Paszporty "Polityki" 2022 wręczone zostały we wtorek w siedmiu kategoriach. Wśród nominowanych w kategorii Literatura znalazła się Ishbel Szatrawska za "Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia". - Niezmiennie wierzę w to, że dramat jako rodzaj literacki świetnie się czyta - wyjaśnia Szatrawska w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną.
Paszporty "Polityki" 2022 - czyli 30., jubileuszowa edycja corocznych nagród kulturalnych tygodnika "Polityka" - wręczone zostały we wtorkowy wieczór. Po raz pierwszy w kategorii Literatura nominacja trafiła do autorki książkowego dramatu. Ishbel Szatrawska w ubiegłym roku debiutowała książką "Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia", którą zachwyciła krytykę i spore grono czytelników.
Szatrawska jest absolwentką teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale studiowała również filmoznawstwo i amerykanistykę w Krakowie oraz na Westfaelische Wilhelms-Universitaet w Muenster. Mówi o sobie, że jest Prusaczką Wschodnią bądź neo-Prusaczką, której życie nierozerwalnie połączone jest z Krakowem. Od blisko 20 lat związana z tamtejszymi organizacjami żydowskimi. Działała na rzecz Żydowskiego Stowarzyszenia Czulent, a zawodowo związana jest z Żydowskim Muzeum Galicja oraz z Festiwalem Kultury Żydowskiej.
Jako dramatopisarka debiutowała w 2019 roku utworem "Objects in Mirror Are Closer Than They Appear". Tekst powstał w ramach warsztatów dramatopisarskich, zorganizowanych przez Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie w związku ze stuleciem uzyskania przez Polki praw wyborczych, i ukazał się w e-antologii "Nasz głos". Następnie na łamach "Dialogu" ukazały się "Polowanie" oraz "Totentanz. Czarna noc, czarna śmierć". Ten drugi w 2021 roku nominowany został do Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, najważniejszej nagrody tego typu w Polsce. Natomiast na początku 2022 roku tekst "Totentanz" znalazł się wśród 24 tytułów zgłoszonych do Stueckemarkt w ramach Berlińskich Spotkań Teatralnych (Theatertreffen Berliner Festspiele). "Totentanz" przetłumaczono już na angielski, niemiecki, ukraiński i duński.
W 2020 roku otrzymała Stypendium Twórcze Miasta Krakowa, w ramach którego napisała "Kateriny brak". Rok później została laureatką stypendium drugiej edycji programu Dramatopisanie Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego. Efektem tego stypendium jest "Wolny strzelec", który ukazał się w ubiegłym roku.
"Żywot i śmierć pana Hersha Libkina..." to idealna tragifarsa na nasze czasy. Chociaż akcja dramatu rozciągnięta została na drugą połowę XX wieku, nie traci na uniwersalności. Tytułowym bohaterem jest polski Żyd z Łodzi - Hersz Libkin (później znany jako Hersh), który doświadczył życia w getcie, następnie więziony był w Auschwitz. Po wojnie trafił do Stanów Zjednoczonych, gdzie postanowił spróbować swoich sił jako aktor i wyruszył z Nowego Jorku do Hollywood. Rzeczywistość go nadal nie rozpieszcza. Szatrawska w wyważony sposób łączy groteskowość znaną z dzieł Bertolta Brechta czy filmów Jima Jarmuscha, kampowość Quentina Tarantino oraz własny zmysł obserwacyjny, który śmiało można porównać do pojawiającego się w filmach Martina McDonagha czy Rubena Oestlunda. Punktuje najróżniejsze formy systemowej dyskryminacji i zniewolenia. Z wyjątkową lekkością równoważy tragizm sytuacji, w jakie wpisuje swoich bohaterów, z satyrycznym spojrzeniem na absurdalność, tworzoną przez "większość" społeczeństwa. Przygląda się systemowemu antysemityzmowi, rasizmowi, homofobii czy protekcjonalnej postawie uprzywilejowanych. - Żydowskie narracje często są słodko-gorzkie. Chciałam to jak najlepiej uchwycić - tłumaczy w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: jesteś odważna?
