- Robię filmy po to, by ludzie, wychodząc z kin, rozmawiali z sobą dalej, nie przerywali tej rozmowy. Brak dialogu rodzi potworne napięcia społeczne. Największe konflikty biorą się z jego braku. Nie wolno nam przestać z sobą rozmawiać - mówi Jan Komasa, reżyser "Bożego Ciała", polskiego kandydata do przyszłorocznych Oscarów.
Pochodzi z niezwykle uzdolnionej artystycznej rodziny.
Jest synem znanego aktora i pedagoga Wiesława Komasy i wokalistki Giny Komasy, niegdyś solistki zespołu Spirituals and Gospel Singers. Ma troje młodszego rodzeństwa: brata Szymona, który jest śpiewakiem operowym oraz dwie siostry: Marię - znaną wokalistkę i Zofię - kostiumografkę i reżyserkę. Mówi, że bycie starszym bratem nauczyło go odpowiedzialności za bliskich.
Zwrócił na siebie uwagę już w 2011 roku oryginalnym debiutem - "Salą samobójców", po którym zrealizował wstrząsający film o Powstaniu Warszawskim "Miasto 44".
"Boże Ciało" to trzeci film młodego reżysera. Kameralna opowieść o wierze i duchowości, pełna podskórnego napięcia, zarazem uderzenie w powierzchowną religijność. To historia chłopaka, który jak mówi reżyser "ma w sobie i diabła, i anioła", a Boga nosi w sercu, nie na sztandarze. Teoretycznie - z kryminalną przeszłością i brakiem oratorskich talentów - nie nadaje się na księdza, a jednak okaże się spoiwem spajającym podzieloną po tragedii małomiasteczkową społeczność. Obsadzony w głównej roli Bartosz Bielenia emanuje charyzmą - jego przeszywający wzrok zostaje z nami na długo po seansie. Zawiedzeni będą ci, którzy oczekują obrazoburczego dzieła. "Boże Ciało" poruszy wierzących i niewierzących, z wielką delikatnością traktując temat wiary zarówno w Boga, jak i w drugiego człowieka.
Obraz jest polskim kandydatem do przyszłorocznych Oscarów, a na zakończonym 21 września 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni Komasa odebrał nagrodę za jego reżyserię. "Boże Ciało" nagrodzono również za scenariusz i za drugoplanową rolę kobiecą. Na premierę czeka też kontynuacja debiutanckiego obrazu artysty "Sala samobójców. Hejter".
Justyna Kobus: Muszę zacząć od gratulacji. "Boże Ciało" zostało polskim kandydatem do Oscara. Jedziecie do Hollywood i jako fanka filmu ogromnie się cieszę!
JAN KOMASA: Jedziecie to mocno powiedziane... Oczywiście, cieszymy się, jesteśmy szalenie podekscytowani, ale od razu dotarło do nas, że w tym momencie żarty się skończyły i trzeba zacząć robić wszystko, by film dotarł do członków Akademii. Teraz jest szczególny moment. Cały świat ogłosił swoich kandydatów i to oczywiste, że oni nie obejrzą tych wszystkich dwustu filmów. Jedynie te, które ktoś im podsunie. Więc teraz wszyscy wynajmują wpływowe firmy za grube pieniądze, które mają sprawić, by jak największa liczba członków Akademii zobaczyła konkretny film. My też dostaniemy oczywiście państwowe pieniądze, ale ile osób nasz film zobaczy? Tego nie wiemy. "Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego miała parę milionów na promocję. No ale Pawlikowski to uznane nazwisko, także za sprawą filmów, które zrobił przed "Idą". Dostał przecież wcześniej nagrodę BAFTA za swój brytyjski film, i w ogóle świetnie odnajduje się na wielkich festiwalach poza Polską. Jest obok Agnieszki Holland naszym najlepszym towarem eksportowym, jeśli można tak mówić o reżyserze. Paweł zrobił dużo dobrego dla polskiego kina i powinniśmy to doceniać. Dzięki niemu teraz, gdy byliśmy z "Bożym Ciałem" w Toronto, a wcześniej w Wenecji, właśnie o Pawle, Agnieszce Holland, Małgosi Szumowskiej i o mnie, jako czwartym reżyserze, mówiono: "To polskie kino, które się odrodziło".
