Zacznijmy jednak od spraw ogólnych i istotnych - organizacji. Jako fanka festiwali na świeżym powietrzu (mimo ich wszystkich wad powiązanych z nieprzewidywalną pogodą) miałam obawy co do imprezy, która odbywa się w całości pod dachem, w środku jesieni, a do tego rozłożona jest na dwa piętra. Na moje wszystkie niepokoje znalazły się jednak rozwiązania. Na każdym rogu zadbano o pomocne oznaczenia i mapy, które nie pozwalały się zgubić w gąszczu korytarzy i schodów. Ze względu na zimną porę zaplanowano również kilka szatni, dzięki czemu po odbiór kurtek nie tworzyły się gigantyczne kolejki (osobiście nie odczułam ich na festiwalu niemal wcale).
Dzień pierwszy nierówny drugiemu
Festiwal jest też (póki co) wyraźnie stargetowany pod osoby, które z telewizji pamiętają jeszcze "Pomysłowego Dobromira" i z nostalgią wspominają złotą erę MTV – widać to wyraźnie pod względem organizacyjnym. Nie znajdziemy tu przebodźcowujących stref sponsorów i wielu atrakcji "pod instagram", najpóźniejszy koncert kończy się o godzinie 1.15, przygotowano wiele miejsc do siedzenia (również na poszczególnych scenach), a ze strefy z jedzeniem możemy podglądać koncerty na telebimie. Doceniam też bardzo, że elementy sztuk plastycznych, czyli wszelakie wystawy, są wplecione w tkankę festiwalu, umieszczone w przejściach między scenami lub w tle koncertowych hal, co niejako wymusza na widzu chociaż bierne zainteresowanie tematem i nie wymaga poszukiwania go w osobnych strefach.
Hale koncertowe mimo ograniczeń metrażowych są naprawdę potężne i zazwyczaj mieszczą wszystkich zainteresowanych. Jedynie mała sala na piętrze festiwalu, czyli Alior Bank Upstage, wydaje się czasami trochę ciasna i duszna, ale nawet w momencie największego zainteresowania koncertem na niej (o czym za chwilę) nie było bardzo dużych problemów z dostaniem się do środka.
Pod względem artystów festiwal w tym roku był rozłożony nieco nierówno. Właściwie wszystkie największe nazwy i nazwiska zostały umieszczone dnia drugiego (zwłaszcza jeśli mówimy o wspominanym targecie 35+), a dzień pierwszy nie dostarczał aż tylu wrażeń. Widać to było również w liczbie uczestników, których w niedzielę było znacznie więcej niż w sobotę. Przez to również w niedzielę wytworzyły się kryminalne wręcz clashe, czyli sytuacje, kiedy dwóch lub więcej artystów, których chcemy zobaczyć, gra w tym samym momencie na innych scenach. Nie było szans, aby w całości zobaczyć sety The Kills, The Pill oraz Franz Ferdinand a jednocześnie usłyszeć od początku do końca koncert King Gizzard and the Lizard Wizard z Orkiestrą Symfoniczną Polskiej Filharmonii Bałtyckiej. Z jednej strony taka jest specyfika festiwali, że nie da się usłyszeć wszystkiego, z drugiej - w tym przypadku naprawdę można było przenieść część zespołów na dzień pierwszy. Zakładam jednak, że mogła być to też kwestia zobowiązań samych artystów, którym mógł pasować jedynie termin niedzielny.
Ścianka wygranymi dnia pierwszego
Przejdźmy do najważniejszego - koncertów. Występująca w sobotę Liana Flores, brazylijsko-brytyjska wokalistka, której show był bardzo przyjemnym i delikatnym wprowadzeniem w imprezę, dużo mówiła ze sceny o swoich obawach związanych z występowaniem na festiwalu, na którym są niemal sami artyści rockowi, ale cieszy się, że tak wiele osób przyszło z nią "pochillować". Nie wiem, szczerze mówiąc, skąd u artystki taka opinia o imprezie, która zwłaszcza dnia pierwszego, mogła się pochwalić naprawdę sporą różnorodnością gatunkową. W sobotę mieliśmy zarówno między innymi songwriting (w wydaniu wspomnianej Liany Flores), alternatywny rock z elementami muzyki tureckiej (Altın Gün), skandynawski pop (Sigrid), czy elektronikę (Zimmer90).