Ishbel Szatrawska: Nie wiem (śmiech). To zależy od sytuacji. Zawsze miałam wrażenie - i chyba jest to dość powszechne - że odważna jestem, kiedy chodzi o innych: wziąć kogoś w obronę, poprzeć kogoś. Natomiast gdy chodzi o mnie samą, wtedy już chyba nie jestem taka odważna.
Spytam inaczej: lubisz ryzyko?
To się zmienia z wiekiem i kontekstem. Jeszcze kilka lat temu skoczyłabym na bungee, teraz bym się bała.
Czy to nie jest tak, że decyzja, aby debiutancka książka była tragifarsą, satyrą, zamkniętą w dramatycznej formie, wymaga sporej odwagi?
Tak. Miałam jednak poczucie słuszności tego, co robię. Nawet nie w wymiarze ideologicznym czy fabularnym – to jest oczywiste – ale w kwestii formalnej, czyli żeby zamknąć tę historię w dramacie. Cały czas głęboko i niezmiennie wierzę w to, że dramat jako rodzaj literacki świetnie się czyta. Wbrew licznym głosom, że się nie sprzeda, że tego się nie czyta, żebym zajęła się prozą. Inni przekonywali mnie, że fikcja w ogóle obarczona jest sporym ryzykiem, bo polski rynek książki zdominował reportaż. Nie przeczę temu. Zdaję sobie sprawę, że dramat trudno wyeksponować, sprzedać, wypromować. To wynika między innymi z naszych nawyków konsumenckich, ale też z zanikającej tradycji wydawania dramatu w formie książkowej. Nie zmienia to faktu, że dobry dramat czyta się fantastycznie.
Wychowałam się na dramatach, od zawsze czytałam również wydawane w formie książek scenariusze filmowe, bo w latach dziewięćdziesiątych, czyli czasach mojego liceum, faktycznie bywały wydawane. Do dziś mam gdzieś egzemplarz "Pulp Fiction". Wtedy taki zakup nikogo nie dziwił. Bo kto by nie chciał mieć tekstu Tarantino?
Rozumiem twoje przywiązanie do dramatu, w końcu jako teatrolożka zajmujesz się nim zawodowo od prawie 20 lat na różne sposoby. Natomiast sama dobrze wiesz, że niejeden twórca – nawet uznany i ceniony – wyłożył się na komedii czy tragifarsie. Skąd ta decyzja?
Oczywiście, że to wchodzenie na cienki lód. Na samym początku założyłam sobie, że skoro mój bohater jest polskim Żydem, to muszę odwołać się do tradycji narracyjnej europejskich Żydów. A tradycja ta jest właśnie na swój sposób tragikomiczna. Widać to w szmoncesach, w klasyce literatury jidysz. Wystarczy sięgnąć po "Dzieje Tewji Mleczarza" Szolema Alejchema, które znamy z musicalu i ekranizacji jako "Skrzypek na dachu", czy po prozę Izaaka Baszewisa Singera, w której też pojawiają się elementy komizmu i absurdu. Notabene Singer za życia naciskał, żeby jego utwory tłumaczone były z wersji anglojęzycznych, a nie tych oryginalnych w jidysz. Angielskie tłumaczenia poniekąd wygładzały niektóre sceny, a te w jidysz były na wpół pornograficzne. Gdy Agata Tuszyńska rozmawiała z czytelnikami dzieł Singera, którzy poznawali je w oryginale, często odpowiadali: "Singer? Nie chcę z tym mieć nic wspólnego" (śmiech). Tak czy inaczej: żydowskie narracje często są słodko-gorzkie. Chciałam to jak najlepiej uchwycić.
