dynamiczne, konsekwentnie utrzymywane tempo, towarzyszyło również tym spokojniejszym piosenkom.
Jego krążek "After Hour" od premiery w 2020 roku kojarzył mi się z nocnymi podróżami samochodem pustymi autostradami czy ekspresówkami. Takie wrażenie utrzymywało się we mnie przez cały koncert. Jakbym znów ruszył w trasę, w trakcie której czasami trzeba też zwolnić. Ta podróż z Kanadyjczykiem okazała się być bardzo przyjemną, inspirującą i odkrywczą. Bo jednocześnie była wyważonym przeglądem jego dotychczasowej twórczości.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Getty Images