Werdykt jury w Gdyni, które wsparło kino artystyczne, z pewnością zawdzięczamy jego przewodniczącemu Lechowi Majewskiemu. Nigdy dotąd pełnometrażowa animacja nie wygrała tej najważniejszej filmowej imprezy. Drugim wygranym okazał się "Sweat" Magnusa von Horna z rewelacyjną debiutantką Magdaleną Koleśnik, zaś nagrody dla Piotra Trojana za rolę męską i Jana Holoubka za debiut oczekiwali wszyscy. Polskim kinem rządzą dziś młodzi twórcy.
To był dla wielu sensacyjny werdykt, a już z całą pewnością historyczny, ale kto dobrze zna twórczość Lecha Majewskiego - przewodniczącego jury - mógł go przewidzieć. To odważny i godny pochwały wybór, ale na tle wielkich, międzynarodowych festiwali wcale nie zaskakujący, bo ich rolą jest właśnie wspieranie autorskiego kina, które samo nie poradzi sobie wśród schlebiających masowym gustom produkcji.
Nie mniej od zwycięstwa filmu Mariusza Wilczyńskiego zaskoczył też brak nagród dla głównego faworyta i zarazem polskiego kandydata do Oscara - dzieła Małgorzaty Szumowskiej i Jana Englerta "Śniegu już nigdy nie będzie".
Historyczny, ważny werdykt
Pełnometrażowa animacja dla dorosłych "Zabij to i wyjedź z tego miasta", tworzącego podobnie jak Lech Majewski własny, osobny świat Mariusza Wilczyńskiego zdobywała już wyróżnienia na świecie (choćby od jury na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych w Annecy), ale raczej nie przebiłaby się wśród faworytów, gdyby nie przewodniczący tegorocznego jury.
To niezwykle poruszająca opowieść o przemijaniu i odchodzeniu, niełatwa w odbiorze. Wilczyński pracy nad nią poświęcił szmat życia, bo aż 14 lat. Na konferencji prasowej zorganizowanej online podczas festiwalu mówił, że zrobił go, bo miał potrzebę dokończenia rozmów z najbliższymi, którym poświęcił zbyt mało czasu i uwagi. Mowa oczywiście o rodzicach.
Reżyserowi udała się przy tym niezwykła rzecz - wskrzesił swoim obrazem duchy wielkich filmowców, którzy już odeszli. Obok Krystyny Jandy, Anny Dymnej czy Andrzeja Chyry bohaterowie filmu mówią bowiem także głosem Andrzeja Wajdy, Ireny Kwiatkowskiej czy Gustawa Holoubka, których sekwencje twórca zdążył utrwalić podczas wieloletniej pracy nad animacją. Chwilami ten film ogląda się więc ze ściśniętym gardłem, niczym rozmowę z zaświatów z nieobecnymi.
Siła pięknego filmu Wilczyńskiego oscylującego między jawą a snem jest ogromna. Reminiscencja obrazów z dzieciństwa, w której odżywa wspomnienie nieżyjących rodziców i rodzinnego miasta autora - Łodzi, przepełniona jest goryczą i melancholią, a jednocześnie naznaczona czułością i nadzieją. Ze skrawków pamięci Wilczyński tka filmowy kolaż, zabiera nas w podróż do miejsc, które go ukształtowały - wyrusza z szarych, smutnych mieszkań, ponurych ulic i przystanków tramwajowych, by później dotrzeć do kolorowych obrazów pełnych światła. Bo to także podróż ze smutnego, biednego PRL-u do współczesności. Jest ten film także opowieścią o sile ludzkiej pamięci, która ma moc wskrzeszania świata i ludzi, których już nie ma. Moc ocalającą. Całości dopełnia wspaniała muzyka zmarłego w 2007 r. Tadeusza Nalepy, bliskiego przyjaciela reżysera.