Poza tym mam pewną niezbyt elegancką cechę: sama się śmieję z własnych żartów (śmiech). Często więc gdy piszę, nawet w sytuacjach, w których staram się być poważna, ponosi mnie wyobraźnia i dostaję głupawki. No i wtedy nie mogę tego nie wykorzystać w tekście. Pewnego dnia wymyśliłam, że moi książkowi agenci FBI powinni nazwać się Douglas i Fairbanks – miałam z tego taki ubaw, że nie mogłam tego odpuścić [nazwiska agentów w książce Szatrawskiej są satyrycznym wykorzystaniem personaliów Douglasa Fairbanksa – legendarnego gwiazdora kina pierwszej połowy XX wieku, który zasłynął rolami nieustraszonych bohaterów: Zorro, Robina Hooda czy Don Juana - przyp. red.]. Takich sytuacji było więcej, co nie pozostało bez wpływu na efekt końcowy.
Sam dramat jako rodzaj literacki nie ma w Polsce łatwo. Ograniczając się tylko do Paszportów "Polityki": ani razu nagroda w kategorii Literatura nie trafiła do autora/autorki książkowego dramatu. Myślisz, że uda ci się "odczarować dramat"?
Nie zrobię tego na pewno w pojedynkę, ale mam nadzieję, że to się zmieni. Tylko w minionym roku ukazały się dramaty "Bowie w Warszawie" Doroty Masłowskiej i "Byk" Szczepana Twardocha. Zdaję sobie sprawę z tego, że są to uznani, cenieni twórcy, którzy mają wypracowaną markę i wybór rodzaju bądź gatunku literackiego w ich przypadku jest kwestią drugorzędną – to się po prostu i tak sprzeda. Widać jednak, jak nieśmiało tu i ówdzie patrzy się na dramat z coraz większym zainteresowaniem.
W każdym razie prawie rok temu wraz z Wydawnictwem Cyranka w dość szalony sposób rzuciliśmy się na głęboką wodę – nie dość, że dramat, to jeszcze debiutantka z nieznanym nazwiskiem. Okazało się jednak, że "Żywot i śmierć pana Hersha Libkina…" zyskał spore grono czytelników. Nie wiem, czy mam prawo myśleć o sobie jako o pionierce. Może tak: jeśli Hersh przetrze szlaki i nawet pośrednio pomoże innym twórcom i twórczyniom dramatów wydać swoje teksty, będę się z tego bardzo cieszyć.
Wiem, że pracujesz nad kolejną książką i będzie to opasła powieść.
(śmiech) To się jeszcze okaże, jak bardzo będzie opasła. Powoli wchodzi w etap redakcji i cięć.
Dlaczego nie dramat, do którego jesteś przecież tak przywiązana?
Nie chcę tworzyć dramatów na siłę. W tym przypadku wracam narracyjnie do swoich rodzinnych stron – Warmii i Mazur czy właściwie szerzej, do Prus Wschodnich. Jest to temat obszerny i bardzo zajmujący. Nie tylko z perspektywy historycznej, ale również jako swoisty mit, bo przecież Prusy Wschodnie jako takie są krainą nieistniejącą. Dla porównania: w przypadku Galicji mamy niezwykle bogaty nurt postpamięciowy. Mieszkałeś w Krakowie i pewnie doskonale wiesz, o co mi chodzi.
Tak, ale historia była nieco łaskawsza wobec Galicji.
O to mi właśnie chodzi. Spora część rdzennej ludności Prus Wschodnich opuściła swoje ziemie, uciekając przed Armią Czerwoną bądź została wysiedlona. Wielu z tych, którzy zostali po wojnie, przeprowadziło się do Niemiec w latach 70. ubiegłego wieku. Są regionalni twórcy, którzy mocno odwołują się do tradycji czy mitu Prus Wschodnich. Natomiast nie przedostaje się to do głównego nurtu tak, jak to dzieje się w przypadku Galicji.
