Jeszcze jako nastolatek stoczył się do poziomu "hardcore'owego menela", a jego "nieładną, brudną gębę" w Pucku kojarzyli wszyscy. Na koncie ma ponad 20 wyroków. To sąd skierował go do pracy na rzecz Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, gdzie poznał ks. Jana Kaczkowskiego. Dzisiaj Patryk Galewski jest cenionym szefem kuchni, szczęśliwym mężem i ojcem. Jak sam mówi, jest "normalnym człowiekiem".
Gdyby ta historia nie zdarzyła się naprawdę, trudno byłoby w nią uwierzyć. Nic więc dziwnego, że stała się podstawą do scenariusza filmowego i w zasadzie ma dwóch głównych bohaterów: księdza Jana Kaczkowskiego i Patryka Galewskiego. Ksiądz Kaczkowski powszechny szacunek zdobył swoją troską o seniorów i zmagających się z nieuleczalnymi chorobami. Sam od urodzenia miał niedowład lewej strony ciała i dużą wadę wzroku. Chociaż udało się wyleczyć nowotwór nerki, jaki u niego zdiagnozowano, zmarł w związku z glejakiem mózgu w marcu 2016 roku. Duchowny stworzył i prowadził Puckie Hospicjum pw. św. Ojca Pio. Łamał wiele stereotypów dotyczących polskich kapłanów katolickich. Nie używał patetycznego języka, wielkich i pustych słów. Sam ironicznie mówił o sobie "onkocelebryta", ale w publikowanych przez siebie nagraniach na vlogu łamał tabu związane z chorobą nowotworową, pokazując, jak można z nią żyć.
To w puckim hospicjum przecięły się drogi księdza Jana Kaczkowskiego i Patryka Galewskiego. Ten drugi trafił do placówki, prowadzonej przez Kaczkowskiego, decyzją sądu. Miał tu odpracować zasądzone 360 godzin prac społecznych. Wówczas 22-latek nie miał pojęcia, czym jest hospicjum. Tym bardziej nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo ten wyrok zmieni jego życie. Sam nie miał łatwego życia. W domu rodzinnym niejednokrotnie brakowało im jedzenia, jako 13-latek spróbował narkotyków, niedługo później został po raz pierwszy skazany przez sąd dla nieletnich. Był to pierwszy z ponad 20 wyroków, jakie usłyszał. Tuż przed tym, jak zasądzono mu pracę w hospicjum, stoczył się całkowicie. - Wąchałem butapren, kręciłem się po rynku, miałem wybitych sześć zębów, trzykrotnie nos złamany. Niejednokrotnie po bójce budziłem się przykuty do łóżka szpitalnego - wyznaje Galewski w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną, tvn24.pl.
Dzisiaj 34-letni Galewski jest szczęśliwym mężem, ojcem trójki dzieci i cenionym szefem kuchni. Chociaż minęło już sześć lat od śmierci księdza Kaczkowskiego, jego przyjaciel nadal nie pogodził się z jego odejściem - ale jak mówi - nauczył się z tym żyć.
23 września do kin trafił film "Johnny" w reżyserii Daniela Jaroszka na podstawie scenariusza Macieja Kraszewskiego. Jest to niecodzienny przykład kina biograficznego. W prosty, przystępny sposób jego twórcy postanowili zmierzyć się przede wszystkim z legendą Kaczkowskiego. To się udało głównie dlatego, że jego historię poznajemy z perspektywy Patryka Galewskiego (w tej roli fantastyczny Piotr Trojan, który doceniony został nagrodą za najlepszą główną rolę męską podczas tegorocznej edycji Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni). W postać Kaczkowskiego wcielił się Dawid Ogrodnik. Po miesiącu od premiery film obejrzało blisko 700 tysięcy widzek i widzów.
12 października ukazała się książka Galewskiego "Kuchnia na pełnej petardzie". Nie jest to jednak typowa książka kulinarna. Jej autor przepisy kulinarne uzupełnia wspomnieniami - również tymi ciężkimi, które opowiada poprzez smaki i zapachy.
Z Patrykiem Galewskim rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Co się czuje, gdy ogląda się swoją biografię w kinie?
Patryk Galewski: Trudno mi powiedzieć. Jako widz nie jestem w stanie obiektywnie podejść do tego filmu, a widziałem go kilka razy.
Jaka była twoja reakcja po pierwszym razie?
