5 października 1962 roku po raz pierwszy do centrali wywiadu brytyjskiego MI-6 wszedł James Bond. Pół godziny później uwiódł pierwszą kobietę, godzinę później miał na koncie kilka zabójstw, ale nie podejrzewał pewnie, że po 50 latach wciąż będzie miał w kinach i przed telewizorami miliony oddanych mu fanów. Ci wiedzą, że bez Bonda historia kina, a więc i historia kultury XX wieku, byłaby uboższa.
Gdy otwierano igrzyska olimpijskie w Londynie z końcem lipca tego roku, nikogo nie zdziwiło to, że nad Stadionem Olimpijskim nagle pojawił się on - James Bond. Nie miał tylko swego martini, ale był rozgrzeszony, bo właśnie eskortował królową do śmigłowca, z którego wspólnie wyskoczyli ze spadochronami.
Agent Jej Królewskiej Mości to być może najbardziej znany bohater filmów i książek w historii popkultury. Co prawda w świadomości najmłodszych na pewno wyprzedza go Harry Potter, ale Harry'ego Pottera nie znają trzy, a nawet cztery pokolenia ludzi, którzy wraz z europejskim i amerykańskim kinem popularnym się wychowywali.
Szkocki wkład w historię kina
Przepis na filmowego Bonda był prosty: powalająco przystojny, świetnie ubrany, z powodzeniem u kobiet, szczupły, wysportowany mężczyzna w wieku lat 30-35. I koniecznie brunet, bo kilkanaście lat po II wojnie światowej blondyni wciąż za bardzo kojarzyli się Anglikom z Niemcami.
Najlepszym kandydatem okazał się Szkot - Sean Connery, dziś już z tytułem szlacheckim za "wkład w propagowanie kultury brytyjskiej w świecie". Jego w roli agenta nie chciał jednak początkowo sam Ian Fleming - twórca powieści o 007.
Stwierdził ponoć w czasie pierwszego przesłuchania, że "szuka komandora marynarki wojennej-Bonda, a nie przerośniętego kaskadera".
Connery, bardzo mało znany w tamtym czasie, acz ze świetną muskulaturą, wpadł za to w oko żonie producenta pierwszych filmów o Bondzie - Danie Broccoli. Ta przetłumaczyła mężowi podobno w bardzo jasny i obrazowy sposób, że Connery to "ten facet".
Po latach łatwo stwierdzić, że rzeczywiście Connery - ojciec-założyciel trwającej od 50 lat sagi - wprowadził na scenę zupełnie nowego, w pełni nowoczesnego bohatera. Zresztą ewoluował razem z nim, bo w ciągu pięciu lat nakręcono pięć kolejnych filmów o Bondzie i oglądając je dzisiaj widzimy jak na dłoni, jak istotne zmiany zachodziły w sposobie gry aktora i sposobie filmowania historii Bonda.
Można nawet postawić tezę, że każdy kolejny był z tego względu lepszy, nim osiągnął pewien poziom, który potem - po erze fenomenalnego Szkota - był już utrzymywany. Connery po raz szósty i ostatni zagrał Bonda w 1971 r. - dziewięć lat po premierze "Dr No" - ale chwilę wcześniej miał zmiennika.
W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości Ten, o którym widzowie nie pamiętają - tak często określano George'a Lazenby, aktora, który w Bonda wcielił się tylko raz i - jak podkreślają złośliwi fani - od razu pozwolił na to, by "ci źli" zabili mu żonę. "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" (1969 r.) ma jednak ciężar, jakich wcześniejsze potyczki Bonda nie miały. To film bardzo mroczny i wychodzący w dużej mierze z konwencji zaproponowanej 10 lat wcześniej przez twórców pomysłu. Kto wie jednak, jaki byłby los tej produkcji, gdyby nie zbieg okoliczności.
Gdy Connery powiedział "nie" dla szóstej odsłony przygód agenta 007, producent serii, Albert Broccoli, spotkał pewnego przystojnego bruneta u tego samego fryzjera, do którego przychodził na strzyżenie i golenie brody od kilku lat.
Klientem był Lazenby, a tym, co zdecydowało o zatrudnieniu go w filmie, poza miłą, szczerą i zabawną rozmową w zakładzie, okazała się seria reklam odzieży, w jakiej aktor wtedy grał. Podobno była świetna i Broccoli nie zawahał się nawet przez chwilę.
Film, choć jeden z lepszych, a zdaniem części fanów nawet najlepszy ze wszystkich 22 dotyczasowych, nie mógł się jednak stać wielkim sukcesem po tym, jak olbrzymie piętno wywarł na postaci Bonda Connery.
Kochają go Japończycy
Jeśli nie Connery, to Roger Moore. Dla kinomanów, którzy Bonda znają od podszewki, wybór wcale nie jest prosty, ale jedno jest pewne - Moore i Connery swoimi występami w roli agenta 007 stworzyli jedne z najbardziej charakterystycznych postaci w historii kina.
Roger Moore dołączył do serii w 1973 r. filmem "Żyj i pozwól umrzeć". Zapoczątkował tym 12-letni okres wspólnego życia z Bondem, który dzięki niesłychanej popularności w tamtym czasie zawitał w najdalsze zakątki świata.
Moore był zresztą pewną inwestycją producentów, bo wcześniej przez lata grał główną rolę w serialu "Święty" - jednym z najlepszych w historii angielskiej telewizji. Rodzima publiczność kochała go więc, a miłość do 007 przekroczyła w latach 70-tych Ural i dotarła aż na Daleki Wschód.
