Marzec 2023 przynosi do repertuaru polskich kin wyjątkowe filmy, do których wraca się z ogromną przyjemnością. Ich twórcy zaskakują, drażnią się z widownią, uderzają w najczulsze struny, bawią i są gwarancją dobrze spędzonego seansu. To także historie, wobec których trudno przejść obojętnie. Na co się wybrać w marcu do kina? Reporter tvn24.pl Tomasz-Marcin Wrona podsuwa pięć najciekawszych propozycji w swoim cyklu "Wybór Wrony".
Marcowe premiery kinowe udowadniają, że być może w kinie było już wszystko, ale to, jak korzystają z tego dorobku filmowcy i filmowczynie, niejednego może jeszcze zaskoczyć. A że za oknami pogoda typowo marcowa, chociaż momentami bardziej listopadowa, tym bardziej warto wybrać się do kina. Tym bardziej, że w tym miesiącu repertuar wzbogaci się o filmy gorzko-słodkie, śmieszne i wzruszające zarazem, a także tytuły opowiadające historie, o których trudno zapomnieć. Niech to będzie zachęta, bo magia kina polega na zbiorowym i jednoczesnym doświadczaniu najróżniejszych emocji. Na co zwrócić uwagę? Oto pięć najciekawszych premier marcowych w polskich kinach.
"Noc 12 października"
Dominik Moll - francuski filmowiec, urodzony w Niemczech - zwrócił na siebie uwagę w 2000 roku komediodramatem "Harry, twój prawdziwy przyjaciel", którego światowa premiera odbyła się w ramach Konkursu Głównego Festiwalu Filmowego w Cannes. Tytuł przyniósł Mollowi między innymi nominację do nagrody BAFTA w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego, Cezara za reżyserię oraz nominację do Europejskiej Nagrody Filmowej w kategorii Europejski Scenariusz. Swoją pozycję umocnił kolejnymi fabułami: "Leming" (2005), "Mnich" (2011) oraz "Tylko zwierzęta nie błądzą" (2019). W ubiegłym roku podczas canneńskiego festiwalu - w ramach sekcji Cannes Premiere - Moll pokazał swój najnowszy thriller "Noc 12 października". 24 lutego tego roku "Noc 12 października" zdominował ceremonię 48. wręczenia Cezarów, zbierając statuetki w sześć kategoriach, w tym najlepszy film oraz najlepsza reżyseria i najlepszy scenariusz.
Scenariusz najnowszego filmu Molla, powstał na podstawie książkowego reportażu "18.3 – Une année à la PJ" autorstwa Pauline Guény. Jest to historia niewyjaśnionego morderstwa Clary Royer, do którego doszło w nocy 12 października. Młoda kobieta wracając do domu, została podpalona. Sprawa trafia w ręce kapitana policji Yohana Vivesa (w tej roli Bastien Bouillon), a partneruje mu Marceau (Bouli Lanners), którzy tworzą bardzo nieoczywisty duet "dobrego i złego gliniarza". Sprawa morderstwa Clary okazuje się być pewnego rodzaju labiryntem, w którym detektywi nie są w stanie znaleźć wyjścia. Zbrodnia i próba znalezienia mordercy zaczyna coraz mocniej prześladować Yohana, uderzając go w najczulsze miejsca - chociaż sam nie wie dlaczego.
Moll, wykorzystując jedną z setek nierozwiązanych spraw morderstw we Francji, skupia się nie tyle na zagadce kryminalnej, ale na emocjach i psychice poszczególnych postaci. Te zaś buduje bardzo ostrożnie, aby uniknąć utartych schematów, powtarzanych w najróżniejszych thrillerach kryminalnych. Bada w jaki sposób prowadzona sprawa odbija się na kapitanie i jego relacjach z innymi. Jego narastającą obsesję na punkcie sprawy oraz frustrację, wynikającą z bezradności, Moll świetnie zilustrował za pomocą welodromu, po którym Yohan po pracy jeździ w kółko na rowerze. Tak, jak na welodromie, tak i w tej sprawie Yohan kręci się w koło, pozostając ciągle w tym samym miejscu. Moll po raz kolejny pokazał, że jak niewielu innych, potrafi budować atmosferę napięcia i utrzymać ją na najwyższym poziomie przez cały film. Z ogromną powściągliwością reżyser sonduje najróżniejsze kwestie społeczne i moralne, wynikające z nierozwiązanej zbrodni.
"Noc 12 października" w reżyserii Dominika Molla w kinach od 3 marca.
"W gorsecie"
Sissi - czyli Elżbieta Bawarska, cesarzowa Austrii i królowa Węgier, żona cesarza Austrii i króla Węgier Franciszka Józefa - budziła powszechne zainteresowanie jeszcze za życia. Uznawana za najpiękniejszą kobietę na świecie swoich czasów. Z całą pewnością dzisiaj jest najbardziej rozpoznawalną monarchinią z kręgu niemieckojęzycznego. Nic więc dziwnego, że jej postać powracała na różne sposoby w kulturze popularnej XX wieku. To właśnie rola Sissi stała się trampoliną do kariery dla urodzonej w Austrii niemiecko-francuskiej legendy kina Romy Schneider. Aktorka najpierw wcieliła się w cesarzową w trylogii Ernsta Marischki "Sissi" (1955-57), która do północnoamerykańskiej dystrybucji trafiła jako jeden film "Forever My Love" w 1962 roku. Następnie Schneider zagrała Elżbietę w dramacie Luchina Viscontiego "Ludwig" z 1973 roku, opowiadającym o kuzynie cesarzowej - królu Bawarii Ludwiku II.
Marie Kreutzer - austriacka reżyserka i scenarzystka - w swoim najnowszym filmie "W gorsecie" w brawurowy sposób zerwała z dotychczasowym, powierzchownym i za bardzo romantyzowanym schematem portretowania Elżbiety Bawarskiej. Zamiast snucia kiczowatej, karykaturalnej filmowej biografii, Kreutzer "odpięła wrotki" tworząc postać z krwi i kości.
Kreutzer swoją opowieść zaczyna tuż przed 40. urodzinami cesarzowej. Elżbieta jak zwykle rozpoczyna dzień od kąpieli. Przyglądamy się scenie, gdy kobieta zanurza się w wodzie, wstrzymując oddech, a jej służące odmierzają czas. Następnie poznajemy jej rytuały dotyczące kondycji fizycznej, urody i wyglądu. Podczas zakładania na siebie garderoby, cesarzowa instruuje służącą, wiążącą jej gorset: "ciaśniej!". To świetna metafora całej biografii Sissi, ale nie tylko jej. Odnosi się bowiem do pozycji społecznej kobiet nie tylko w XIX wieku, ale również współcześnie, które były i są skrępowane ciasnym gorsetem patriarchatu. Kreutzer świadomie uczyniła ten moment życia austriackiej monarchini jako punkt odniesienia i rozpoczęcia swojej fabuły. Wówczas Elżbieta czuła się bezradna wobec instytucji dworu cesarskiego, po raz ostatni próbowała zawalczyć o swój głos i pozycję na dworze oraz w małżeństwie z Franciszkiem Józefem, który pozostawał pod ogromnym wpływem swojej matki - arcyksiężnej Zofii.
Warto przypomnieć, że arcyksiężna była siostrą księżniczki i księżnej Bawarii Ludwiki Wilhelminy, a zarazem ciotką Sissi. Mało tego. Franciszek Karol - mąż arcyksiężnej Zofii był wnukiem króla Maksymiliana I Józefa, czyli ojca swojej żony. Różnica w pokrewieństwie polegała na tym, że Franciszek Karol był wnukiem bawarskiego króla z jego pierwszego małżeństwa z księżną Augustą Wilhelminą. Zofia natomiast była córką Maksymiliana I i jego drugiej żony - królowej Karoliny Fryderyki.
Pomimo bliskiej więzi rodzinnej, arcyksiężna Zofia niedługo po tym jak jej siostrzenica stała się jej synową, zmieniły się między nimi relacje. Zofia chciała zmienić Sissi w idealną cesarzową, ta zaś - chciała pozostać niezależną i funkcjonować na dworze oraz w małżeństwie na własnych zasadach. Pewne jest jedno: Elżbietę i Franciszka Józefa łączyła prawdziwa miłość, chociaż cesarz niejednokrotnie wybierał stronę matki. Cesarzowa, która jako księżniczka bawarska cieszyła się ogromną swobodą - nie chciała, żeby jej rola ograniczała się do bycia piękną ozdobą u boku męża.