To było na etapie, kiedy film nie był jeszcze skończony. Gdy zaświeciły się światła, wpadłem w histeryczny płacz. Byłem całkowicie rozbity emocjonalnie. Była przy mnie cały czas moja żona, natomiast zaraz po filmie pani Helena - mama Jana - mnie uściskała i powiedziała, że to dla mnie zbyt dużo. Poszedłem do łazienki, gdzie musiałem się wypłakać i doprowadzić się do stanu, żeby udźwignąć te emocje.
Bardzo głęboko dotyka mnie ten film, jest to ogromna część mojego życia. To bardzo piękny film i artyści, którzy nad nim pracowali, zrobili to wspaniale. Natomiast była to dla mnie pierwsza okazja, żeby zobaczyć swoje życie w pigułce. Miałem ogromny zaszczyt trafić na wspaniałą osobę, jaką był Jan, dzięki czemu dostałem nowe życie. Wiem, że to bardzo prosta odpowiedź, ale w taki sposób chciałbym oddać wartości, które towarzyszyły temu, co się wydarzyło. W równie prosty sposób mogę opisać, jaką osobą był Jan: był miłością, kochał ludzi. Po prostu. Obdarzył mnie ogromnym zaufaniem, a dzięki temu jestem w tym, a nie innym miejscu. Jestem normalnym człowiekiem.
Wasza wspólna historia opowiedziana została z twojej perspektywy. Film równie dobrze mógłby być zatytułowany nie "Johnny" a "Książę Harry" - bo tak się do ciebie ksiądz Kaczkowski zwracał, prawda?
(uśmiech) To jest jedno z wielu jego określeń, które mi nadał. Nazywał mnie również "gwiazdą penitencjarnej Polski", "Watsonem", "Dyziem", swoim "synkiem". Nie używał ich, żeby mi zrobić przykrość, ale podkreślić pewną więź, jaka nas łączyła. Moja ruda czupryna kojarzyła mu się z księciem Harrym, chociaż - co oczywiste - książę Harry jest o wiele przystojniejszy ode mnie. Piotr Trojan również. Ale w tym zestawieniu lepiej gotuję (śmiech).
Ten talent odkrył w tobie ksiądz Kaczkowski w hospicjum.
Oczywiście. Pewnie odpaliłbym tę petardę, jaką jest moja miłość do gotowania tak czy tak. W moim domu rodzinnym często było tak, że nie było jedzenia i pola do popisu. W Pucku funkcjonuje taki targ warzywny, który nazywany jest Manhattanem. Zdarzały się takie sytuacje, że jako może 13-latek chodziłem tam wieczorami, po zamknięciu, zbierać to, co sprzedawcy zostawili: nadpsute warzywa, owoce. Z tego starałem się zrobić coś do jedzenia. Teraz wspominam to jako pierwsze przejawy mojej pasji kulinarnej. Są to również źródła mojej kreatywności, wartościowego podejścia do sztuki kulinarnej. Jan to we mnie odpalił po całości, zauważył, że się w tym spełnię.
Wspomniałeś, że jesteś teraz "normalnym człowiekiem". Czyli jakim?
Normalny człowiek… Jeszcze kilkanaście lat temu moje życie wyglądało zupełnie inaczej. Prowadziłem się - i mówię to zupełnie szczerze i otwarcie - nagannie. Pierwszą kreskę amfetaminy wciągnąłem jako 13-latek. Również wtedy po raz pierwszy zostałem skazany przez sąd dla nieletnich. W sumie na koncie mam ponad 20 wyroków - wydanych zarówno przez sąd dla nieletnich, jak i przez zwykły sąd. Jako dorosły człowiek zebrało mi się ponad siedem lat odsiadki. To było życie wypełnione ćpaniem, piciem, kradzieżami, bójkami, włamaniami. I to nie jest normalne. Taki tryb życia nie pozwala w normalny sposób zajrzeć w głąb siebie, wsłuchać się w swoje emocje czy spokojnie spojrzeć na siebie w lustrze.
Zanim trafiłem do puckiego hospicjum, byłem częścią półświatka przestępczego, wydawało mi się, że jestem otoczony przyjaciółmi i byłem przekonany, że tak wygląda normalność. Wydawało mi się, że nie czeka mnie nic innego. Że codziennie się wstaje rano, wciąga kreskę, upija się, po drodze skręt, biegnie się gdzieś coś zajumać. Później ćpanie na meczu i bójka, ciągłe trafianie na dołek. Dzisiaj rozumiem, jak bardzo byłem wypełniony lękami, smutkiem, żalem, bólem, gniewem i stresem. Nie miałem żadnej stabilności emocjonalnej. Dzisiaj bez problemu mogę z tobą rozmawiać o radości, szczęściu, emocjach i uczuciach, ponieważ je czuję i umiem je interpretować. A dzięki temu wiem, jak wygląda normalność.