W Japonii o wiele bardziej egzotyczny (bo jaśniejszy, o jasnych oczach) Roger Moore przebił szybko popularnością Seana Connery.
Jego samego James Bond też zmienił. W czasie kręcenia "Ośmiorniczki" (1983 r.) w Indiach aktora tak przeraziła skala ubóstwa, jakiej świadkami stali się członkowie ekipy filmowej, że został ambasadorem UNICEF-u i sprawuje tę funkcję do dziś.
Wierny książkom
W 1987 r. pojawił się tymczasem na ekranie ktoś, kto admiratorom powieści Iana Fleminga o agencie JKM przypadł najbardziej do gustu.
Timmothy Dalton - aktor teatralny, a dopiero później serialowy i telewizyjny - zagrał w dwóch filmach, w których "swego" Bonda zmienił na podobieństwo bohatera książek pisanych od lat 50-tych. W "W obliczu śmierci" widzowie zobaczyli dużo romansu, a film i sama postać Bonda zyskały inny i nieco głębszy wymiar. Części z nich się to spodobało, dlatego byli bardzo zdziwieni nagłą odmianą już przy okazji kolejnej produkcji.
W 1989 r. powstał jeden z najbardziej rozpoznawalnych filmów o przygodach agenta - "Licencja na zabijanie". W nim Dalton jako Bond licencję utracił, w związku z czym zabijając ludzi na ekranie, popełniał przestępstwa stając się w ten umowny sposób kryminalistą.
Scenariusz zupełnie różny od dotychczasowych pomysłów, dodatkowo bardzo wulgarny, bo w filmie są sceny palenia ludzi żywcem i niezapomniana uczta rekinów, także z ludźmi jako daniem głównym - nie sprawdził się jednak z powodu małych pieniędzy przeznaczonych na reklamę. W efekcie film z trudem się zwrócił.
Ten, który musiał czekać
Mało kto wie, że Pierce Brosnan miał zagrać Bonda już kilka lat wcześniej, gdy rolę dostał Dalton. Brosnan był wtedy jednak związany kontraktem na inny film i nie mógł się z niego "wywinąć". Minęły więc długie lata - tak długie, że wydawało się, że nowy Bond może już w ogóle nie powstać - nim do drzwi Brytyjczyka znów zapukał producent i zaproponował mu licencję na zabijanie.
"Goldeneye" (rocznik '95) okazał się wielkim sukcesem. Kino było najwyraźniej spragnione agenta JKM, a wspaniała piosenka Tiny Turner stworzyła wokół jego powrotu niesłychaną atmosferę.
Brosnan świetnie wpasował się w wizerunek agenta zapoczątkowany przez Seana Connery, ale już kolejne filmy miały słabszą fabułę i wkrótce okazało się, że seria potrzebuje nowego pomysłu.
Tym dla polskiego widza przez moment była oczywiście Izabela Skorupco, ale Bond rzecz jasna nie mógł zatrzymać żadnej kobiety na dłużej niż jeden "odcinek" swoich przygód, więc i polska widownia się od niego odwróciła.
Minęło kilka lat ("Śmierć nadejdzie jutro" z 2002 r. była ostatnim, czwartym filmem o Bondzie z Brosnanem w roli głównej) i przyszło wybawienie, choć by do niego doprowadzić, potrzebna okazała się rewolucja.
Krew, pot i łzy
"O Boże, to blondyn!" - krzyczał w 2005 roku jeden z brytyjskich tabloidów, gdy ogłoszono, że nowym Bondem mającym przywrócić serii urok i pazur, zostanie Daniel Craig.
Potężnie zbudowany, wciąż jeszcze dość początkujący aktor dzięki dwóm filmom - "Casino Royale" i "Quantum of Solace" - przyniósł wytwórni i producentom krociowe zyski, a nowy, mroczny bond, który zerwał z wizerunkiem nieskazitelnego gentelmena, świetnie wpasował się w zmieniające się kino akcji pierwszej dekady nowego stulecia.
Craig "kupił" publiczność, bo z miejsca nadał agentowi własny rys i zapowiadana na 26 października światowa premiera najnowszego Bonda - "Skyfall" - będzie prawdopodobnie wydarzeniem przynajmniej tak wielkim, jak kończący Nolanowską trylogię film o Batmanie sprzed paru miesięcy.
Wygląda też na to, że Craig dzięki roli w "Dziewczynie z tatuażem" Davida Finchera powiększy widownię agenta o sporą grupę młodych pasjonatek kina. Brytyjczyk jest bowiem w tej chwili jednym z zaledwie kilku aktorów charakterystycznych, którzy w Hollywood gwarantują sukces. Czasami porównuje się go nawet do wspaniałego Steva McQuinna, a o wartości jego talentu mówią liczby, przez Amerykanów szczególnie hołubione.
Dwa poprzednie Bondy zarobiły na całym świecie po 600 mln dol. To najlepsze wyniki w historii całej serii, liczącej 22 filmy. "Skyfall" - ten 23. - może nawet przekroczyć barierę 700 mln.
Ale nawet jeżeli jej nie przekroczy, to za jakiś czas powstanie 24., 25., 26... Bo chyba musi - żeby historia kina się nie zatrzymała.
Autor: Adam Sobolewski//gak/k / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: materialy prasowe