- Mówimy o entuzjastycznych tekstach na temat polskiego kina, które ukazywały się między innymi w najbardziej chyba opiniotwórczym magazynie "Variety"?
- Za tymi tekstami, które można przeczytać o naszym filmie w "Variety" czy w "Hollywood Reporter", kryją się dziesiątki spotkań, wywiadów, o których nikt się nigdy w Polsce nie dowie, bo to są zwykle festiwalowe lokalne tytuły, a moją rolą, jako reżysera, jest w tym festiwalowym obiegu zaistnieć. To potem owocuje jednym tekstem właśnie w "Variety", a to faktycznie najważniejszy tytuł. Tak więc cieszyliśmy się bardzo, ale praca jaka nas jeszcze czeka jest niewyobrażalna.
- Zaczęliście od Wenecji, gdzie film zdobył dwie nagrody i owację na stojąco, potem było gorące przyjęcie i świetne recenzje w Toronto. Podejrzewam, że na tym nie koniec festiwali?
- Film dostał się na wiele festiwali, w sumie jest ich około 20. Na cztery do Niemiec, pięć we Francji, do Rejkiawiku, do Grecji, do Sztokholmu, wreszcie do Busan w Korei Południowej – czyli zaliczamy złotą trójcę jesienną: Wenecję, Toronto i Busan. Cieszy mnie ta świetna passa filmu. Dla mnie jest ona trochę niespodziewana, bo ta historia była od początku bardzo kameralna. Widać jednak, że jest zapotrzebowanie na takie tematy. Jeśli chodzi o nasz region Europy, jest pewien rodzaj oczekiwania właśnie na opowieści o sprawach religii, duchowości. Świat jest ciekaw tego, co mamy na ten temat do powiedzenia. Nie bez powodu główna bohaterka "Idy" jest zakonnicą. Bardzo ciekawy, dla niektórych kontrowersyjny, obraz Kościoła został zresztą pokazany i w tym filmie.
- Nie obawia się pan, że wasz film, który też nieszablonowo opowiada o Kościele, doświadczy takich ataków jak obraz Pawlikowskiego?
- Paweł rzeczywiście doświadczył potwornego hejtu, posądzenia o antypolonizm nawet. I chyba wiem, z czego to się bierze. Mamy wyraźny światopoglądowy skręt w stronę konserwatyzmu. I to na całym świecie. Nie tylko Pawła oskarżają o antypolonizm i hejtują w internecie. Większość ludzi, uprawiających zawody wystawione na publiczny osąd, doświadcza hejtu. Reżyser to właśnie taki zawód. Trzeba się przygotować na to, że tak już będzie. Te oceny są często niesprawiedliwe, ale tłum, gdy ocenia, nie kieruje się sprawiedliwością. Wiadomo, jak działa psychologia tłumu - kiedy jedna osoba zaczyna coś o tobie mówić, a kolejne powtarzają, to urasta do rangi prawdy. To dotyczy i celebrytów, którzy walczą o uwagę dla siebie, i nas, którzy walczymy o uwagę dla naszych filmów. Ale chcąc nie chcąc też stajemy się aktorami tego spektaklu i musimy to zaakceptować. Stanley Kubrick powtarzał zawsze, że udzielił tylko czterech wywiadów w swoim życiu. I wielu z nas by tak chciało, ale dzisiaj się tak już nie da. Film jest elementem popkultury i bez autopromocji nie da się do widza dotrzeć. Oczywiście można robić filmy dla kilku osób, ale wtedy nie dostanie się pieniędzy na kolejne.