Pierwszy dzień jednak zdecydowanie wygrał polski zespół Ścianka, czyli kultowa formacja trójmiejskiej alternatywy. Organizatorzy chyba nie do końca oszacowali stopień zainteresowania zespołem, którego w ostatnich latach próżno było szukać na koncertach gdziekolwiek. Zostali oni bowiem umieszczeni w najmniejszej, wspomnianej już przeze mnie hali na piętrze. Przed wejściem ustawiła się kolejka, która jednak płynnie była wpuszczana do pomieszczenia. Widząc liczbę widzów ustawionych pod salą straciłam nadzieję, że zobaczę Ściankę, jednak w środku znalazłam się raptem kilka minut po rozpoczęciu koncertu. Było naprawdę ciasno i duszno, ale możliwe, że mniejsze miejsce miało dodać koncertowi potrzebnej w przypadku tej muzyki intymności.
Lider formacji, Maciej Cieślak, naprawdę potrafi stworzyć na swoich występach niepowtarzalny klimat. Każdy obecny w sobotę w tej małej sali na piętrze AmberExpo poczuł się zapewne tak jak ja - przeniesiony w inny świat. Zespołowi na scenie towarzyszyła niewielka grupa muzyków orkiestrowych, która wznosiła ich kompozycje na jeszcze wyższy poziom. Uroku całości dodawały wymiany między Cieślakiem a publicznością, która co chwila zachęcała go okrzykami w stylu "Maciek super, bardzo ładnie!", na co muzyk odpowiadał: "Fajnie nie? Takie głosy z publiczności są bardzo cenne". W pewnym momencie z sali zaczęto również wykrzykiwać nazwy poszczególnych utworów, które chcieliby usłyszeć fani. - Czego wy ode mnie chcecie? - zapytał wtedy Cieślak, na co usłyszał szczerą odpowiedź - "Wszystkiego". Widać było silne powiązanie Ścianki z fanami, zapewne zwłaszcza tymi z ich rodzinnego Trójmiasta.
"Wszystkiego" jednak zagrać się nie dało i tak samo jak organizatorzy niedoszacowali zainteresowania zespołem, tak samo zespół zdał się nie doszacować tego ile czasu zajmie im zagranie ich setu. Kiedy przekroczyli dozwolony slot o kilka minut, Cieślak zwrócił się przez mikrofon z krótkim pytaniem do kierownika sceny - "Czy mamy wypi***alać?". Chociaż odpowiedzi nie usłyszeliśmy, to możemy się jej domyślać, ponieważ za chwilę muzyk przekazał publiczności informację, że ostatniego zaplanowanego na ten wieczór numeru nie uda im się już zaprezentować. Chciałoby się więcej, ale takie są wymogi festiwali, a z drugiej sceny było już słychać rozpoczynających swój koncert Royel Otis.
Viralowe próby
Chociaż Ścianka to wyraźne zagranie pod target festiwalu, to większość dnia pierwszego wypełniały zespoły i artyści, których nazwałabym eksperymentowaniem organizatorów ze ściągnięciem do AmberExpo również młodszej publiki. Chociaż sama bardzo lubię wielu artystów wpisujących się w kulturowy zeitgeist czy viralowych, to tutaj wielu z nich niestety nie stanęło na wysokości zadania. Utworów zespołu Royel Otis nie udałoby się od siebie niemalże odróżnić, gdyby nie wyświetlane tytuły i cytaty na umieszczonej za nimi planszy. Kiedy zagrali cover "Murder on the Dancefloor" z katalogu Sophie Ellis-Bextor, stojące obok mnie dziewczyny skomentowały to mówiąc: "to jest super, bo nie jest ich". Ciężko się nie zgodzić. Nie pomogły nawet komplementy w stronę gdańskiej publiczności, jak napis "Inside Seaside, you are so fu*ing gorgeous", który był lekkim przerobieniem fragmentu ich piosenki "Sofa King".
Lepszy koncert zagrali Zimmer90, ale do tańca udało im się porwać już zaledwie resztki publiczności zebranej na festiwalu - większość prawdopodobnie poddała się w trakcie Royel Otis. Niemiecki zespół to typowy "viral" - ich piosenkę "What Love Is" słyszał prawdopodobnie każdy, kto używa Instagrama i TikToka, ponieważ stała się tłem licznych krótkich filmików na obu platformach. Widać, że wciąż są na początku swojej drogi, a koncert był lekko monotonny, ale bije od nich bardzo pozytywna i zaangażowana energia (mimo grania na zamknięcie imprezy), więc można im wybaczyć potknięcia.
Najbardziej energetyczna dnia pierwszego była jednak bez wątpienia Norweżka Sigrid. Na scenę wyszła ubrana w dżinsy i biały t-shirt, bez makijażu i zachwyciła nie tylko swoją pozytywną energią, ale również doskonałym głosem. Jej kompozycje może nie są szczególnie skomplikowane, ale idealnie wpasowują się w skandynawskie, popowe brzmienie, które po prostu zmusza do tańca. Ja dałam się zdecydowanie wciągnąć w ten klimat, skacząc pod samą sceną i łapiąc nawet przez chwilę kontakt wzrokowy z Sigrid, która ewidentnie wie jak ważne jest zadbanie o swoich fanów. Mimo problemów technicznych, o których wspomniała wokalistka, było to porządne show. Sigrid, mam jedno, bardzo ważne pytanie - myślałaś może o Konkursie Piosenki Eurowizji? I jako jego fanka mówię to wyłącznie w pozytywnym znaczeniu.
Ryzykowne, dwugodzinne show King Gizzard and the Lizard Wizard
Drugiego dnia wyłonienie muzycznego zwycięzcy już nie jest tak łatwe jak dnia pierwszego, ponieważ, jak wspomniałam, niemal wszystkie największe gwiazdy umieszczono w niedzielnym programie, a zobaczenie ich wszystkich nie było możliwe. Ja musiałam odpuścić The Kills (których miałam okazję wiele lat temu widzieć na Open’erze) oraz The Pill na rzecz dwugodzinnego setu King Gizzard and the Lizard Wizard z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Bałtyckiej. I chociaż był to jeden z dwóch najlepszych dla mnie koncertów tego dnia, to mam nadzieję, że nie zdenerwuję tu bardzo fanów formacji, mówiąc, że dwugodzinny set, zwłaszcza w warunkach festiwalowych, był po prostu za długi. Doceniam Inside Seaside za tak odważne zagranie, ale myślę, że spokojnie można było go skrócić o co najmniej pół godziny z początku, który był słabszy niż druga połowa występu. Wtedy też można by było uniknąć clashy z innymi (aż trzema) zespołami.
Kiedy na placu boju zostali już tylko najwytrwalsi (a na początku setu Gizzardów jedna z dwóch największych hal festiwalu była wypchana po brzegi), zaczęło się najlepsze. Podczas krótkiej przerwy muzyków z orkiestry zespół naprawdę się rozkręcił i sięgnął po najlepsze ze swoich kompozycji, co było kontynuowane już po powrocie filharmoników, a poziom do końca tylko rósł. Jestem pełna podziwu nie tylko dla ich umiejętności (zarówno dotyczących komponowania, jak i grania oraz występu na scenie), ale również dla ich niespotykanej wytrzymałości. Taki koncert, trwający tak długo, musi być naprawdę wykańczający dla organizmu - a oni nie udali się w tym czasie na żadną przerwę. Pod koniec wytworzyła się między muzykami a publicznością naprawdę symbiotyczna energia i miało się wrażenie uczestniczenia w czymś wyjątkowym. Szkoda tylko, że gorsza (chyba głównie ze względu na wybór utworów) pierwsza połowa zniechęciła tak wiele osób do pozostania na koncercie do jego końca. Było to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju i cieszę się, że wierzyłam w ten pomysł do jego ostatnich minut, mimo początkowego zwątpienia. Chętnie zobaczyłabym coś takiego w sali z doskonałym nagłośnieniem, w której każdy ma możliwość zajęcia miejsca siedzącego, bo zmęczenie na pewno wpływa na odbiór. Tu, chociaż było wiele miejsc siedzących, nie każdy niestety mógł się na nie załapać.
Bez nudy dnia drugiego
Drugim najlepszym koncertem dnia był bez wątpienia Baxter Dury. Zachwycona jego występem na OFF Festivalu dwa lata temu, na który trafiłam dopiero w połowie, wiedziałam, że tym razem nie mogę przegapić ani jednej jego minuty. Dury czaruje swoich fanów (i przyszłych fanów, których na pewno zdobył wielu w niedzielę) nie tylko niskim, magnetycznym wokalem i bardzo dobrymi kompozycjami, ale również charakterystyczną, nieco mistyczną, choreografią. Doskonałą robotę wykonuje też towarzysząca mu Fabienne Débarre. Chociaż określenie "sceniczne zwierzę" może wydawać się już mocno wytarte, to naprawdę żadne inne nie opisuje tak dobrze Dury’ego. Dawał z siebie wszystko, a w zamian dostawał od publiczności bardzo pozytywną energię. To było widać chociażby w jego szerokim uśmiechu i zachwycie, jaki wyrażał na temat publiki Inside Seaside. Jeśli to nie przekona go do częstszego koncertowania w Polsce, to naprawdę nie wiem, co musiałoby się stać. Scena Ergo Hestia Theatre Stage, na której występował Baxter, zamieniła się w gigantyczną imprezę, a na urok Dury’ego nikt nie pozostał obojętny.
Chociaż już poza podium to na bardzo wysokim poziomie były również występy dwóch rockowych formacji - scenowych wyjadaczy ze Szkocji, czyli Franz Ferdinand i angielskiego Deadletter, którzy na rynku muzycznym są od niedawna.
Każdy, kto kiedykolwiek widział Franz Ferdinand na żywo wie, że to po prostu porządna firma i zespół, który nie zawodzi. Alex Kapranos doskonale steruje swoim show i chociaż mogłam zobaczyć jedynie pół godziny ich setu, to jestem pewna że całość była równie dobra. Nie było tu miejsca na nudę i chociaż wokalista zachęcał, aby schować telefony do kieszeni i "totalnie zaszaleć" to właściwie nie musiał tego robić, bo publiczność już była mocno zaangażowana w to, co działo się na scenie. Franz Ferdinand to klasa sama w sobie i pewność, że dostaniemy dobrze zorganizowane, energetyczne i pełne pomysłów granie, nie dziwi więc, że mimo ponad 20 lat na scenie wciąż wyprzedają bilety na swoje koncerty.
Deadletter nazywani są post-punkiem, jednak zamykanie ich w szufladce mam wrażenie trochę ich krzywdzi. Mamy tu bowiem bardzo dobre odejścia od ram gatunkowych, które tworzą momentami eklektyczne show. Chociaż grali na zamknięcie festiwalu, to zebrali na nim sporo osób i utrzymali je przez dość długi czas. Świetnym elementem tej dobrze zgranej całości jest saksofon, nadający ich graniu luz i okazję do tańca. Kontakt z publicznością i sceniczne przygotowanie też ogarniają bardzo dobrze. Jeśli będą kontynuować to co robią na tym samym poziomie, mają szansę znaleźć się w gronie największych w brytyjskiej fali, obok chociażby Idles.
Z polskich artystów dnia pierwszego największe wrażenie zrobił na mnie duet Matyldy Damięckiej i Radka Łukasiewicza, znany jako Matylda/Łukasiewicz. Damięcka, znana większości, w tym również mi, z aktorstwa oraz obecnie - celnych grafik, które prezentuje w mediach społecznościowych, zaskoczyła mnie wysokim poziomem swojego wokalu. Zespół brzmi bardzo dobrze, jest też zgrany na scenie, a ich show jest dobrze zaplanowane - od muzyki, przez stroje i scenografię po nawijkę między kawałkami. Znalazły się w niej zarówno poważne tematy, jak podkreślenie istotnej roli wrażliwości u mężczyzn, zwłaszcza w obecnych, trudnych czasach, jak i miejsce na żarty. Jestem pod dużym wrażeniem i z ciekawością będę czekać na zapowiadany licznie tego wieczora drugi album duetu.
Festiwal Inside Seaside, mimo raptem trzeciej odsłony, w ogóle nie wygląda na początkujący. Organizacja jest dopięta na ostatni guzik, jego estetyka naprawdę cieszy oko, a na miejscu nie można się nudzić - czy to na koncertach, czy na dyskusjach z twórcami i osobami w branży w Strefie Rozmów, bądź na wystawach i w kinie. Na to wszystko nie ma jednak niemal czasu między koncertami, które nie odbiegają poziomem od największych graczy na festiwalowym rynku. Możliwe, że festiwal zyskałby na rozszerzeniu na dodatkowy dzień. Z drugiej strony takie skondensowanie w dwóch dniach daje nam intensywną esencję i nie pozwala odczuć mocnego zmęczenia. Więc chociaż chciałoby się zobaczyć i usłyszeć jeszcze więcej, to może organizatorzy Inside Seaside doskonale wiedzą co robią. I oby tak dalej - dla mnie po tegorocznej edycji bowiem nadmorska impreza trafia do stałej festiwalowej mapy. Do zobaczenia zatem, mam nadzieję, za rok.
Autorka/Autor: Martyna Nowosielska-Krassowska
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Karol Kacperski/Inside Seaside