W przypadku Galicji ten mit był łatwiejszy do przyjęcia, bo do dzisiaj w wyobrażeniu zbiorowym jest nieco groteskową, przerysowaną krainą na obrzeżach imperium miłościwie panującego Franciszka Józefa.
Otóż to. Prusy Wschodnie nie miały takiego misiowatego, podstarzałego cesarza, nie mamy CK Dezerterów i Szwejka. Gdy myślisz o Prusach Wschodnich, myślisz o Krzyżakach i Hitlerze. Jest taka wspaniała książka Roberta Traby "Wschodniopruskość", w której kapitalnie przeanalizowane jest to, w jaki sposób i z jakim efektem historię tego regionu wykorzystywała najpierw propaganda III Rzeszy, a po wojnie PRL. Obraz Prus Wschodnich jest w pewnym stopniu zmanipulowany, bo zawsze był wykorzystywany w bardzo silnych narracjach narodowych i propagandowych, a do tego przez setki lat był to region na styku wielu kultur: niemieckiej, polskiej, litewskiej, łotewskiej, rosyjskiej i tak dalej. Dlatego doszłam do wniosku, że to musi być powieść. Nie da się tak pojemnego tematu zamknąć w dramacie. Gdybym się na to porwała, byłby to dramat bardzo długi, przez co nie tylko byłby trudny w czytaniu, ale też nikt by go nie przeniósł na scenę. A to jest przecież główny cel istnienia dramatu.
Mazurzy nie mają w polskiej kulturze głównego nurtu własnej reprezentacji. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to "Róża" Wojciecha Smarzowskiego.
Co prawda nie jestem ani historyczką, ani socjolożką, ale mam wrażenie, że duży wpływ miała na to fala emigracji w latach 70., kiedy wiele osób postanowiło przeprowadzić się do Niemiec. W tym ci, którzy pamiętali Mazury sprzed wojny.
Żeby było jasne: moja rodzina również jest napływowa. Identyfikuję się jako Prusaczka Wschodnia, a właściwie neo-Prusaczka, jeśli mogę tak powiedzieć. Nie zmienia to faktu, że Mazurzy jako społeczność nie istnieją w polskiej świadomości zbiorowej tak, jak funkcjonują Ślązacy czy Kaszubi. Sama dopiero jako osoba dorosła zaczęłam dostrzegać złożoność przeszłości, jaką ma ten region czy orientować się po latach, że przyjaciele moich rodziców, których pamiętam z dzieciństwa, są autochtonami. Ale żeby było jasne, moi główni bohaterowie są po prostu z pogranicza – niektórzy są napływowi, inni przybierają różne tożsamości i bywa, że się w nich nie mieszczą lub są ich niepewni.
To kolejny obszar pogranicza w twojej twórczości i życiu prywatnym. W "Żywocie i śmierci pana Hersha Libkina…" odmieniasz pogranicze przez wszystkie przypadki, prawda?