- Film o fałszywym księdzu to temat drażliwy.
- Tak. To jasne, że wychodząc do świata z filmem opowiadającym o Kościele, w dodatku tak przewrotnie ujętym jak w naszym przypadku, dotykam kijem gniazda os. Ale świadomie się na to zdecydowałem. Po pierwsze uważam, że artysta nie powinien bać się tego robić, a po drugie scenariusz Mateusza Pacewicza był tak wielowarstwowy i wielopoziomowy, że momentalnie mnie wciągnął.
- Byłam zdumiona faktem, jak młody jest jego autor. To, co napisał, ma w sobie głębię kojarzoną zwykle z dojrzałym człowiekiem.
- Tak, Mateusz to rocznik '92. Nie wiedziałem, że jest aż tak młody, młodszy ode mnie o 11 lat. Co ciekawe, ten scenariusz zaczął pisać, mając 18 lat. Przysłał mi go mailem Krzysztof Rak, producent kreatywny naszego projektu. Pochłonąłem go, rozpisałem się w komentarzu, bo bardzo mi się podobał fascynujący główny bohater, łączący w sobie i diabła, i anioła. Wypunktowałem pewne swoje uwagi i odesłałem Krzysztofowi. Na dwa miesiące zapadła cisza, więc uznałem, że pewnie znalazł się ktoś, kto uwag miał mniej. I nagle odebrałem ten scenariusz od Krzysztofa w wersji, która uwzględniała prawie wszystkie moje poprawki, co się zwykle nie zdarza.
- Punktem wyjścia scenariusza była prawdziwa historia opisana w "Dużym Formacie" w "Gazecie Wyborczej".
- Tak, i artykuł w "Dużym Formacie" również napisał Mateusz. Ja go nie czytałem, ale tabloidowa prasa szeroko rozpisywała się o Patryku, który udawał księdza przez cztery miesiące w małej miejscowości. Akurat ten przypadek odbił się w Polsce szerokim echem. Jak się zresztą dowiedzieliśmy potem, w naszym kraju rocznie pojawia się kilkanaście przypadków mężczyzn udających księży, a ten był wyjątkowy, bo Patryk naprawdę chciał być księdzem. Nie chciał jak inni fałszywi księża okraść parafii, nie ukrywał się też przed organami ścigania.
- Ale miał za sobą kryminalną przeszłość.
- Owszem. W scenariuszu Mateusz tak to sprytnie wymyślił, że on jest na zwolnieniu warunkowym – wychodzi za dobre sprawowanie. Tym bardziej że do poprawczaka trafia jego największy wróg Pinczer. Przeszłość Daniela – głównego bohatera – poznajemy z ust jego adwersarza. To świetnie napisana, przewrotna scena, która była już w pierwszej wersji scenariusza i mnie porwała – Pinczer się u niego spowiada i opowiada mu jego własną historię. Wtedy wszystko nam się skleja w całość. Mateusz ma niezwykły dar odwracania wszystkiego do góry nogami. Mamy w filmie kłamcę, który mówi prawdę o ludziach, i społeczność, która czuje się wykluczona, ale sama innych też wyklucza.
- Po raz kolejny zrobił pan film właśnie o nich, o skrzywdzonych. W "Sali samobójców" bohater czuje się inny, boi się coming outu, "Miasto '44" – wyłącznie śmierć i cierpienie, a teraz znów trafiamy na wykluczonego.