Żeby było jasne: nie jestem wcale dumny z tego, jak kiedyś żyłem, że skrzywdziłem tak wiele osób. Mam nadzieję, że udało mi się zadośćuczynić te wszystkie krzywdy, przynajmniej moralnie. Samo mówienie o tym jest dla mnie bardzo trudne, bo wypełniają mnie różne emocje. To wszystko wydarzyło się naprawdę: w moim życiu i w filmie "Johnny". Ta normalność: czucie i interpretowanie własnych emocji, wsłuchiwanie się w siebie, być może dla wielu jest czymś oczywistym, co mają przez całe swoje życie. Dla mnie jest stanem wyjątkowym, czymś nowym, dlatego jest piękne i tak bardzo mnie to uszczęśliwia.
A jak to się stało, że trafiłeś do puckiego hospicjum?
W 2010 roku popełniłem swoje ostatnie przestępstwo, za które skazano mnie rok później na 360 godzin prac społecznych.
Co zrobiłeś?
Pewnego razu, nad ranem, gdy podczas domówki kończył się alkohol, wsiadłem na rower i chciałem pojechać do sklepu, żeby uzupełnić asortyment. Zostałem zatrzymany przez policję. Okazało się, że miałem grubo ponad dwa promile. Trafiłem na dołek. Później dobrowolnie poddałem się karze, więc zasądzono mi prace społeczne. Jasne: jestem przeciwny temu, żeby prowadzić jakikolwiek pojazd po spożyciu alkoholu. Jednocześnie - to trochę paradoks - myślę, że miałem cholerne szczęście, że wtedy wsiadłem na ten rower i że sąd skierował mnie właśnie do tej placówki.
Wyjątkowość hospicjum w Pucku polega na tym, że pracują tam osoby, które w bardzo wartościowy sposób podchodzą do życia. Jest w nich coś więcej. Nie chcę używać jakichś górnolotnych słów, ale nie mam wątpliwości, że są to anioły. Sam Jan, który dobrze znał moją przeszłość, wiedział, że jestem ćpunem, pijakiem, przestępcą, nie bał się we mnie uwierzyć, ale wtedy, gdy to było potrzebne, kopał mnie w tyłek.
W jaki sposób?
Był stanowczy wobec tego, że mam zdobyć wykształcenie. Gdy zjawiłem się u niego do pracy, miałem jedynie ukończone gimnazjum, chociaż nigdy nauka nie sprawiała mi większego problemu. Świetnie radziłem sobie z przedmiotami ścisłymi.
To co się stało?
Już w gimnazjum zacząłem pić i ćpać, to stało się priorytetem, a więc jakość życia i nauki spadła. Chociaż dostałem się do technikum, to wybrałem szkołę zawodową, żeby mieć z kim pić i ćpać. Moja mama, która próbowała utrzymać moje życie w ryzach normalności, wpadła na pomysł, że skoro dostałem się do szkoły do Rzucewa (niecałe 7 kilometrów od Pucka - red.), to żebym skorzystał z miejsca w internacie. Myślała, że w ten sposób odetnie mnie od mojego towarzystwa. Szybko się odnalazłem w nowej rzeczywistości. Po kilku miesiącach wyrzucono mnie ze szkoły za handel narkotykami. To był początek końca, bo w ciągu kilku lat stoczyłem się do poziomu hardcore’owego menela. Wąchałem butapren, kręciłem się po rynku, miałem wybitych sześć zębów, trzykrotnie nos złamany. Niejednokrotnie po bójce budziłem się przykuty do łóżka szpitalnego. Tak teraz sobie myślę, że w "Johnnym" moja postać została potraktowana bardzo łagodnie.
Ten 2010 rok był dla mnie momentem kulminacyjnym. Zacząłem się ukrywać przed policją, do domu zaczęły przychodzić listy informujące, że zaczną odwieszać mi wyroki. Nic z tego sobie nie robiłem, dalej żyłem swoim życiem. Gdy dostałem kolejne pismo z sądu, poczułem, że już nie ma dla mnie nadziei. Targnąłem się na swoje życie, podciąłem sobie żyły. To była moja trzecia próba samobójcza. Pijanego, wykrwawiającego się pod sopockim molem, znalazł mnie mój pijany ojciec. Zadzwonił po moją rodzinę, trafiłem do szpitala, gdzie udało się mnie uratować.
