- Zrobiłem ten film, aby rozpocząć ważną dyskusję – mówił po środowym pokazie filmu „Korowód” Jerzy Stuhr. Jeden z bohaterów filmu to były współpracownik SB, dziś ponoszący karę za czyny z czasów PRL.
- To miał być film o tym, co się dzieje tu i teraz. Nie mogłem przejść obojętnie obok rzeczy, która atakuje mnie niemal codziennie. Ten temat cały czas wraca i nie da się go wyjaśnić: jak się kogoś skarze, to zaraz apelacja... To się nigdy nie kończy – opowiadał po pokazie "Korowodu" na festiwalu w Gdyni Jerzy Stuhr.
W obsadzie spotkały się dwa pokolenia aktorów: to nieco starsze - Jan Frycz, Aleksandra Konieczna, i to zupełnie młode - Kamil Maćkowiak i Karolina Gorczyca. Właśnie takie pokoleniowe zestawienie jest osią filmu.
„Mnie z tą wiedzą jest bardzo źle”
Głównym tematem obrazu jest lustracja. Ale nie tylko gra teczkami, czy znaczenie tropienia współpracowników SB dla świata polityki. Reżysera interesował raczej zakres społeczny tego zagadnienia i różnice, które już dzielą pokolenia. – U mnie podpisanie oświadczenia dla IPN sprawiało, że czułem się lepki, ponieważ czułem, że ktoś mi nie dowierza. Za to młodzi nie do końca wiedzą, co to za problem. Ba - nie zadają sobie już nawet takich pytań – tłumaczył Jerzy Stuhr na spotkaniu po projekcji filmu.
Do zobrazowania swego pokolenia reżyser podszedł rzetelnie. Nakreślił kilka typów bohaterów, każdy jest inaczej uwikłany w przeszłość. Jeden to „współpracownik”, który chce odkupić swą winę. – Do ukarania go nie potrzeba już IPN, on sam się piętnuje – tłumaczy jego postawę Stuhr.
Wśród bohaterów są zarówno człowiek o "współpracę" pomówiony, jak i osoba niewinna, jest też partyjny rektor uczelni, który, paradoksalnie, ma najlepiej, „bo ich werbować nie było wolno”.
Reżyser uważa, że film, którego pomysł zrodził się już dwa lata temu, stał się w straszny sposób aktualny. – Kiedy czytałem, jako rektor PWST w Krakowie, oświadczenia moich kolegów, a nie wszędzie był podpis „nie współpracowałem”, czułem się bardzo źle z tą wiedzą. Gdybym mógł, to bym drugi raz przez to nie przechodził – stwierdził.
Największe obawy reżyser ma co do ewentualnego politycznego wykorzystania filmu. Mówi, że zdecydowanie by nie chciał. – Artysta powinien być najwyżej świadkiem - uważa.
Przypowiastka psychologiczna
Zaraz po wyjściu z filmowej sali rozgorzała dyskusja nad istotą tego problemu. Pierwsze spotkanie z widzami było gorące, ostre, pełne skrajnych reakcji. Jerzy Stuhr podkreślał, że gdy wpadł na pomysł sportretowania środowiska akademickiego nie sądził, że nagle stanie się ono takie ważne. – Ja poczułem lukę po Zanussim, że nikt już takich filmów nie robi. Nie śniło mi się nawet, że teraz od takich wykształciuchów nagle znów będzie dużo zależeć – mówił.
Jednak według reżysera film jest głównie o ludziach młodych. Dlatego kończyć się ma tak pozytywnie, że aż nieprawdopodobnie. – To miało być takie moje Deus ex machina – mówił z uśmiechem Jerzy Stuhr.
W zamyśle reżysera film miał być niemal przypowiastką filozoficzną o tym, jak w człowieku rodzi się pewien specyficzny rodzaj zła. Według słów Jerzego Stuhra, chodziło o stronę psychologiczną postaci. Jednak w dyskusji z publicznością od razu pojawił się kontekst socjologiczny. Twórca podkreślał, że lubi, gdy jego filmy prowokują do zadawania pytań. Można być pewnym, że teraz usłyszy ich bardzo wiele, i to z obu stron lustracyjnej barykady.
Źródło: tvn24.pl, TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24.pl