- Jeszcze inaczej. Z Mateuszem pracowaliśmy wspólnie nie tylko nad "Bożym Ciałem". Gdy się spotkaliśmy, zaczęliśmy też pracę nad innym scenariuszem według mojego pomysłu, który jest już też skończonym filmem - to "Sala samobójców. Hejter". To luźna kontynuacja pierwszego filmu. Mamy tę samą bohaterkę, którą gra Agata Kulesza, dziewięć lat po śmierci syna. Jest szefową agencji, zajmuje się PR-em online i okazuje się, że ma też taką komórkę, która zajmuje się czarnym PR-em, gdzie trafia tytułowy hejter. I teraz o ile "Boże Ciało" opowiada o złożoności dobra, pokazuje przez cały film, jak bohater uczy się czynić dobro i coraz lepiej mu to wychodzi, dokonuje cudu pojednania podzielonych ludzi, to w "Hejterze" dzieje się na odwrót. Mamy bohatera, który jest coraz lepszy w czynieniu zła. Bo drugi film jest o złożoności zła.
- Jak się robi w Polsce dwa filmy w ciągu jednego roku?
- Szybko. "Boże Ciało" skończyliśmy kręcić 30 czerwca ubiegłego roku, a trzy miesiące później weszliśmy już w etap zdjęciowy "Hejtera". To było trudne, ale nie dałem się przestraszyć, bo nawet te dwa filmy zsumowane razem, to wciąż mniej dni zdjęciowych niż w przypadku "Miasta 44", które miały ich 70. Te dwa filmy po 30 dni były więc do ogarnięcia. Pomogło mi też to, że te filmy tak się od siebie różnią. Jeden dzieje się na wsi i traktuje o dobru, drugi w mieście i opowiada o złu.
- Ktoś napisał, że zrobił pan film o człowieku, który odnalazł Chrystusa w rynsztoku, i chyba trafił w punkt. Ale spotkałam się też z opinią, że nie byłoby pewnie tego filmu, gdyby nie "Kler".
- Gdyby nie fakt, że Mateusz zaczął pisać ten scenariusz mając lat 18, można by tak myśleć. Krzysztof Rak, (producent kreatywny filmu - przyp. red.) połączył nas z sobą,a potem szybko powstał ostateczny scenariusz. Wtedy Wojtek Smarzowski kończył dopiero "Wołyń". To był luty 2016 roku. Najwyraźniej Mateusz miał intuicję, Krzysiek ją miał i ja także. Pamiętam, że mówiliśmy wówczas, że to temat kompletnie od czapy, bo nikt zupełnie nie interesował się u nas wtedy zrobieniem filmu o Kościele. Jedyny film, a dokładniej serial kojarzony z Kościołem - pomijając "Spotlight", który u nas jakoś przeszedł bokiem, a nawet w USA nie zrobił jakiejś wielkiej kariery mimo Oscara - to mający właśnie zaistnieć "Młody papież" Sorrentina. Poza tym w potraktowanym przewrotnie temacie Kościoła było u nas zupełnie cicho. Dlatego ten temat wydał nam się tak świeży. W Toronto usłyszałem, że zrobiliśmy film w bardziej protestanckim ujęciu, czyli wypuszczającym balon ceremonii i wychodzącym do ludzi. I mnie się podoba to określenie, bo to prawda. To jakby mówić o świeckim duchownym, który wchodzi między ludzi i jest jednym z nich. Jeśli mielibyśmy szukać inspiracji, to wymieniłbym takie filmy, jak wspaniałe "Trzy billboardy..." czy rosyjskiego "Lewiatana".
- Przywołując temat wykluczonych, pomyślałam o Krzysztofie Krauze, który mówił zawsze, że filmy warto robić tylko w obronie czegoś. Pan też robi właśnie takie kino. Nawet teraz mnie uderzyło, jak wiele wspólnego ma pańska "Sala samobójców" z "Placem Zbawiciela". Opowiada o tym samym, choć w inny sposób.
- To prawda. Nasze filmy są krytyką tych zachowań społecznych, które - jak pani słusznie mówi - polegają głównie na wykluczaniu ludzi. U Krauzego bohaterka jest wykluczana, bo pochodzi z innego świata niż jej mąż i teściowa, a w "Sali samobójców" rodzice zatrudniają wszystkich dookoła do zajmowania się synem, ale sami się od niego izolują. W obu przypadkach prowadzi to do tragedii.