Mówisz o próbach samobójczych. Domyślam się, że to były bardzo bolesne momenty. Nie czułeś żadnego impulsu, żeby spróbować poszukać pomocy?
Nie jestem w stanie teraz zinterpretować tamtych uczuć, ale był to tak głęboki stan beznadziejności - zwłaszcza po pijaku, po przyćpaniu, że łatwiej zdecydować się na te najgorsze rozwiązania. Jednak po tej ostatniej próbie samobójczej szybko wróciłem do wcześniejszego stylu życia.
W filmie była taka scena, z której wynikałoby, że księdza Jana spotkałeś po raz pierwszy, jeszcze zanim rozpocząłeś odpracowywać godziny, jakie ci zasądzono. Tak było?
To prawda. Gdy znowu doprowadziłem się do stanu naćpanego, pijanego menela, spotkałem Jana pierwszy raz. Pewnego dnia, niedaleko Starego Rynku, byłem świeżo spalony i pod wpływem kilku piw, zobaczyłem księdza. Wiedziałem, że to Jan, bo szybko stało się o nim głośno, że pracuje z młodzieżą, że pożycza kasę. Jednak w moim towarzystwie kontakty z księżmi nie były traktowane najlepiej. Natomiast moją nieładną, brudną gębę też wszyscy w Pucku kojarzyli. Gdy mnie zobaczył - a wiedział już, że sąd przydzielił mnie do pracy w hospicjum - zawołał mnie. Podszedłem porobiony ze spuszczoną głową. Zamiast mnie umoralniać czy próbować naciskać na to, że mam przyjść do pracy, spytał: "Ty masz zamiar długo jeszcze jarać? Czy przyjdziesz w końcu odpracować te godzinki, bo lepiej się trochę pobujać niż siedzieć w pierdlu". Zaskoczyło mnie to, w jaki sposób ze mną rozmawiał. Nie akceptował tego, w jakim byłem stanie, ale próbował do mnie trafić. Miał ogromną łatwość znalezienia właściwego języka, niezależnie od tego, czy rozmawiał z rudym ćpunem, czy z jakimś profesorem.
Udało mu się?
Chyba tak, kilka dni później obudziłem się na lekkim kacu i stwierdziłem: dobra, idę. Chociaż kompletnie nie wiedziałem, czym jest hospicjum, co mnie tam czeka. Pierwsza moja wizyta była konkretnym strzałem, po którym długo nie mogłem dojść do siebie. Była sobota, dział administracji nie pracował. Podszedłem do recepcji, gdzie pracowała wolontariuszka. Przedstawiłem się, a kobieta - chyba myślała, że też jestem wolontariuszem - skierowała mnie na oddział. Inna zaś powiedziała, żebym poszedł do pokoju numer 9 pomóc w kilku rzeczach. Zobaczyłem trzech leżących mężczyzn, podłączonych do różnego rodzaju aparatury.
Byłeś trzeźwy?
Byłem skacowany po jakiejś domówce. W tym pokoju uderzył mnie specyficzny zapach, dźwięk maszyn. Poproszono mnie, żebym pomógł przy czynnościach higienicznych jednego z pacjentów. Jak zobaczyłem odleżyny na pośladkach tego człowieka, to był koniec. Pomimo tego, że brałem udział w bójkach, miałem ponad 200 okaleczeń na ciele - w pewnym momencie ciąłem się po ręce - to ten widok był dla mnie wstrząsający. Potrzebowałem kilku dni, żeby dojść do siebie. Gdy wróciłem, poprosiłem panią Anię - kierowniczkę medyczną hospicjum - o przeniesienie mnie do innych zadań. Mimo tego, że były to ciężkie przeżycia, zaciekawiło mnie to miejsce. Nie wróciłem na oddział, zostałem konserwatorem - naprawiałem drobne rzeczy, dbałem o porządek w ogrodzie i tak dalej. To nie było tak, że nagle zacząłem się cieszyć z tej pracy. Raczej myślałem sobie: "k***a, znowu te godziny!".