Jestem ogromną fanką tego pojęcia i trochę je przyswoiłam na własny, prywatny użytek. Dobrze definiuje i mnie, i moją rodzinę, nawet moje doświadczenie polskości. Brzydko mówiąc, moja polskość jest nieco skundlona, pomieszana. Doświadczałam i doświadczam jej na różne sposoby: jest poniekąd "stąd", ale jednocześnie napływowa, łącząca najróżniejsze tradycje i wartości. Kończąc teatrologię, podczas stypendium w Niemczech, zaczęłam pisać pracę magisterską o "Aniołach w Ameryce" Tony’ego Kushnera – jednym z najwybitniejszych dramatów końca XX wieku. Oczywiście zajmowałam się w niej wszystkimi wątkami obecnymi w dramacie: wątkiem żydowskim, gejowskim, pandemią AIDS, Ameryką czasów Reagana, amerykańską prawicą, makkartyzmem. Najważniejszą częścią mojej pracy była jednak próba uchwycenia tego, jak dramat Kushnera nawiązuje do "mitu pogranicza" w USA - czyli tak zwanej The Frontier, znanej u nas jako Dziki Zachód. Okazało się, że to, co najbardziej mnie w tym świecie pociągało, było moje, pokrywało się z moim odczuwaniem świata: mieszane tożsamości, odkrywanie ziemi "niczyjej", przyglądanie się napływowej ludności. Jasne, w historii - nie tylko amerykańskiej - ziemia nigdy nie jest "niczyja", więc to się zwykle kończy masowymi mordami na rdzennej ludności, konfliktami etnicznymi itd. Samo pojęcie pogranicza zaś, a zatem czegoś płynnego, gdzie ścierają się ze sobą i przenikają się różne tożsamości, gdzie brak jednoznacznego poczucia przynależności są mi bardzo bliskie. Na marginesie, w życiu prywatnym z reguły najlepiej dogaduję się z innymi, szeroko pojętymi "pogranicznikami": więc zarówno Ślązakami czy osobami wywodzącymi się z Lubuskiego, jak i emigrantami; czyli ze wszystkimi, którzy są trochę stąd, trochę skądinąd, których poczucie przynależności i tożsamość są płynne i niejednorodne.
Sam Hersh ucieleśnia moje rozumienie "pogranicza". Jest polskim Żydem, który przeżył łódzkie getto i uwięzienie w Auschwitz-Birkenau. Mówi po polsku i w jidysz, potem szybko uczy się angielskiego, chociaż słychać u niego silny akcent.
Językowo, konstrukcyjnie, estetycznie, intelektualnie nawiązujesz w swoich tekstach do najróżniejszych motywów, nawiązań czy granicznych, a może właśnie "pogranicznych" emocji. Skąd bierzesz swobodę, która pozwala ci na mieszanie elementów pozornie ze sobą sprzecznych?
Moje życie tak wygląda (śmiech). Nie, przesadzam. Nie mam tak tragicznych doświadczeń jak moi bohaterowie i bohaterki, nad którymi zresztą dość okrutnie się znęcam. Jakkolwiek to nie zabrzmi, moje teksty powstają dzięki specyficznemu zmysłowi obserwacji. Mam wrażenie, że moje życie nie odstaje od codzienności innych przeciętnych Polek czy Polaków. Jednak wiem, że mam pewną łatwość obserwowania innych ludzi i opisywania nawet banalnych sytuacji w dosyć absurdalny, a nawet komiczny sposób. Skąd się to wzięło? Nie wiem, być może z mojej pasji filmowej, chociażby miłości do braci Marx, w których zakochałam się jeszcze w czasach liceum. Nie chcę mówić o darze, bo to brzmi wzniośle. Mam jednak wyostrzony słuch, dzięki czemu potrafię wyłapać coś szczególnego z najbardziej banalnych, codziennych sytuacji – jak coś mi się spodoba, od razu to zapamiętuję, a później zapisuję.
Poza tym moi rodzice są z wykształcenia muzykami. Co prawda, poszli w stronę teoretyczną – oboje są nauczycielami akademickimi – ale prowadzili bardzo otwarty dom. Odwiedzali nas przede wszystkim muzycy i aktorzy, którzy z natury są osobami głośnymi. Jako dziecko często przysłuchiwałam się rozmowom dorosłych i były to pasjonujące, długie dyskusje. Być może dlatego dzisiaj wsłuchuję się w innych z taką łatwością i mam dryg do pisania fajnych, żywych dialogów.
Dlaczego umiejscowiłaś historię Hersha w Stanach Zjednoczonych?