- W "Bożym Ciele" idzie pan jeszcze dalej - mamy wykluczonych, którzy sami także innych wykluczają.
- Tak. To jest absurd tej opowieści, który zrobił na mnie największe wrażenie. Można powiedzieć, że ofiary same stają się dla innych katami, a o ofiarach przecież nigdy w ten sposób nie myślimy. Jak widać, to się też czasem zdarza.
- Powiedział pan kiedyś, że nie ma dobrych tolerancyjnych rodziców, bo tolerancyjni to ci, którzy nie chcą czy nie mają czasu zajmować się swoimi dziećmi. W takim razie jakim pan jest rodzicem?
- Tak powiedziałem? Mimo wszystko mam nadzieję, że tolerancyjnym i że jestem też blisko z moją córką, która ma już lat 18.
- Przepraszam, ile? Pan ma 18-letnią córkę?
- (śmiech) Właśnie tak. Za rok moja córka Maja będzie w wieku, w jakim ja sam byłem, kiedy zostałem ojcem. W przypadku moim i żony szybko się to potoczyło. O rany, teraz zabiła mi pani ćwieka. Powiem tak: ponieważ sam jestem jeszcze młody, to mam nadzieję, że jest mi łatwiej nie tak bardzo znów wiele młodszych ode mnie zrozumieć. To, że szybko zostaliśmy rodzicami, nauczyło nas, tak myślę, ogromnej dyscypliny. Szybko wzięliśmy odpowiedzialność za innego człowieka, taką, która pojawia się tylko w relacjach rodzic-dziecko i jest już dozgonna. To mnie na pewno życiowo ukierunkowało. Ale zawsze też byłem starszym bratem, mam trójkę rodzeństwa, więc jeśli chodzi o rolę kogoś, kto ma wskazywać bliskim kierunek czy też inspirować, to nigdy nie była mi ona obca. Stało się to dla mnie w sposób zupełnie naturalny. Nigdy nie przeżyłem jakiejś nagłej zmiany poglądów, nie zmieniłem podejścia do życia. To, co już w sobie miałem, jedynie uległo wzmocnieniu i teraz przelałem to na moje dziecko. Moje dzieci wiedzą, że mogą przyjść do mnie nawet z najdziwniejszym pytaniem, pomysłem i nie powiem, że to jest głupie. Przynajmniej bardzo staram się tak postępować, ale też na pewno nie mogę przyzwalać na wszystko. Nikt chyba nie chce mieć rodziców, którym jest wszystko jedno. Dziecko musi wiedzieć, że jako rodzic mam swoje własne zdanie na jakiś temat i będę go bronił. Bo tylko w ten sposób mogę dzieciom pokazać, jak oni powinni bronić swojego przed innymi ludźmi.
- W pana filmie bardzo ujęło mnie to, co nie podobało mi się na przykład w filmie "Twarz" Szumowskiej – sposób, w jaki pokazał pan, mówiąc nieładnie tak zwaną Polskę B. U pana jest wyłącznie ogromna empatia i zrozumienie. Tam raziło mnie wyśmiewanie się z niej, patrzenie z perspektywy kogoś, kto czuje się lepszy.