Udawałem, że coś robię. Tak było do pewnego momentu. Gdy zaczynało robić się cieplej, w ogrodzie coraz częściej pojawiali się pacjenci, którzy mogli wychodzić na zewnątrz - sami bądź z pomocą wolontariuszy. Niektórzy podopieczni pojawiali się na zewnątrz w swoich łóżkach, tak aby przynajmniej przez chwilę mogli zażyć świeżego powietrza. Kręcąc się tak po tym ogrodzie, zauważyłem, że wokół jednego pacjenta ciągle gromadzili się wolontariusze. Słyszałem, jak opowiadał różne historie, był głośny śmiech. Powoli zacząłem skracać dystans, aż pewnego dnia znalazłem się wśród tych, którzy śmiali się z jego dowcipów. To był starszy pan z takim długim wąsem. Gdy wszyscy się rozeszli, poprosił mnie, żebym podał mu szklankę wody. Poczułem zakłopotanie, bo nie byłem przyzwyczajony do towarzystwa osób chorych, na wózkach. Zawsze trzymałem się od tego z dala w poczuciu wstydu czy lęku. Dopytywał między innymi o moje wcześniejsze tatuaże "CHWDP" i "Outlaw". Później się okazało, że ten mężczyzna był emerytowanym policjantem i doskonale widział, co te napisy oznaczały.
To ten mężczyzna, który pojawia się w filmie?
Tak. Nie zdradzajmy jednak szczegółów. Dodam jedynie, że pewnego dnia poprosił mnie o zakupy. Później zrozumiałem, że to była część procesu resocjalizacji, czego zupełnie nie byłem świadom. Jednak żeby było jasne: ten okres skracania dystansu z podopiecznymi hospicjum wypełniony był licznymi rzeczami, jak i wieloma rozmowami z Janem.
Jesteś w stanie nazwać moment, w którym zaufałeś księdzu Kaczkowskiemu, kiedy zrozumiałeś, że nie jest to tylko szef instytucji, gdzie odpracowujesz wyrok, ale również kumpel?
To pytanie ostatnio do mnie często powraca. Bliska mi osoba zmaga się z tym, przez co sam przeszedłem - uzależnienie. Wydaje mi się, że nie ma takiego jednego momentu, w którym coś całkowicie się zmienia. To jest proces. Oczywiście były pewne przełomowe wydarzenia, które miały wpływ na mnie i na mój kontakt z Janem.
Jakie?
Taka sytuacja wydarzyła się kilka dni po jego pierwszej operacji w Wejherowie. Polegała na tym, że usuwano mu to cholerstwo - części nowotworu - z mózgu. Ze świeżą raną uciekł ze szpitala po to, żeby zeznawać na moją korzyść w sądzie. Wtedy zrozumiałem, że jestem dla niego ważny. Mówi się, że to czyny, a nie słowa definiują człowieka. Taki właśnie był Jan, niewiele mówił, wiele robił.
Karcił cię za palenie skrętów?
(uśmiech) Jan miał ogromną łatwość nawiązywania kontaktu. Od pierwszego naszego spotkania wykazywał się zrozumieniem, dając mi pewność, że mogę przy nim być sobą. Pewnie większość osób, które w tamtych czasach przyłapałyby mnie ze skrętem, nie zareagowałyby tak jak Jan. Te sytuacje mnie do niego zbliżały.
Ale to nie były tylko luźne rozmowy. Pamiętam, pojechaliśmy razem do Warszawy i znaleźliśmy się w pięknej, ekskluzywnej restauracji. Początkowo czułem się skrajnie zażenowany, bo nie wiedziałem, jak się zachować, jakich sztućców do jakich potraw użyć. Jan jednak ani przez chwilę nie traktował mnie z góry, był bardzo przyjacielski nawet w takich momentach, żebym bez zakłopotania nauczył się takich - wydawałoby się dla niektórych - prostych czynności. Uczył mnie, jak obcować z kulturą, czytać poezję, wyjaśniał, że polska historia jest ważna. Nie były to żadne lekcje. To się działo tak po prostu, w trakcie wspólnego czasu. Uczyłem się jednocześnie poczucia własnej wartości.
Dobrze rozumiem, że w pewnym momencie zostałeś jego asystentem?
"Asystent" to określenie bardzo techniczne, a wyjątkowość naszej relacji polegała na tym, że była bezwarunkowa. Poza tym Jan do końca życia starał się być na tyle samodzielny, na ile siły mu pozwalały, więc nie chcę się określać jako jego opiekuna.
