Tadeusz Nalepa i Bogdan Loebl zbudowali tożsamość pewnego pokolenia - mówi Maja Kleszcz w rozmowie z TVN24.pl. - "Modlitwa" jest tak naprawdę metafizycznym wierszem, którego bardzo długo obawiałam się interpretować, ale teraz poczułam, że jestem już na tyle stara, że powoli mogę - dodaje artystka.
Z Mają Kleszcz rozmawiamy tuż po premierze płyty, na której artystka oddała hołd wybitnemu polskiemu tekściarzowi, prozaikowi i publicyście Bogdanowi Loeblowi. Autor słów pokoleniowych hymnów, jak "Kiedy byłem małym chłopcem" czy "Modlitwy", napisanych dla grupy Breakout, w maju tego roku skończył 90 lat. Na albumie "B.L.UES" znalazły się także wyjątkowe utwory, skomponowane przez poetę specjalnie dla wokalistki.
Sama artystka urodziła się w 1985 roku w Warszawie. Jest córką Włodzimierza Kleszcza, dziennikarza muzycznego, nazywanego "ojcem polskiego world music", który połączył niegdyś w jeden muzyczny projekt Jamajczyków z Twinkle Brothers i górali z kapeli Trebunie-Tutki. Nic dziwnego, że od najmłodszych lat otoczona była muzyką z najrozmaitszych zakątków świata, co - jak sama przyznaje - mogło spowodować, że nie do końca odnalazła się w szkole muzycznej, w której uczyła się gry na fortepianie, ale również śpiewu i gry na wiolonczeli, którą wybrała dla siebie sama.
Karierę artystyczną rozpoczęła już jako nastolatka, śpiewając w "Kapeli ze Wsi Warszawa", z którą zagrała koncerty w najdalszych zakątkach świata - od Stanów Zjednoczonych po Japonię. Razem z zespołem otrzymała trzy nagrody Fryderyka, a także Nagrodę Radia BBC, i Grand Prix Europejskiej Unii Radiowej. Dzisiaj ten etap swojej działalności nazywa "młodzieńczym". Grupę opuściła w 2010 roku wraz z Wojciechem Krzakiem, z którym następnie założyli projekt "incarNations".
W rozmowie z Esterą Prugar opowiedziała między innymi o tym, czym jest dla niej blues, co dostrzega w tekstach Bogusława Loebla napisanych dla Tadeusza Nalepy, a także o tym, czego nauczyła ją praca ze starszymi pokoleniami artystów.
Estera Prugar: Jesteś córką dziennikarza muzycznego Włodzimierza Kleszcza, propagatora world music i reggae w Polsce.
Maja Klaszcz: Tak, nasz dom zawsze wypełniała bardzo egzotyczna muzyka. W połowie lat 80., kiedy się urodziłam, mój ojciec był chyba faktycznie jedną z pierwszych osób, które grały muzykę reggae i to na antenie Polskiego Radia. W związku z tym takie dźwięki wypełniały moje dzieciństwo i również tacy muzycy do nas przyjeżdżali, na przykład z Jamajki. Pamiętam, że kiedy później poszłam do szkoły muzycznej, to tam doznałam pewnego szoku, bo okazało się, że moje wyobrażenie na temat muzyki było zupełnie inne.
Dziś widzę, że takie gatunki są coraz częściej odkrywane, również dzięki serwisom streamingowym, poprzez które można sobie zorganizować własną muzyczną podróż dookoła świata, ale wtedy były to bardzo unikalne, wręcz magiczne.
Po pierwszym szoku, jak wspomnisz naukę w szkole muzycznej?
Pamiętam, że starałam nauczyć się tego nowego dla mnie rozumienia muzyki, bo to pierwotne było w moim przypadku bardziej źródłowe, spontaniczne, improwizowane – trochę bardziej etniczne. Już jako dorosła osoba dowiedziałam się, że od początku, również dzięki domowi rodzinnemu, postrzegałam muzykę w kontekście kulturowym, więc kiedy poszłam do szkoły, to oczywiście starałam się nauczyć nowych rzeczy, ale nie była to moja bajka. Uwielbiałam chór i to na pewno są miłe wspomnienia, natomiast w pewnym momencie zrezygnowałam z dalszego uczęszczania, ponieważ zaczęłam koncertować po świecie i szkoła już nie przystawała do mojego rozumienia muzyki.
Z "Kapelą ze Wsi Warszawa" zaczęłaś nagrywać jeszcze jako nastolatka.
Miałam chyba 15 lat. To była bardzo intensywna dekada mojej działalności artystycznej, pełna podróży po całym świecie, ale uznaje ją za "etap młodzieńczy", bo następna dekada była związana już z innymi gatunkami, a także z rozpoczęciem pracy w teatrze.
Rodzice nie mieli obiekcji?
Kiedy dziś patrzę wstecz, to powiem szczerze, że nie wiem do końca, jak to wszystko funkcjonowało. Rodzice mieli ogromne zaufanie do moich kompanów z zespołu i słusznie, bo byli to inteligentni ludzie i otaczaliśmy się wzajemną opieką. A jako, że byliśmy bardzo zapracowani, to nawet nie było czasu na głupstwa. Międzykontynentalne trasy koncertowe, które nam się w tamtym czasie przydarzały, wymagały tak szczegółowego planu logistycznego, że trudno myśleć o życiu rockandrollowców. Zwłaszcza że ja, poza koncertami, równolegle przygotowywałam się do matury w toku nauczania indywidualnego, więc można sobie wyobrazić mnie w trasie razem z Żeromskim i Kochanowskim! Mój kanadyjski agent do tej pory z rozrzewnieniem wspomina, jak woził nas camperem po Stanach Zjednoczonych, bo loty były wtedy jeszcze bardzo drogie, a ja siedziałam obok niego, na miejscu pasażera, i uczyłam się do egzaminów.
Myślę, że dziś mogłoby się pojawić wiele głosów sprzeciwu związanych z tak wczesnym rozpoczęciem kariery i tyloma obowiązkami dla nastolatki.
W moim przypadku to nie miało nic wspólnego z show-biznesem. To była praca twórcza i ciężka robota koncertowa, dzięki której poznałam to, czym jest istota zawodu artysty, bo zupełnie inaczej gra się trasę koncertową po Polsce, a zupełnie inaczej w Japonii, Stanach Zjednoczonych czy Algierii. Bardziej kojarzy mi się to z modelem wychowania epoki romantyzmu – zanim młody człowiek rozpoczął edukację na uczelni wyższej, miał dwa lata na podróże po świecie, podczas których zdobywał doświadczenia. Ja się tak czułam, a była to praca, czasem naprawdę ciężka, niemająca nic wspólnego z błyszczeniem na czerwonym dywanie. Poznałam za to fantastycznych ludzi, organizatorów koncertów na całym świecie, którym chce się tworzyć wyjątkowe wydarzenia, na które sprowadzają ludzi z najdalszych zakątków świata, grających różnorodną muzykę po to, aby pokazać lokalnej publiczności różnorodność kultury. Dopiero kiedy wróciłam na stałe do Polski, zetknęłam się z czymś, co nazywa się "rynkiem muzycznym" .
To był kolejny szok?
W ciągu ostatniej dekady polski rynek muzycznie diametralnie się zmienił i mogłam to obserwować na bieżąco, bo mniej więcej właśnie tyle czasu zajmuję się już polską piosenką i kulturą rozrywkową. Jest bardzo dynamiczny i kształtuje się w zupełnie inny sposób, niż w momencie, kiedy wróciłam do kraju i zaczęłam zapoznawać się z tutejszymi realiami. W tamtym czasie, a był to 2007, 2008 rok, ciekawe było dla mnie to, że polscy artyści mieli trudność w śpiewaniu po polsku – nie lubili tego, bo była taka moda, która dyktowała, że muzyka lepiej brzmi po angielsku. Z tego też wziął się pomysł, który wymyśliliśmy z Wojtkiem Krzakiem, aby wrócić do czegoś, co dziś określane jest jako "retro". My o tym mówiliśmy jako o okresie świetności polskiej piosenki. Z tego następnie wzięła się nasza współpraca z Bogdanem Loeblem, z którym dzielą nas wprawdzie pokolenia, ale powstała też między nami nić porozumienia. Chcieliśmy wspólnie z nim stworzyć coś, co odbudowałoby status polskich tekstów.
Pan Bogdan Loebl w maju tego roku skończył 90 lat, czyli dzieli was nawet kilka pokoleń. Jak wygląda taka współpraca?