Stany są obszarem pasjonującym – wielokulturowym, ale także uniwersalnym. Dzięki hollywoodzkim filmom, telewizji, popkulturze, większość z nas potrafi sobie wyobrazić amerykańskie realia życia, nawet jeśli nigdy nie byliśmy w Stanach. Poza tym nie da się ukryć, że wielu europejskich Żydów po II wojnie światowej tam emigrowało. Drugim ważnym kierunkiem ich emigracji była wówczas Palestyna, będąca pod mandatem brytyjskim. Istotny jest też kontekst Zimnej Wojny, mitologii rdzennych Amerykanów, kontekst biblijny, bo Hersh się przecież trochę błąka po pustyni w poszukiwaniu swojej Ziemi Obiecanej. Długo by o tym rozmawiać, ale Stany wydały mi się oczywiste. Są najrozsądniejszym wyborem, miejscem, które realnie odpowiada historycznym faktom i przestrzenią o dostatecznym ładunku mitologicznym i mitotwórczym. Nie jest przecież przypadkiem, że Hersh trafia do Hollywoodu na plan westernu.
W "Żywocie i śmierci…" pokazujesz najróżniejsze systemowe formy przemocy "większości" wobec "mniejszości": pogromy, prześladowania, inwigilacje etc. Punktujesz rasizm, antysemityzm, homofobię, a nawet protekcjonalne postawy grup uprzywilejowanych.
Oczywiście. Głupotą byłoby sądzić, że Hersh tę Ziemię Obiecaną w Stanach faktycznie znajdzie. Trafia w sam środek makkartyzmu i nagonki na Hollywood, od razu staje się podejrzany, pochodzi przecież z kraju będącego teraz po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Można powiedzieć, że na swój sposób trafia z deszczu pod rynnę, ale też szybko orientuje się, że nie tylko marzenie o Ameryce okazuje się ułudą, ale też amerykańscy Żydzi są zupełnie inni, podziały biegną nawet między członkami tej samej mniejszości. Historia Hersha Libkina jest w jakimś stopniu dramatem społecznym czy politycznym i nie będę się od tego odżegnywać. Jeśli kocha się Brechta, Szekspira czy Greków, to jest oczywiste. Rzadko kiedy pamiętamy, że wiele tekstów dramatycznych, które dziś uważamy za klasyki, ma solidny polityczny wydźwięk. Twórczość Szekspira usiana jest aluzjami do realiów elżbietańskiej Anglii, Arystofanes w swoich komediach bezlitośnie chłostał współczesne sobie postaci greckiego establishmentu, o Brechcie w ogóle wspominać nie muszę, bo w kulturze europejskiej stał się wręcz synonimem teatru i dramatu politycznego.
Idziesz więc ich tropem?
Mam nadzieję (śmiech). Ale tak zupełnie poważnie: w ogóle nie przepadam za władzą. Zwłaszcza w Polsce. Oczywiście wiem, że w krajach skandynawskich, Niemczech czy Holandii obywatele mają inne problemy i także nie obywa się bez tarć na linii władza kontra jednostka. Jednak podoba mi się, że częściej traktuje się tam władzę jako służbę. Moja siostra wyemigrowała do Holandii, wyszła za Holendra, mieszka tam od wielu lat i często opowiada mi o realiach swojego nowego kraju. Może to puste gesty, ale podoba mi się, że państwo jest opiekuńcze, a premier kraju jedzie na posiedzenie parlamentu na rowerze. U nas władza jest przywilejem, jak w sarmackiej Polsce. Byle się dorwać do koryta i rozbić limuzyną - mamy ten problem nie od czasów PiS-u i nie od wczoraj, tylko od setek lat. Władza u nas to przywilej i bezhołowie. W efekcie jestem trochę w kropce. Z jednej strony zazdroszczę siostrze, że żyje w cywilizowanym kraju, w którym istnieją jakieś standardy, irytuje mnie polski chaos i postawa, że jakoś to będzie. Z drugiej: wiem doskonale, że ten zachodni porządek jest nieco powierzchowny, ładna fasada skrywa różne problemy. I w Polsce lubię to, że przez naszą historię wykształciliśmy w sobie nieufność wobec wszelkiej władzy. Innymi słowy: lubię ten anarchistyczny, buntowniczy duch, to, że wszystkiemu przyglądamy się krytycznie i z dystansem. Jednocześnie też wiem, że to nasza kula u nogi. Trudno nam się dogadać, nie umiemy budować, jesteśmy kłótliwi - sama jestem kłótliwa i sama widzę u siebie wszystkie te wady, o których mówię.
Wracając do Hersha Libkina - to bohater, który trochę jest postawiony w podobnej sytuacji. Ona jest oczywiście w szczegółach zupełnie inna, trwa zimna wojna, Europa podnosi się z gruzów, nie znamy szczegółów, ale możemy się domyślać, a potem stopniowo odkrywamy w tekście, że Hersh w wojnie wszystko stracił, właściwie całe swoje powojenne życie musi zbudować na nowo. Okazuje się, że jest jedną nogą w przeszłości, a drugą nogą na zupełnie innym kontynencie, w innym państwie, w innym charakterze i nie tylko, że w poprzednim życiu nie ze wszystkim sobie poradził, ale nie radzi sobie także z nowymi wyborami i sytuacjami, jakby wiecznie był gdzieś pomiędzy. Myślę, że to sytuacja uniwersalna. Nie trzeba być Żydem czy gejem, jak mój bohater, by mieć takie doświadczenie. Wystarczy być właśnie chociażby emigrantem albo kimś, kto dokonał awansu społecznego i znajduje się teraz w zupełnie nowym, niemal obcym mu środowisku. Zeszłoroczna noblistka Annie Ernaux jest jedną z osób, które od dekad opisują to właśnie zderzenie.
"Żywot i śmierć…" pojawi się niebawem na scenie teatru w Kielcach. Jak się z tym czujesz?
Trzymam kciuki (śmiech). Oczywiście trochę się denerwuję. Hersh Libkin jest nie tylko moim debiutem książkowym, ale też teatralnym i bardzo bym chciała, żeby spektakl był porywający, był grany, lubiany przez widzów. Jeśli się uda, chciałabym, żeby zaowocował nagrodami dla aktorów i reżysera. Ale mam też zaufanie do reżysera Łukasza Kosa. Ma świetne pomysły na ten tekst, bardzo czujne oko, bezbłędnie wychwytuje wewnętrzne powiązania w tekście. Po prostu widzi jego strukturę, co jest dla mnie bardzo ważne. Łukasz jest świadom wielowarstwowości tego tekstu.
Postanowiłam być spokojna i się nie wtrącać. Podobnie było z realizacją teatru tv jednego z moich starszych tekstów, czyli "Polowania", za które reżyserka Julia Ruszkiewicz zdobyła w listopadzie główną nagrodę katowickiego Festiwalu Interpretacje. Julia, podobnie jak Łukasz, miała pewne pytania, czasem coś konsultowała, ale starałam się unikać tego typu rozmów. Moją rolą, jako dramatopisarki czy pisarki w ogóle, jest dać reżyserom pole do popisu. Spektakl jest ich dziełem, a ja nie mogę kontrolować wszystkiego i nawet nie chcę tego robić. Chcę zobaczyć cudzą wizję historii Hersha Libkina. Jeśli nie zaufam i nie będę miała odwagi, aby puścić swoje metaforyczne "dziecko" w świat, to nic z tego nie będzie. A jeśli zaufam i zaakceptuję fakt, że moja rola w kreowaniu świata w tym konkretnym utworze się skończyła, mogą z tego wyjść rzeczy genialne i zaskakujące mnie samą. Reasumując, Stephen King uważał ekranizację "Lśnienia" za gniota. Stanisław Lem też nie był zadowolony z filmowej wersji "Solaris". Dziś chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że filmy Stanleya Kubricka i Andrieja Tarkowskiego są nieudane. Są po prostu zupełnie inną odsłoną tej samej historii.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. Izabella Górska / Wydawnictwo Cyranka