Dla mnie cały czas jest to zaskakujące, że mnie - z całą moją przeszłością - i Jana - doktora bioetyki, wykształconego, dobrego człowieka - połączyła taka przyjaźń, która zaczęła się od jego próśb o wykonanie prostych czynności. Gdy choroba Jana postępowała, pomagałem mu w czynnościach, na które nie starczało mu sił. Pojawiałem się w hospicjum, Jan dzwonił i mówił: "Dyzio, dawaj do góry". Tak nagle zaczęła wyglądać moja codzienność: po drodze kupowałem mu gazetę, robiłem śniadanie, pomagałem mu sprzątać. W taki sposób stałem się obecny w jego życiu. On zresztą - w moim. Pytał o to, jak idzie mi nauka, pomagał mi wieczorami w lekcjach, pytał o to, co u mnie się dzieje, o moje marzenia. Nie zapomnę, gdy pewnego razu zapytał o to, gdzie widzę się za pięć lat. Nie zdawałem sobie sprawy wówczas, jak ważne było dla mnie to pytanie, które wydaje się prostym, nic nieznaczącym. To chyba był mój drugi rok w hospicjum. Stanąłem jak wryty i nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Nic nie przychodziło mi do głowy. Mam wrażenie, że to był okres, kiedy żyło we mnie dwóch Patryków: jeden chciał się naćpać, odpalić się na domówce, a drugi tęsknił za normalnym życiem, chciałem normalności.
Dzięki niemu skończyłeś szkołę średnią.
Tak, powtarzał, że nie mogę być "gamoniem", mam skończyć szkołę. A dla mnie zdanie matury było czymś nieosiągalnym. Gdzie ja, zaćpany, zapity, miałbym zdać maturę?! Nie mówiąc już o studiach…
Jan pomógł znaleźć mi korepetycje z matematyki, języka angielskiego. To zbiegło się z momentem, w którym okazało się, że muszę wrócić do pierdla odsiedzieć te sześć lat, które mi się nazbierały. Miałem świadomość, że nade mną ciążą, ale liczyłem, że wydarzy się coś, dzięki czemu mógłbym uniknąć odsiadki. W końcu Jan uciekł ze szpitala, żeby dla mnie zeznawać. Zresztą wielu pracowników hospicjum zeznało, że mój proces resocjalizacyjny odbył się właśnie w Pucku. Sąd nie zgodził się na odroczenie.
W 2014 roku podszedłem do matury zaocznie. Poszedłem do mojej szkoły w Pucku dowiedzieć się, czy zdałem. Pani w sekretariacie pogratulowała mi i powiedziała, że na trzydzieści kilka osób byłem jedną z dwóch, które zdały. Dała mi dokument z wynikami, zwinąłem w rolkę i przez pola pobiegłem do hospicjum, do Jana. Wbiegłem do niego, krzyknąłem: "Tatku, jest! Zdałem". Wziął to do ręki w charakterystyczny sposób, zbliżył kartkę do twarzy i rzucił: "Szału to tu nie ma". Oczywiście zażartował. Przytulił mnie i powiedział, że jest ze mnie bardzo dumny. Oświadczył, że już nie będzie suszyć mi głowy w temacie wykształcenia, że nie będzie się wtrącać w to, czy chcę iść na studia. Rozpocząłem specjalizację z dietetyki, ale po roku wpadłem w wir uczenia się warsztatu kulinarnego.
Faktycznie nie naciskał, żebyś poszedł na studia?
Nie, chociaż teraz wiem, że miał gotowy pomysł na moje życie (uśmiech). Jak się okazało, Jan chciał, żebym skończył studia w Australii u jego znajomych. Miałem wszystko załatwione, łącznie z zakwaterowaniem. Po wyjściu z więzienia miałem wyrobić paszport i polecieć.
Do tego miejsca jeszcze wrócimy. Do hospicjum trafiłeś, żeby odpracować wyrok, później stałeś się bliskim współpracownikiem księdza Jana. Spytam wprost: jak zarabiałeś na utrzymanie?
Zostałem zatrudniony przez hospicjum. Jak już wkręciłem się w to miejsce, zasądzone godziny odpracowałem w zasadzie w miesiąc. Przychodziłem codziennie, a to miejsce stało się pewnego rodzaju opoką, gdzie chciałem być. Jan wykazał się wówczas ogromną odwagą i wspólnie z innymi pracownikami zdecydowali się zaufać mi. Przyjęli mnie na staż do kuchni. Potem był kolejny. W końcu Jan zaproponował mi pracę. To było bardzo odważne z ich strony, ale pracowałem tam aż do śmierci Johnny’ego.
Również już jako pracownik trafiłeś za kratki. Ksiądz Kaczkowski stworzył program dla tak zwanej trudnej młodzieży oraz osób skazanych, które angażowane były w wolontariat hospicyjny. W ten sposób mogłeś wrócić do Pucka, prawda?
W późniejszych rozmowach z różnymi ludźmi dowiedziałem się, jak wiele osób Jan zaangażował, żeby mi pomóc. Jestem w pełni przekonany, że to dla mnie stworzył program resocjalizacyjny, który polegał na tym, że do pracy w hospicjum włączani byli niektórzy więźniowie. To właśnie w ramach tego programu po roku więzienia zostałem wypuszczony na zewnątrz do pracy w hospicjum. Zresztą dzięki Johnny’emu otrzymałem urlop bezpłatny na czas nieokreślony, żebym po wyjściu miał gdzie wrócić.
Pytasz o to, kiedy poczułem, że między nami była prawdziwa przyjaźń… Skoro człowiek robi dla innego takie rzeczy, to chyba oczywiste, że musiała być między nami przyjaźń. Nikt inny wcześniej nic takiego dla mnie nie zrobił. To też pokazuje, jakim on był człowiekiem i co dla niego było ważne. Kochał ludzi bezwarunkowo, niezależnie od tego, w jakim punkcie swojego życia się znajdują. Ponad wszystko cenił ludzi, relacje z nimi. Mam wrażenie, że film świetnie uchwycił to, że Jan był nadzieją, miłością. Wiem, to są wielkie słowa, ale nie umiem o nim mówić inaczej.
Zresztą, jeśli dobrze pamiętam, w 2016 roku otrzymał za ten program Kryształową Wagę Wymiaru Sprawiedliwości, przyznaną przez Radę Europy za najbardziej innowacyjny projekt resocjalizacyjny w Europie. Jak udało ci się wytrzymać rok za kratkami?
W więzieniu byłem dwukrotnie. Pierwszy raz wylądowałem tam jako 19-latek po tym, jak zostałem złapany na gorącym uczynku podczas włamania z "przyjaciółmi". Miałem wtedy na sobie klapki, bo włamaliśmy się mocno naćpani, prosto po imprezie. Jadąc wówczas w radiowozie do więzienia, bałem się tylko tego, czy subkultura więzienna mnie zaakceptuje, czy się tam wpasuję. Akceptacja innych więźniów była dla mnie najważniejsza. Za kratkami dalej robiłem różne złe rzeczy, pojawiały się wnioski o ukaranie, siedziałem w izolatce, wyzywałem strażników, brałem udział w bójkach.
Za drugim razem, gdy trafiłem do więzienia, po odwieszonych wyrokach, byłem już zupełnie kimś innym - chociaż cały czas byłem w procesie dalszego rozwijania się. Jadąc tam, byłem spakowany, miałem świadomość, że czeka mnie tam 6 lat i 7 miesięcy. Cholernie bałem się. Już nie tego, czy poradzę sobie fizycznie, czy dostanę wp*****l, ale tego, czy okażę się na tyle słaby i znowu stanę się sobą z przeszłości. Łatwiej wdawać się tam w bójki, być częścią jakiejś paczki niż być życzliwym, rozumieć innych, okazywać współczucie. Przez ten rok niejednokrotnie dostałem w******l, bo nie chciałem robić pewnych rzeczy, na przykład przekazywać grypsu. Zależało mi najbardziej na tym, żeby jak najszybciej stamtąd wyjść. Nie mogłem więc mieć żadnych wniosków o ukaranie, musiałem postarać się o potwierdzenie dobrego zachowania. To był bardzo ciężki czas.
Po wyjściu na wolność miałeś szansę na wyjazd do Australii. Dlaczego zrezygnowałeś?
Ponieważ dwa tygodnie po wyjściu poznałem w hospicjum Żanetę, moją obecną żonę. Wiedziała, że jestem recydywistą, znała moją przeszłość, ale mi zaufała. Po pewnym czasie zaszła w ciążę. Musiałem więc poinformować Jana, że plany się zmieniły i będę tatą, a on zostanie "dziadkiem".
Jak na to zareagował?
Powiem tak: Johnny nauczył mnie, że jeśli masz do przekazania komuś trudną wiadomość, to trzeba drugą osobę do niej przygotować. Strasznie się tego bałem, postanowiłem zaprosić go do restauracji. Po drodze spytałem go, czy widział zdjęcie naszego znajomego z nowo narodzoną córeczką. Chyba już wtedy zaczął się domyślać. Przy kolacji zacząłem owijać w bawełnę, nie wiedziałem, jak z siebie to wyrzucić. W końcu rzucił: "mów jak facet!". Odpowiedziałem: "Tatku, będziesz dziadkiem, Żaneta jest w ciąży". Odłożył widelec, spojrzał na mnie i pogratulował. Wziął kolejny kęs, po czym stanowczo dodał, że mam być najlepszym tatą na świecie albo "osobiście wyrwę ci jaja".
Dosadnie (śmiech)! A zatem to prawda, że ksiądz Kaczkowski potrafił również użyć mocnego języka, niezależnie z kim rozmawiał?
Jan potrafił stanowczo reagować w różnych sytuacjach, które od niego tego wymagały: jako szef hospicjum, jako ksiądz, czy wobec mnie jako "tato". Także w kontakcie, chociażby z biskupem, pod wpływem impulsu reagował dosadnie. Nigdy wulgarnie, ale mocno.
Poza tym Johnny miał niesamowite, czasem czarne poczucie humoru. Potrafił żartować w różnych sytuacjach, także ze swojego stanu zdrowia. Ale zawsze ze smakiem. Gdy jako osoba skazana zacząłem przyjeżdżać do hospicjum, musiałem mieć specjalny uniform. Pewnego dnia wychodziliśmy z jego mieszkania na pierwszym piętrze, którego nigdy nie zamykał na klucz. Wówczas miał przy sobie torbę podróżną oraz laskę. Zamknął drzwi, spojrzał na moje ubranie od dołu do góry i stwierdził: "Dyziu, wiesz co? Chyba zamknę na klucz, bo kręci się tu różny element przestępczy" (śmiech). Oczywiście tego nie zrobił, zaczął się śmiać. To jedna z wielu historii, w których potrafił się śmiać z najróżniejszych sytuacji.
Wspierał cię w tym czasie, gdy przyjeżdżałeś z więzienia do hospicjum?
Oczywiście. Pamiętam, pewnego dnia usiadłem w jego łazience i zacząłem płakać. Miałem chwilę słabości, czułem, że już nie wytrzymuję, a przede mną tyle lat odsiadki. W pierdlu się nade mną znęcali. Johnny mnie przytulił, powiedział, żebym wytrzymał jeszcze trochę, bo pracują nad tym, żeby mnie zwolnili. Był sobą i współodczuwał ze mną. Wpadł na pomysł, żeby mnie wypytywać o różne rzeczy z więziennej rzeczywistości. Jak pewnie wiesz, w slangu więziennym są inne określenia na różne rzeczy. W pewnym momencie zaczął do mnie mówić takim językiem. Teraz wiem, że w taki sposób udawało mu się odciągać moje myśli od tych najcięższych przeżyć.
Miałeś świadomość tego, że w pewnym momencie ksiądz Kaczkowski umrze. Jak się żegna przyjaciela, "tatkę"?
Nie pogodziłem się z jego odejściem, ale nauczyłem się z tym żyć. Bardzo wyraźnie pamiętam ten dzień, gdy z Żanetą pojechaliśmy do Sopotu pożegnać się z Janem w jego rodzinnym domu. Powiedziałem mu, że będziemy mieć syna. Już nie mówił, tylko na mnie spojrzał. Podziękowałem mu za wszystko, chociaż jestem pewien, że wiedział, jak bardzo jestem mu wdzięczny (drżącym głosem), że nigdy we mnie nie zwątpił, że był ze mną w najcięższych dla mnie momentach. On był. Po prostu był.
Jan był dla mnie ostoją normalnego życia, dzięki której mogłem zacząć wszystko od nowa. Wraz z jego śmiercią miałem wrażenie, że kończy mi się świat (ze łzami w oczach). Do dzisiaj mam z tym ogromny problem, dlatego tu postawię kropkę. Wybacz.
Gdybyś miał teraz taką możliwość, chciałbyś mu coś powiedzieć?
Cały czas często z nim rozmawiam. Mam nadzieję, że jest dumny z tego, jak teraz żyję. Natomiast gdybym miał możliwość spotkania go, to przygotowałbym mu jego ulubiony stek. Najlepszy na świecie. Wiem, że ze swoim zapleczem kulinarnym byłbym w stanie teraz to zrobić. Wspólny czas przy steku byłby chyba pięknym zwieńczeniem drogi, którą przebyliśmy razem.
Źródło: tvn24.pl