Ostatnio w ogóle więcej pracuję ze znacznie starszymi od siebie artystami. We Wrocławiu występuję w spektaklu z 88-letnią aktorką, Krzesisławą Dubielówną, która gra w nim główną rolę. Z kolei, choć to trochę mniejsza różnica wieku, w Teatrze Narodowym w Warszawie pracuję z Jerzym Radziwiłowiczem, Mariuszem Benoit czy z Janem Fryczem, którzy też są ode mnie pokoleniowo oddaleni, ale zawsze jest to dla mnie ciekawe doświadczenie. Jest takie sformułowani, jak "stare dusze" i myślę, że coś w tym jest, bo ja widzę w sobie pewien rodzaj tęsknoty za dawnymi czasami.
Z jednej strony idziemy do przodu, rozwijamy się i patrzymy w przyszłość, ale dla mnie bardzo ważna jest też świadomość pewnej ciągłości kulturowej. To mnie zawsze w takich relacjach najbardziej interesuje – możliwość obserwowania tego, jak oni pracują, co robią i jaki dorobek chcą przekazać następnym pokoleniom. Okazja do posłuchania tego, co mają do powiedzenia, kim są i jak odnajdują się w dzisiejszej rzeczywistości. Większość z tych osób, w tym również pan Bogdan, to osoby ciągle obdarzone niezwykle bystrymi umysłami – ludzie bardzo dowcipni, pełni energii, którzy nadal są bardzo twórczy. Myślę, że dziś wiele osób boi się starości i upływu czasu, a dla mnie jest to piękny moment, bogaty w doświadczenia i chyba dlatego lubię z nimi przebywać i wspólnie tworzyć.
W ostatnich latach wielu artystów coraz chętniej wraca do twórczości legend naszej sceny, w tym również do piosenek zespołu Breakout. Jednak twoja płyta "B.L.UES" bardziej niż wykonawcom oddaje hołd właśnie panu Loeblowi, czyli autorowi tekstów.
Tak, bo tak naprawdę nie śpiewałabym dzisiaj, gdyby nie teksty pana Bogdana. Było w nich dla mnie coś niezwykle interesującego – miały dziwną formułę, była w nich pewna surowość i prostota, które kojarzyły mi się z hemingwayowską kreacją i wizją świata. Są w nich też szczerość i autentyzm. Natomiast współpraca pana Bogdana z Tadeuszem Nalepą miała jeszcze dodatkowe ciekawe pole interpretacyjne. Z jednaj strony był to blues, ale jakiś taki słowiański, reinterpretowany. Te teksty miały w sobie piętno literackie i ciężar gatunkowy.
Od dziecka słuchałam szeroko pojętego bluesa, zwłaszcza takiego źródłowego, pochodzącego z nagrań terenowych lub inaczej: etnograficznych, sporządzonych przez Alana Lomaxa dla Kongresu Amerykańskiego. To była ta najbardziej autentyczna forma tego gatunku, jakim był, gdy powstawał na plantacjach bawełny czy wśród osadzonych, którzy śpiewali podczas wykonywania prac w więzieniach. Dlatego szalenie ciekawe było dla mnie to, w jaki sposób Polacy zinterpretowali tę muzykę – jak Tadeusz Nalepa i Bogdan Loebl wzięli to wszystko i zbudowali z tego nową tożsamość swojego pokolenia.
Biorąc takie piosenki, jak "Kiedy byłem małym chłopcem" czy "Modlitwę”, dotykamy duchowego doświadczenia danego pokolenia. Moim zdaniem, te piosenki w dużej mierze są o ich tożsamości i coś takiego zawsze jest wyzwaniem, ponieważ wiadomo, że oryginały są dla konkretnej grupy bardzo bliskie i w pewien sposób nietykalne.
Breakout jest dla mnie jednym z najbardziej wyjątkowych zespołów w historii polskiej muzyki, zarówno pod względem gatunkowym, ale również osobowościowym. I chociaż mam poczucie, że musiałam do ich muzyki dorosnąć, to znałam ją od zawsze, przez całe życie, chociaż urodziłam się osiem lat po oficjalnym rozwiązaniu grupy. Sam blues nie był w Polsce tak wszechobecny, w ostatnich latach jest go jednak znowu coraz więcej.
To są cykle żywotności, a blues ma przy tym jeszcze ciekawą charakterystykę. Słuchałam sporo bluesa saharyjskiego, czyli nagrywanego w Afryce przez mieszkańców Mali czy Mauretanii, a nazwa wzięła się od tego, że ci muzycy grają na gitarach elektrycznych podpiętych do pieców, ale wykorzystują również lokalne instrumenty i wcale nie uważają, że grają bluesa. Dla nich to jest po prostu ich muzyka, bo źródeł tego gatunku możemy się doszukiwać właśnie w kulturze na przykład Afryki.
Formuła tej muzyki, chyba przez jej prostotę, powoduje, że tak łatwo ją interpretować i odnajdywać się w niej na nowo, niezależnie od miejsca na świecie. Daje możliwość wtłoczenia w siebie własnych doświadczeń kulturowych. Gdziekolwiek się nie pojedzie, to – zgodnie z powiedzeniem – ludzie "czują bluesa". Również przez to, o czym ta muzyka opowiada. A są to ciekawe rzeczy, jak archetypy, sytuacje damsko-męskie, co dzisiaj jest nawet o tyle bardziej interesujące, że pojawiają się nowe pytania o to, co jest męskie, a co żeńskie. Na swojej płycie, poza piosenkami napisanymi przez pana Bogdana dla mnie, śpiewam również teksty napisane przez niego dla Tadeusza Nalepy. W niektórych momentach starałam się, za zgodą autora, adaptować formy gramatyczne. Ale nie wszędzie i są fragmenty, w których śpiewam w formie męskiej.
Może to jest tak, że ten blues jest tak obecny, bo jest bliski ludziom.
A jak ważne było dla ciebie to, by śpiewać w formie żeńskiej?
Szczerze mówiąc, zrobiłam to chyba bardziej ze względu na czytelność tekstu, bo nie byłoby to dla mnie ważne, choć są tacy, którzy uważają za niechlujstwo, kiedy śpiewam w formie męskiej, bo jest to dla nich niespójność czy niedopatrzenie. Ale tak nie jest. W przypadku tego projektu traktowałam materiał jako twórczość Tadeusza Nalepy i Bogdana Loebla, i ich opowieść o mężczyznach, choć na pewno w tym także o kobietach. Rzadko zdarzają się tego typu szczere, męskie wypowiedzi, które nie puszą się na ten "rockandrollowy glam". "Modlitwa" jest tak naprawdę metafizycznym wierszem, którego bardzo długo obawiałam się interpretować, ale teraz poczułam, że jestem już na tyle stara, że powoli mogę.
Jest trochę tak, że bliscy mi mężczyźni ze starszego pokolenia sprawiają wrażenie odrobinę nieobecnych lub wycofanych z głównego nurtu życia i nie bardzo biorą w nim udział. A to my, jako kobiety, zajmujemy się rodzinami, domem, wychowaniem dzieci. Oni się w tym chyba trochę nie odnajdują, przynajmniej ci z mojego życia. Jest w tym trochę ucieczki przed konfrontacjami… Nie chciałabym psychologizować, ale właśnie dlatego czasami fajnie było móc zaśpiewać w formie męskiej, jak na przykład stało się z utworem "Anno" - miałam uczucie, że jest to trochę wejście w ich buty i spojrzenie na świat z ich perspektywy. Przynajmniej była to tego próba, bo wiadomo, że to wszystko to ciągle są kreacje artystyczne, a Tadeusz Nalepa i Bogdan Loebl powiedzieli nam o sobie tylko tyle, ile chcieli.
Mam chyba podobne spostrzeżenia dotyczące starszych pokoleń. Tego, że niektórzy mężczyźni nie do końca potrafią odnaleźć się w sytuacjach, w których trzeba sięgnąć do emocjonalności niezwiązanej z twórczością artystyczną, a właśnie z życiem codziennym.
Czyli widzisz, to szersze obserwacje, bo w moim życiu również są takie figury mężczyzn z przeszłości, którzy są w ten sposób wyalienowani. I tutaj taki utwór, jak "Kiedy byłem małym chłopcem" jest dla mnie opowieścią o ich perspektywie, w której można, choć delikatnie, dotknąć tego, co nie zostało przez nich wypowiedziane.
Miałaś okazję porozmawiać z Bogdanem Loeblem na temat tego, w jaki sposób powstawały jego teksty dla Tadeusza Nalepy? Do jakiego stopnia zaangażowany był w ich tworzenie?
Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, a mi nie było dane poznać Tadeusza Nalepy, ale myślę sobie, że między mną i panem Bogdanem w ogóle odbyło się niewiele rozmów, nawet podczas tych ostatnich lat, kiedy Wojtek Krzak tworzył z nim piosenki dla mnie. To jest ciekawe, bo tu naprawdę nigdy nie było zbyt dużo dyskusji.
Ja sama mam taki moment twórczy, kiedy podczas rozmów, zwłaszcza wywiadów, staram się konceptualizować i budować idee, dzięki którym mogłabym przekazać to, co mnie interesuje, ale jest cała masa rzeczy, których nie chcę werbalizować po to, żeby one były ciągle "żywe". Są takie siły, jakaś dynamika i mechanika, która nie musi być zawsze do końca opowiedziana. Nauczyłam się tego w teatrze, pracując z Pawłem Miśkiewiczem przy spektaklu "Burza" w Teatrze Narodowym. Kiedy tam przyszłam, wydawało mi się, że wszystko musimy ustalić, określić i każda wskazówka musi zostać wypowiedziana, a okazało się, że jest tyle rzeczy i spraw, które dzieją się wewnątrz i przez to są znacznie bardziej interesujące.
A żyjemy w czasach, w których sprawy się przegaduje i ustala od początku do końca, najlepiej z gotową interpretacją, bo metafory mogą nie zostać zrozumiane.
Tak, bo metafora w ogóle jest niebezpieczna, właśnie dlatego, że można ją różnie zinterpretować. A ja trochę tęsknię za takim stanem umysłu, w którym pielęgnuje się tajemnice i uważam, że uprawiając sztukę, warto je pielęgnować. I one bez wątpienia były w naszej pracy z Bogdanem Loeblem. To było zresztą niesamowite, kiedy nagle i bardzo szybko po przesłaniu muzyki, dostawałam od niego tekst, który miał dziesięć zwrotek i był porażający. Zwłaszcza że on niewiele o mnie wie, bo nie siedzimy sobie na głowach i nie zajmujemy w swoich życiach zbyt wiele przestrzeni, bo on też nie byłby z tego powodu szczególnie szczęśliwy. A mimo to dostałam od niego tekst, który był jakby wiwisekcją moich uczuć.
Jest na płycie?
"Zabrakło mi dziś łez" – tekst sprzed ponad dekady i sama nigdy bym takiego tekstu o sobie nie napisała. Jest zbyt szczery i bezlitosny dla podmiotu lirycznego. Innym takim przykładem jest piękny erotyk "Nocą jesteśmy głodni"… Obłędne teksty, bez ustalania, o czym będą, jakie będą, o czym bym chciała, żeby były. Nie.
Myślisz, że to intuicja czy umiejętność uchwycenia praw uniwersalnych w odpowiednich słowach?
Nie mam pojęcia. Piosenki to są dziwne zwierzęta, są niesamowite przez to, że we współczesnym świecie są niewiarygodnie fetyszyzowane. Wystarczy spojrzeć na globalne przeboje - niewiele jest tworów kultury, które miałyby taką siłę oddziaływania, jaką mają one.
A jeśli chodzi o nasz proces, to chyba są właśnie te tajemnice. Nagle otrzymałam coś, co traktuję jako dar, bo mogę te teksty, które są pełne napięć, a nie ma w nich truizmów, zinterpretować po swojemu. Wydaje mi się, że do czegoś takiego na pewno potrzeba talentu, w tym przypadku talentu pana Bogdana. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że starszy już mężczyzna napisał te teksty dla młodej kobiety, bo kiedy zaczynaliśmy współpracę, miałam około 20, może 22 lata. A mimo to odnajdowałam w nich siebie. Chociaż, oczywiście, niektóre z opisanych rzeczy stanowiły dla mnie pewne wyzwanie, które musiałam sobie w głowie poukładać i zinterpretować w sposób teatralny, poprzez wcielenie się w jakąś postać.
Teatr pojawił się w twoim życiu po muzyce, ale mam wrażenie, że jest w tej chwili tak samo ważny?
Jest to niesamowite doświadczenie, które samo do mnie przyszło, a okazało się być niezbędną częścią mojej drogi twórczej. W ostatnich latach stanowi niewątpliwie dużą część mojej pracy i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. Nigdy się tego nie spodziewałam, ale okazało się, że teatr był czymś, czego bardzo mi brakowało. Co prawda nie jestem aktorką, jestem performerką wokalną. Pojawiam się na scenie w kontekście sztuk, do których zostałam zaproszona, najczęściej razem z Wojtkiem Krzakiem, by skomponować muzykę, a później wykonać ją na żywo jako jedna z postaci w sztuce. Co ciekawe, często to nie są spektakle stricte muzyczne.
Czego nauczył cię teatr?
Całej masy rzeczy, ale przede wszystkim tego, że muzyką można posługiwać się jako kluczem – dodatkowym narzędziem, które nie działa tylko jako piosenka, ale pomaga przy budowaniu postaci lub staje się doświadczeniem dla całego zespołu teatralnego.
Współpracowałam z bardzo różnymi reżyserami, jak Agata Duda-Gracz, Michał Zadara, Ewelina Marciniak, Paweł Miśkiewicz czy Cezary Studniak – każdy z nich ma zupełnie inny świat twórczy, prowadzi inną narrację, w inny sposób korzysta z muzyki. Może mi się wydawać, że miałam już okazję obserwować pełne spektrum, a i tak - kiedy zaczynam pracę przy nowym projekcie i wydaje mi się, że mam już jakieś doświadczenie - nagle okazuje się, że wcale nie, bo każdego reżysera musisz wysłuchać od nowa, zrozumieć, co ma do powiedzenia. I jest to każdorazowo dość długi proces, zanim uda się tę czyjąś wizję uchwycić. To jest zresztą w tej pracy najfajniejsze.
Jesteś po dwóch dekadach pracy artystycznej, podczas których pracowałaś przy wielu projektach, grałaś koncerty na całym świecie, zdobywałaś nagrody. I chociaż działasz i robisz bardzo dużo, to mam wrażenie, że ciebie, jako Mai, wcale nie ma tak dużo w przestrzeni publicznej.
No nie ma. Ale wydaje mi się, że to, co robię, wymaga przedstawienia szerszego kontekstu, bo jest tego tyle, że nie sposób to zamknąć w jednym haśle. W dzisiejszym świecie szybkich znaków zapewne utrudnia to "popularkę". Kiedyś mówiono o mnie "polska Amy Winehouse”…
Wiesz, ja dopiero teraz uczę się social mediów, do których początkowo musiałam się w ogóle przełamać, choć teraz jest mi już łatwiej, ale musiałam nauczyć się brać udział w tym wirtualnym życiu społecznym. Poza tym moje wybory chyba zawsze były w pewien sposób nieoczywiste. Nie była to sztucznie wymyślona strategia. Pewne projekty mnie szukały, ja też szukałam kilku i wydeptałam sobie w ten sposób własną ścieżkę. Chociaż mam wrażenie, że ten mój proces cały czas jeszcze trwa i nie jest ostatecznie określony, więc wiele rzeczy może się jeszcze zmienić. Zainteresowań nie da się oszukać, jeśli czujesz pasję do czegoś – to widać.
Ta twoja ścieżka jest pełna postaci – fikcyjnych w spektaklach, i rzeczywistych, jak w piosenkach Bogdana Loebla. A ile jest w nich ciebie?
To bardzo trudne pytanie, chociaż już wcześniej zdarzało się, że ktoś pytał o to, dlaczego nie piszę własnych piosenek, bo mówienie lub śpiewanie cudzym tekstem można potraktować jak kreacje, a nie coś mojego. A ja nie napisałam w życiu żadnego tekstu, bo nie czuję się na to gotowa i nigdy nie chciałam tego robić.
Przy okazji jednego spektaklu, przy którym pracowałam, zastanawialiśmy się nad tym, co to znaczy, że człowiek buduje kreacje. W tym konkretnym przypadku chodziło o to, że zastanawialiśmy się nad tym, czy jeden z aktorów wychodził na scenę "prywatnie" czy "w roli". Granica między nim i graną postacią była bardzo subtelna. Wszystkich to bardzo fascynowało... Jest to na pewno tajemniczy proces, polegający na wcielaniu się. Ale tutaj warto byłoby postawić jeszcze inne pytanie: czy wchodząc na scenę, mówiąc cudzym tekstem, artysta nie może mówić też o sobie? Bo moje doświadczenie mówi, że zazwyczaj wychodzimy przed publiczność, aby załatwić swoje sprawy, a nie sprawy postaci, które gramy.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Wojtek Krzak