- Nie widziałem filmu "Twarz", ale scenograf naszego Marek Zawierucha przyprowadził nas dokładnie do tej samej miejscowości na Podkarpaciu, do której wcześniej przywiózł Małgosię. Pracował przy obu filmach. Ale to wszystko. Gdy się tam pojedzie, do Jaślisk, ta miejscowość wygląda zupełnie inaczej. Ja sam jestem człowiekiem miasta, spędziłem w nim jakieś 99 procent mojego życia. Jaśliska to w zasadzie miasteczko, choć malutkie, do tego zupełnie wyjątkowe – szlak architektury drewnianej, na którym można spotkać ludzi z absolutnie każdego zakątka świata. Nie wiem, czemu się o tym nie mówi. Wieś stała się dziś czymś w rodzaju dzielnicy. Spotkamy tu ludzi, którzy przenieśli się choćby z Krakowa, żeby żyć z większym oddechem. Spotkamy ludzi, którzy mają kafejkę pośrodku Jaślisk, i przyjeżdżają z Warszawy, żeby ją tutaj prowadzić. Znam pisarza, który ma tutaj swój dom, jednego z ambasadorów... To specyficzne miejsce, w którym spotykają się wszyscy. Ja nigdy nie używam określeń Polska A czy Polska B, bo te podziały istnieją głównie w naszym języku. To jest po prostu Europa, a takie miasteczka znajdziemy także w Niemczech czy w takiej małomiasteczkowej części Francji. Są tam ludzie, znów niezbyt ładne określenie "poza obiegiem", ale jest to ich własny wybór. Żyją tu, bo chcą, a nie dlatego, że muszą.
- Pan uczynił to miasteczko Polską w mikroskali. Mam na myśli podział wśród mieszkańców, jaki pan pokazał. W wywiadzie dla "Variety" odniósł go pan do naszego społeczeństwa, które tak potwornie podzieliła tragedia smoleńska. W filmie też wydarzyła się tragedia, która podzieliła mieszkańców, a bohater, ten fałszywy ksiądz, ich połączy. To jakaś wskazówka dla nas?
- Gdyby tylko film mógł być jakąś wskazówką, to byłoby wspaniale. Na pewno robię filmy po to, by ludzie, wychodząc z kin, rozmawiali z sobą dalej, nie przerywali tej rozmowy. Brak dialogu rodzi potworne napięcia społeczne. Największe konflikty biorą się też z jego braku. Kultura jest taką fantastyczną płaszczyzną do dialogu, do którego twórca ludzi prowokuje, zmusza, by wyciągali tematy, które ich bolą i próbowali się razem zrozumieć. Katastrofa smoleńska wszelkie podziały między nami uwypukliła, pokazała, jak bardzo się różnimy, jak różne mamy poglądy na wiele tematów i musimy się nauczyć szanować się nawzajem. Czekamy na takiego Daniela, jak mój bohater, który się pojawi i wskaże kierunek. Pamiętam, jak zmarł Jan Paweł II i nagle kibice zwaśnionych od lat drużyn zaczęli się z sobą łączyć. To było niesamowite, trochę jak z kosmosu. Mój bohater, Daniel, po trosze też jest taką figurą, pokazuje, że można się porozumieć. Ludzie naprawdę tego chcą. Nie wierzę, że wolą, aby panowała między nimi wojna. Trzeba tylko czasami na chwilę zapomnieć o własnym ego.
- Nawet w obrębie kultury, która mogłaby być platformą porozumienia, jak pan mówi, dokonały się te podziały. To, co stało się w Gdyni i przed festiwalem i w trakcie, skandale z wyrzucaniem i przywracaniem filmów, pokazuje eskalowanie konfliktu. Objął wszystkie sfery życia. W tym przypadku przywrócił cenzurę.
- Dopiero przyleciałem z festiwalu w Toronto, ale oczywiście wiem, co się dzieje. Jak ta jedność, o której mówimy, jest ważna dla środowiska, pokazuje fakt, że po tym, co się stało, dotarli tu z całego świata wszyscy najważniejsi polscy filmowcy. Całym sercem wspieram wszystkie zabiegi mające doprowadzić do pojednania. Gildia Reżyserów właśnie próbuje to robić - pomimo tego, że jako artyści i tak zawsze znajdziemy powody, by się na siebie obrażać, kłócić itp. Ale w takich sytuacjach jak obecna potrafimy się zjednoczyć. I to jest wspaniałe, gdy grono utalentowanych ludzi potrafi się w imię ważnej sprawy połączyć, zająć wspólne stanowisko. Nie mam wątpliwości, że albo sztuka będzie niezależna, albo nie będzie jej wcale.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl