Gdy w listopadzie 2021 roku otrzymał dwie nominacje do nagród Grammy, wiele tytułów muzycznych określiło Olafura Arnaldsa "królem islandzkiej elektroniki". Sam multiinstrumentalista, kompozytor, producent muzyczny nie czuje się dobrze z takimi opisami. Jak sam przyznaje, jest mu bliżej do Fryderyka Chopina. Dlaczego? Wyjaśnia to w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną, dziennikarzem tvn24.pl.
Muzykę Olafura Arnaldsa słyszał chyba każdy, chociaż pewnie nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. W jaki sposób? Jego utwory pojawiły się w takich filmach, jak "Nomadland", "Kolejny szczęśliwy dzień", "Looper - Pętla czasu", "Igrzyska śmierci", "Moja matka", "Słodkie rzeczy" czy "Superbohaterowie", a także w serialach: "Broadchurch", "Masters of Sex", "Moonhaven" czy "W obronie syna". Ten ostatni tytuł przyniósł mu jedyną nominację do nagrody Emmy w kategorii najlepszy oryginalny główny temat muzyczny.
Arnalds pochodzi z 10-tysięcznego miasteczka Mosfellsbær w południowo-zachodniej części Islandii. Nie przypuszczał nigdy, że jego nagrań będą słuchać miliony. 35-letni multiinstrumentalista, kompozytor i producent muzyczny z muzyką zawodowo związany jest od blisko 20 lat. Zaczynał jako perkusista w zespole hardrockowym, a następnie współpracował z niemiecką grupą metalową Heaven Shall Burn. Natomiast swój pierwszy solowy album "Eulogy for Evolution" wydał w 2007 roku. Na krążku łączył postrockowe, ambientowe, neoklasyczne i minimalistyczne brzmienia, zwracając na siebie uwagę szerszej publiczności. Kilka miesięcy później ruszył w trasę z zespołem Sigur Ross. Chociaż przez te 15 lat od debiutu fonograficznego wypracował swoją charakterystyczną estetykę, nigdy nie spoczął na laurach i nadal odkrywał dla siebie nowe przestrzenie muzyczne. W 2009 roku wspólnie z Janusem Rasmussenem stworzyli duet Kiasmos, który z łatwością podbił scenę techno i muzyki elektronicznej.
W 2015 roku wspólnie z wybitną pianistką - Niemką japońskiego pochodzenia - Alice Sarą Ott nagrali album "The Chopin Project". Arnalds miłość do muzyki Chopina zawdzięcza babci, która była wielką fanką polskiego kompozytora. I to właśnie jej zadedykował wyjątkowe wydawnictwo. Dlaczego wyjątkowe? Bo Islandczyk potraktował muzykę Chopina w niestandardowy sposób: najpierw bardzo uważnie wybrał konkretne kompozycje Polaka, tworząc z nich narracyjną emocjonalną całość. Następnie skomponował fragmenty, łączące poszczególne utwory, wykorzystując ich motywy oraz emocje, a napisane zostały na kwintet smyczkowy, fortepian oraz syntezatory.
Ostatnie dwa albumy "re:member" z 2018 roku oraz "some kind of peace" z 2020 ugruntowały jego pozycję na międzynarodowej scenie. Szczególnie ta ostatnia, z której pochodzą dwa utwory nominowane w 2021 roku do nagród Grammy. "Loom", nagrana z Bonobo, doceniona została w kategorii najlepsze nagranie dance/muzyka elektroniczna. Natomiast "The Bottom Line", z udziałem niemieckiej kompozytorki, wokalistki, producentki Josin, znalazła się wśród pięciu kandydatów do Grammy w kategorii najlepsza aranżacja instrumentalna i wokalna.
Muzyk od kilkunastu tygodni koncertuje po obu stronach Atlantyku. W ramach tej trasy dwukrotnie wystąpił w Polsce - w Cavatina Hall w Bielsku-Białej oraz w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu.
W rozmowie Arnalds sprawia wrażenie człowieka skromnego, prawdziwie zafascynowanego muzyką i sztuką w ogóle oraz bardzo otwartego na rozmowę. Być może dzięki takiej osobowości łatwo nawiązuje kontakt z innymi twórcami, których chętnie zaprasza do współpracy. Jak sam tłumaczy: najczęściej pracuje z ludźmi, z którymi prywatnie się lubią, z którymi chce spędzić trochę czasu. A na liście osób, z którymi dotychczas współpracował, są między innymi: Bonobo, Nils Frahm, Nanna Brydnis, Josin, JFDR, Arnor Dan, Viktor Orri Aronson, Reykjavik Recording Orchestra, ODESZA, RY X. Na początku lipca ukazał się jego singiel "Woven Song - piano reworks" w przepięknej interpretacji Hani Rani. Cztery tygodnie później opublikowany został krążek z muzyką Arnaldsa do serialu "Spod powierzchni".
Z Olafurem Arnaldsem rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, dziennikarz tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: W jaki sposób przetrwałeś najcięższy okres pandemii?
Olafur Arnalds: My, Islandczycy, mieliśmy sporo szczęścia. Pandemia nie uderzyła w nas tak mocno, jak to widzieliśmy w innych miejscach świata. Lockdown nie był tak restrykcyjny. Oczywiście były ograniczenia, ale nie było tak, że przez miesiąc musiałem siedzieć w domu.
Dzisiaj - mam wrażenie - jakby to była odległa przeszłość (śmiech). To niesamowite, jak szybko zapominamy o złych doświadczeniach. Próbujemy wygłuszyć to, skupiamy się na przyszłości, nie rozglądając się dookoła. To bardzo wciągające obserwacje.
A jak spędziłeś te dwa lata?
Dużo pracowałem. Już wcześniej miałem zamówione pewne projekty, więc większość czasu spędziłem w studiu. Gdyby pandemia nie wybuchła, tak czy siak musiałbym je zrealizować (uśmiech).
Swoje życie dzielisz między Islandią a Indonezją. Przez te dwa lata było to chyba niemożliwe, prawda?
Tak. Większość czasu spędzam w Islandii. Wyjazd do Indonezji był praktycznie niemożliwy. Bywały momenty, że mocno mi brakowało tej możliwości. Ostatecznie, po półtorarocznym pobycie w Islandii, udało się mi i moim bliskim wyjechać. Ale był to żmudny proces, aby dostać pozwolenie na wjazd do Indonezji.
Myślę, że najbardziej uciążliwą kwestią przez ten czas pandemii było to, że musieliśmy cały czas pozostać w Islandii.
Co czułeś, jak w końcu miałeś szansę wrócić do koncertowania w pełnym wymiarze?
To było coś niesamowitego. Początkowo było wielkie zamieszanie, gdy wiosną wypuszczono nas z bramek startowych. Wszyscy byliśmy podekscytowani, to była niezła zabawa. Szczerze, mieliśmy więcej zabawy niż przed trzema laty, przed wybuchem pandemii. Przed pandemią przez kilka lat graliśmy 160 koncertów rocznie. Po tych dwóch latach duże koncerty stały się znów czymś nowym i ekscytującym. Może w tej przerwie było coś dobrego dla nas.
Ale w tym czasie otrzymałeś między innymi dwie nominacje do nagród Grammy. Zmieniły coś w twoim życiu?
Nieszczególnie. Oczywiście, zawsze to wielki zaszczyt i świetne uczucie, ale jestem tą samą osobą, z tymi samymi przyjaciółmi i rodziną wokół. Robię to, co robiłem. Jasne, to może mieć wpływ na moją karierę, nominacje do Grammy stanowią świetną promocję mojej muzyki.
W niektórych tytułach muzycznych nazywano cię "królem islandzkiej elektroniki". Jak się z tym czujesz?
Dziwnie (śmiech). Nie czuję się królem islandzkiej elektroniki. Myślę, że są tu inne królowe czy królowie elektroniki, dzieje się naprawdę dużo dobrych rzeczy. To określenie chyba do mnie nie pasuje. Jasne, sporą część mojej muzyki to elektronika - na przykład to, co robimy jako Kiasmos - i nie mam problemu z tym, że jestem określany jako twórca muzyki elektronicznej. Natomiast mimo wszystko, główna część mojej twórczości to muzyka akustyczna.
Zaczynałeś jako perkusista w zespole hardrockowym. Jak to się stało, że doszedłeś do tego miejsca?
Ewoluowałem, jak ewoluuje życie. Zazwyczaj nie jesteśmy jedną wersją siebie przez całe życie, które jest jednocześnie wielowymiarowe. Interesujemy się bardzo różnymi rzeczami. Życie byłoby bardzo nudne, gdybyśmy utknęli przy jednej rzeczy, popadli w monotonię. Szybko straciłoby całą radość.
Z biegiem czasu zacząłem się interesować innymi rzeczami, eksperymentować i dotarłem do tego miejsca, w którym jestem teraz. A przecież to nie koniec, być może w przyszłości okaże się, że zajmę się czymś innym.
Skoro mówisz o różnych swoich fascynacjach muzycznych, to nie możemy pominąć tego, że ważne miejsce w twoim życiu ma muzyka Fryderyka Chopina. Kiedy się pojawiła?
Gdy byłem dzieckiem, moi dziadkowie byli ogromnymi fanami muzyki klasycznej. Zawsze, gdy ich odwiedzałem, w ich domu było dużo muzyki Chopina. Szczególnie moja babcia była jego wielką fanką. Poza tym od najmłodszych lat był dla mnie ważną postacią. Jego muzyka zawsze była obecna w moim życiu. Jako nastolatek pisałem o nim esej szkolny (śmiech). Myślę, że to właśnie z nim najwięcej mnie łączy. Chopin był artystą popowym, a nawet punkowym, swoich czasów (śmiech). I chyba właśnie dlatego robię teraz to, co robię.
W 2015 roku wydałem album "The Chopin Project", ponieważ chciałem na własny sposób popracować z jego twórczością. Jasne, interesuje mnie muzyka klasyczna, ale nie pociąga mnie to, jak współcześnie się ją nagrywa, bo wychodzą z tego pewnego rodzaju kompilacje, które są mało wciągające. Lata temu muzycy znacznie częściej i odważniej podchodzili do klasyki. Nieco głębiej wchodzili w to, jak może być coś nagrane, eksperymentowali z klasycznym materiałem. Z czasem powstały sztywne zasady, które zaczęły narzucać to, jak klasyka ma być nagrywana. Te reguły się nie zmieniały, a artyści przestali eksperymentować. A przecież wiemy, że Chopin był improwizatorem. Wydaje mi się, że granie jego muzyki w jeden narzucony sposób nie działa na jej korzyść i nie jest to forma szacunku wobec jego spuścizny. Dosłowne traktowanie jego utworów - kurczowe trzymanie się jakichś podręcznikowych zasad wykonywania i nagrywania jego muzyki - tylko jej szkodzi. To dotyczy nie tylko Chopina, ale również twórczości pozostałych kompozytorów. Dlatego chciałem zobaczyć, co się stanie, jeśli wyjdziemy poza utarte schematy. Towarzyszyła mi myśl: oto muzyka Chopina potraktowana w zupełnie inny sposób.
W jaki?
Przede wszystkim postanowiłem tak zaaranżować wybrane kompozycje, żeby opowiedzieć jakąś historię, zamknąć je w narracyjną całość. Utwory Chopina uzupełniłem własnymi interludiami, pasażami, które pomagały nam poprowadzić słuchaczy przez poszczególne kompozycje. Całość wyprodukowaliśmy w taki sposób, żeby można było odkryć w tych nagraniach coś nowego - przynajmniej taką mieliśmy nadzieję.
To ciekawe, tym bardziej że od początku swojej kariery współpracowałeś z najróżniejszymi artystami. W tym z takimi gwiazdami, jak Alice Sara Ott, Bonobo, Ry X, Nils Frahm, duet Odesza czy niedawno Hania Rani. To efekt jakieś przemyślanej strategii artystycznej?
Szczerze mówiąc, to wszystko wynika z tego, że łączy nas przyjaźń czy bliska znajomość. Najczęściej współpracuję z tymi, z którymi chcę spędzać czas (uśmiech). Nigdy nie miałem żadnej listy nazwisk osób, z którymi ewentualnie mógłbym współpracować. Najczęściej pomysły na wspólne projekty z innymi twórcami pojawiają się bardzo spontanicznie. Zależy mi na tym, żeby tak było nadal, bo wtedy wychodzą najfajniejsze rezultaty. Nie mam też żadnej listy z własnymi idolami, o współpracy z którymi marzę. Pozostawiam to trochę losowi.
Jedną z nominacji do Grammy otrzymałeś za singiel "Loom", przy którym współpracowałeś z Bonobo. Na EP-ce "Sunrise Session II" pojawiła się wersja "Loom" nagrana z Reykjavik Recording Orchestra. Co czułeś, przenosząc ten utwór na orkiestrę?
W tym przypadku zaprosiłem do współpracy mojego przyjaciela Viktora Orri Arnasona, kompozytora, dyrygenta i skrzypka, z którym wielokrotnie wcześniej pracowałem. Poprosiłem go o stworzenie aranżacji orkiestrowej. To był bardzo eksperymentalny pomysł i wcale nie mieliśmy pewności, że to się uda, bo jest to utwór muzyki elektronicznej. Zapytałem go, czy uda się z tym kawałkiem zrobić coś w wersji orkiestrowej.
Ostatecznie było to świetne doświadczenie, bo "Loom" nabrał zupełnie innego brzmienia i wymiaru. Pojawiły się w nim nowa energia i nowe emocje. Cieszę się, że to się udało.
Ale twoją muzykę coraz częściej można usłyszeć też w filmach i serialach. Jak to się stało, że twoje utwory znalazły się na ścieżkach muzycznych między innymi do "Igrzysk śmierci" czy "Nomadland"?
(śmiech) Nie mam pojęcia, po prostu robię swoje (śmiech). W przypadku "Nomadland" zwrócono się do mnie o konkretny utwór -"Epilogue". Przedstawiciele produkcji zadzwonili do mojej wytwórni z prośbą o możliwość wykorzystania tej kompozycji. A zatem - szczerze mówiąc - w żaden sposób nie byłem zaangażowany w ten film. Po prostu zdecydowali się na użycie czegoś, co już było. Być może "Epilogue" wpadł w ucho reżyserce, która również odpowiadała za montaż i na tym etapie zdecydowała się sięgnąć po ten utwór. To może wydarzyć się na wielu etapach produkcji filmowej.
Od kilkunastu tygodni jesteś w trasie koncertowej, byłeś między innymi z dwoma koncertami w Polsce. Występujesz nie tylko w prestiżowych salach koncertowych, ale również - chociażby jako Kiasmos - w klubach czy na festiwalach plenerowych. Wolisz grać w salach koncertowych czy w klubach?
Ogromną przyjemność czerpię zarówno z koncertów w tradycyjnych salach, jak i w klubach i na festiwalach, dlatego cały czas to robię. Granie na festiwalach jako Kiasmos (wspólnie z Janusem Rasmussenem - red.) to świetna zabawa i dobre imprezy, ale chyba nie chciałbym się do tego ograniczać. Tak samo jest w przypadku występów w tych wszystkich wspaniałych salach koncertowych, które raczej kojarzą się z muzyką klasyczną. Wspaniale jest realizować te produkcje, ale czasem - jak każdy - potrzebuję odmiany i wyjścia na imprezę. Chodzi o to, żeby znaleźć w tym wszystkim równowagę (uśmiech).
Podczas obecnej trasy występuję z kwartetem smyczkowym oraz perkusistą. Gramy sporą część z płyty "some kind of peace", ale także wybrane utwory z poprzednich krążków. W ten sposób koncert łączy w sobie sporo spokojnych dźwięków i momentów, w których jest trochę bardziej dynamicznie. Są także bardzo głośne momenty, w jakiś sposób imprezowe. Przygotowaliśmy również piękne wizualizacje, które współgrają z muzyką. Ale chyba najważniejsze jest to, że jako zespół świetnie się przy tym bawimy i czerpiemy z tej trasy dużo radości.
A co po tej trasie? Wrócisz do studia, pracujesz już nad kolejnym krążkiem?
Nie, na razie nad niczym nie pracuję. W ostatnim roku nagrałem kilka rzeczy do różnych seriali i to się będzie ukazywać w najbliższym czasie. Może w przyszłym roku zacznę pracować nad czymś nowym, ale jeszcze nie mam konkretnych pomysłów.
W ostatnim czasie pojawiły się nowe remixy autorstwa Kiasmos. Czy to oznacza, że pracujecie z Janusem nad czymś nowym?
Owszem, pracowaliśmy trochę w ostatnich miesiącach, ale jesteśmy jeszcze bardzo daleko od ewentualnego wydania nowego materiału.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: © Mercury KX