Końcówka lat 60. XIX wieku była dla Sissi przełomowa. Po kilkumiesięcznej, pierwszej z jej słynnych podróży, wróciła do znienawidzonego, skostniałego Hofburga z zupełnie innym nastawieniem. Zaangażowała się w sprawę austriacko-węgierską po stronie Węgrów, walczących o niezależność. Nauczyła się płynnie posługiwać językiem węgierskim. Mocno przeżywała fakt, że całą odpowiedzialność za wychowanie dzieci przejęła arcyksiężna Zofia. Po wieloletnich staraniach o bycie zauważoną przez męża i dwór, Elżbieta przyjęła postawę buntowniczą, porzucając dotychczasową potulnej, uległej młodej cesarzowej. Ignorując wszystkie zasady dworskie, postawiła na własną niezależność, licząc na to, że jej głos - jako kobiety, żony, matki i cesarzowej - zostanie usłyszany.
"W gorsecie" Kreutzer świadomie rezygnuje z wiernego odtwarzania niektórych faktów historycznych. Bo historia sama w sobie jest jedynie tłem, w którym można odnaleźć wiele analogii do współczesności. Vicky Kriebs, współproducentka filmu, która to - według doniesień medialnych - sama zgłosiła się z projektem do Kreutzer, zbudowała niezwykle złożoną, intrygującą postać pięknej, inteligentnej, dostojnej cesarzowej, nękanej depresją, zaburzeniami z odżywianiem i przepełnionej ogromnym poczuciem osamotnienia. W efekcie "W gorsecie" jest niesamowicie oryginalną, punkową odą o walce o własną podmiotowość.
"W gorsecie" w reżyserii Marii Kreutzer w kichach od 10 marca.
"2 bilety do Grecji"
46-letni francuski filmowiec Marc Fitoussi debiutował w 2007 roku rewelacyjną komedią "Życie artysty". W tym samym roku zresztą nominowany był do Cezara w kategorii najlepszy film krótkometrażowy za "Bonbon au poivre". Stał się specjalistą od komedii, chociaż zdarza mu się sięgać również po inne gatunki. Fitoussi był jednym z współreżyserów i współscenarzystów jednego z największych francuskich serialowych hitów ostatnich lat "Dix por cent" ("Gdzie jest mój agent"). Na jego podstawie powstała polska wersja produkcji Player Original "Mój agent".
Podobnie, jak w poprzednich tytułach Fitoussiego, tak i tym razem, pojawiły się wielkie gwiazdy nie tylko francuskiego kina. W jego najnowszym filmie "2 bilety do Grecji" tylko na pierwszym planie podziwiać można: Laurę Calamy, Olivię Cote oraz Kristen Thomas Scott. To trio, które można jeść garściami. Blandine Bouvier (w tej roli cudownie zdystansowana Cote) i Magalie Graulières (jak zwykle świetna Calamy) połączyła zażyła przyjaźń jeszcze w czasach szkolnych. Fascynują się filmem Luca Bessona "Wielki błękit", do którego zdjęcia powstały na greckim archipelagu Cyklady. Marzą, że gdy dorosną, wyruszą we wspólną podróż po miejscach związanych z tym filmem. Jednak kontakt między nimi się urywa na 30 lat. Blandine już jako dorosła kobieta zmaga się z depresją po bolesnym dla niej rozwodzie. Gdy jej syn Benjamin, odkrywa szkolną przyjaźń matki, potajemnie kontaktuje się z Magalie i umawia matkę z dawną przyjaciółką.
Okazuje się, że Blandine i Magalie różni wszystko. Benjamin nie daje jednak za wygraną, stawiając matkę kolejny raz przed faktem dokonanym. Tuż przed wylotem do Grecji, na lotnisku Blandine dowiaduje się, że w podróż marzeń zamiast z synem wyruszy z Magalie. W trakcie wakacji życia Blandine, wszystko staje na głowie - nic nie jest tak, jak zaplanowała. W pewnym momencie Magalie kontaktuje się z Bijou (w tej roli wybitna Scott Thomas, która płynnie posługuje się językiem francuskim). I tak oto Blandine zamiast korzystać z ekskluzywnego spa, musi zmierzyć się z sytuacjami, na które nigdy nie starczało jej odwagi. Tyle o fabule.
Wbrew pozorom, "2 bilety do Grecji" nie jest płytką, głupawą komedią. Fitoussi wielokrotnie już udowadniał, że potrafi tworzyć kino przystępne, momentami wzruszające i refleksyjne zarazem. W swojej najnowszej komedii pierwszy plan oddał trzem skrajnie różnym kobietom, a każda z nich mierzy się z zupełnie innymi wyzwaniami, trudnościami, w tym: z walką z nowotworem. I chociaż jest to opowieść o relacjach między trzema kobietami, to Fitoussi porusza kwestie uniwersalne, które dotyczą wszystkich. - niezależnie od tożsamości płciowej. Jakie? Myślę, że podczas kinowego seansu, każdy znajdzie swoje. Ponadto, "2 bilety do Grecji" przenosi widzów i widzki w piękne, słoneczne greckie krajobrazy. W zderzeniu z dość ponurą pogodą za oknem, warto uciec w świat Fitoussiego, który przypomni, że już niebawem będzie wiosennie i pięknie.
"2 bilety do Grecji" w reżyserii Marca Fitoussiego w kinach od 10 marca.
"I Love My Dad"
"Catfishing" odnosi się do działań osoby, która tworzy fałszywą postać w portalach społecznościowych. Za pomocą fałszywych tożsamości uderza się celowo w konkretne osoby. Dlaczego? Najczęściej chodzi o pozyskanie danych wrażliwych bądź po prostu: nękanie. Amerykański aktor, reżyser i scenarzysta James Morosini w swoim najnowszym filmie "I Love My Dad" pokazuje nieco inne oblicze catfishingu. 32-latek znany miedzy innymi z ról w serialach "American Horror Story" czy "Życie seksualne studentek", zachwycił swoją drugą pełnometrażową fabułą podczas South by Southwest Film Festiwal (SXSW) w ubiegłym roku. "I Love My Dad" otrzymało Wielką Nagrodę Jury dla filmu fabularnego oraz nagrodę publiczności.
"I Love My Dad" jest przewrotną, nieoczywistą opowieścią o relacji ojciec-syn. Franklin (w tej roli błyskotliwy Morosini) po próbie samobójczej i terapii w jednej z klinik, postanawia zerwać wszelkie kontakty z ojcem Chuckiem (zachwycający Patton Oswalt) i zablokować go w portalach społecznościowych. Chuck, który martwi się o syna, nie potrafi odnaleźć się w tej sytuacji i desperacko szuka możliwości, aby być na bieżąco z tym, co dzieje się u Franklina. Decyduje się na założenie fikcyjnego profilu na Facebooku jako Becca (zachwycająca Claudia Sulewski). Chuck nie przewidział w swoim planie tego, że syn zakocha się w fikcyjnej dziewczynie. Być może ten krótki opis sprawia wrażenie historii absurdalnej. Całkowicie to rozumiem. Jednak niektóre jej fragmenty zdarzyły się naprawdę w życiu Morosiniego, którego ojciec w pewnym momencie ich życia podszywał się pod fałszywą kobietę.
Chociaż "I Love My Dad" promowany jest jako komedia, typową komedią nie jest chociaż wypełniony jest bardzo czarnym humorem. Sam Morosini stwierdził w wywiadzie, że zależało mu na przemycenie elementów horroru społecznego czy thrillera. W efekcie, stworzył niezwykle poruszający, inteligentny film, który można interpretować na wiele sposobów. Największą siłą tej przewrotnej i zaskakującej fabuły jest szczerość i uczciwość emocjonalna. Morosini wspólnie z resztą obsady, podjęli ogromne ryzyko. Jego efektem mogła być kompletna klapa, z której pewnie przez długi czas filmowiec by się nie otrząsnął bądź rewelacyjny film. Na szczęście dla nas - widzów i widzek - wyszło świetnie.
Mało tego. Morosiniemu udało się w wyważony, bardzo trafny i przystępny sposób poruszyć kilka istotnych kwestii, za pomocą równie ważnych pytań, a nie prostych odpowiedzi. Oczywiście, na pierwszy plan wysuwa się obraz ciekawej, z pozoru nietypowej relacji rodzic - dziecko. Jednocześnie natomiast filmowiec zastanawia się, jak daleko może posunąć się człowiek, kierujący się dobrem kogoś bliskiego. Przygląda się również pułapkom, jakie można napotkać w codziennym, być może nieco bezrefleksyjnym korzystaniu z portali społecznościowych.
I w końcu: Morosini sięga po wątek poczucia ogromnego osamotnienia, które budzi rozpaczliwą wręcz potrzebę kontaktu z innymi ludźmi, zderzoną z obezwładniającą bezradnością. "I Love My Dad" jest dowodem na to, że w mądre, inteligentne komediodramaty, wcale nie muszą być przytłaczające, intelektualnie hermetyczne, a dobra rozrywka w kinie, nie wyklucza emocjonalnie dojrzałych treści.
"I Love My Dad" w reżyserii Jamesa Morosiniego w kinach od 17 marca.
"Sundown"
Na koniec najnowszy film meksykańskiego twórcy Michela Franco, na który jego fanom w Polsce przyszło długo czekać. Dlaczego? "Sundown" z wybitną rolą Tima Rotha swoją światową premierę miał w ramach Konkursu Głównego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji 2021. Franco konsekwentnie z każdym swoim filmem, wrzuca swoją widownię pod autobus, zmuszając ją do wyjścia poza swoją strefę komfortu i wyciągania własnych wniosków.
Tak też jest w przypadku "Sundown", który jest najlepszym z dotychczasowych filmów meksykańskiego, wybitnego twórcy. Akcja filmu w całości umiejscowiona została w Acapulco. To tu rodzeństwo Bennettów spędza rodzinne wakacje. Neil (wybitna rola Rotha), Alice (jak zwykle rewelacyjna Charlotte Gainsbourg) oraz jej dorastające dzieci: Alexa i Colin, korzystają z luksusów, jakie oferuje bogatym turystom słynny meksykański kurort.
Sytuacja rodzinna sprawia, że muszą jak najszybciej wrócić do Wielkiej Brytanii. Na lotnisku okazuje się, że Neil zostawił swój paszport w hotelu i nie może wrócić z rodziną do domu. Jak się później okazuje, mężczyzna wcale nie zapomniał dokumentu, ale wykorzystał okazję, żeby zostać w Meksyku. Dlaczego? Odpowiedź poniekąd przynosi końcówka filmu, której nie mogę zdradzić.
Franco, który doskonale zna możliwości, jakie niesie język filmowy, bardzo skrupulatnie i ostrożnie dobiera środki, budując z pozoru prostą historię. Ale to tylko pozory. Bo poza portretem mężczyzny, który podejmuje bardzo radykalne decyzje, Franco kolejny raz stawia pytania o źródła przemocy, nierówności społecznych, klasizmu we współczesnym Meksyku. Mało tego.
W tym 83-minutowym filmie, mamy wątek miłosny, kryminalny, konfliktu rodzinnego, a także pojawia się zagadka, na którą Franco nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Dlaczego? Zakładam, że "Sundown" nie rezonowałby z taką siłą, gdyby Franco odkrył wszystkie karty. W przypadku tego filmu, nie da się nie zauważyć wybitnej roli Tima Rotha, którą z pełną świadomością mogę porównać do kreacji Cate Blanchett w "Tar" Todda Fielda. O postaci Rotha trudno zapomnieć: introwertyczny, skryty, pełen sprzeczności Neil, budzi zarówno konsternacje, pewnego rodzaju niechęć do siebie, jak i wielkie pokłady zrozumienia, być może także współczucia. Aż trudno mi zrozumieć, dlaczego ta rola Rotha nie odbiła się żadnym echem i nie zyskała takiego uznania, na jakie zasługuje.
"Sundown" w reżyserii Michela Franco w kinach od 24 marca.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Aurora Films