Gdy słuchałam werdyktu jury przyznającego Złote Lwy filmowi Mariusza Wilczyńskiego, przypomniała mi się scena z któregoś z wcześniejszych gdyńskich festiwali: jedna z jurorek dość protekcjonalnym tonem oceniała, że film Lecha Majewskiego nie powinien trafić do konkursu głównego, bo jest "zbyt trudny dla normalnych widzów". Majewski - poeta, malarz i reżyser, doceniany na całym świecie, jako pierwszy polski filmowiec mający swoją retrospektywę w nowojorskiej MoMA, (co ciekawe, drugim był właśnie Mariusz Wilczyński), nigdy nie został doceniony we własnym kraju, choć ma na koncie dzieła wybitne.
Prawdopodobnie tak samo byłoby z Wilczyńskim gdyby nie obecność Lecha Majewskiego w tegorocznym jury, i to w najważniejszej roli. Zasiadała w nim także Dorota Masłowska, którą ten obraz także musiał porwać, oraz Grażyna Błęcka-Kolska przyzwyczajona do pracy z twórcą kina autorskiego - Janem Jakubem Kolskim. Wreszcie współtwórca zdjęć do "Idy" Pawlikowskiego Ryszard Lenczewski. To grono z całą pewnością wsparło odważną decyzję o przyznaniu Złotych Lwów wspaniałej animacji.
To młodzi rządzą dziś polskim kinem
Drugim wielkim zwycięzcą 45 FPFF w Gdyni okazał się film 36-letniego Magnusa von Horna "Sweat" (Pot). Nagrodzony już za reżyserię "Intruza", pochodzący ze Szwecji absolwent łódzkiej "Filmówki", pokazał film niedostępny, niestety, dla akredytowanych na tegorocznym festiwalu. (Pisaliśmy obszernie we wcześniejszych materiałach o tym, że w obawie przed piratami, część dystrybutorów nie zgodziła się na umieszczenie ich tytułów na platformie online festiwalu.) Tak było m.in. z filmem "Sweat", z obrazem Małgorzaty Szumowskiej, z nagrodzoną głównie za walory wizualne "Magnezją", czy z "Hejterem" Komasy, który jest dostępny dla wszystkich na platformie Player.pl.
Uhonorowany aż 6 nagrodami "Sweat" (przede wszystki Srebrnymi Lwami za najlepszą reżyserię, za najlepszą główną rolę kobiecą i za rolę drugoplanową) można było jednak zobaczyć wcześniej podczas festiwalu Nowe Horyzonty. Ci, którzy obraz oglądali, podkreślają, że w pełni na tę nagrody zasłużył.
"Sweat" to opowieść o wpływowej "fit-influencerce", gwieździe social mediów, a dokładniej zapis trzech dni z jej życia. Reżyser zdradził, że pomysł tego filmu narodził się, gdy z czystej ciekawości zaczął obserwować na Snapchacie motywatorkę fitness, czytać jej wrzucane w zatrważającej ilości filmiki i posty, dokumentujące każdy detal z jej życia. I w pewnym momencie odkrył, że atrakcyjna dziewczyna wrzuca także niezwykle prywatne, przejmujące sceny, które są wołaniem o zainteresowanie i troskę.
W charakterystyczny dla siebie sposób (podobnie, jak w "Intruzie") reżyser powoli, bez efekciarstwa, pokazuje metamorfozę dziewczyny, która z czasem odkrywa nierealność świata, który wokół siebie stworzyła. Za objawienie festiwalu uznano wspomnianą już Magdalenę Koleśnik w roli fitness gwiazdy. Aktorka, którą możemy obecnie oglądać w kontynuacji "Brzyduli" na kanale TVN7, jest absolutnie zjawiskowa w swojej naturalności. Oprócz Złotych Lwów za kreację zdobyła też mnóstwo nagród pozaregulaminowych.
Gdyby nie to, że film Jana Holoubka " 25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy" od kilku miesięcy znany jest publiczności, wielkim odkryciem festiwalu byłby także Piotr Trojan, nagrodzony za najlepszą rolę męską, za brawurową kreację Komendy. Nagrodę za debiut reżyserski dostał też wspomniany Holoubek.
Trzeci na liście zwycięzców 45 FPFF uplasował się pełen czarnego humoru obraz Macieja Bochniaka "Magnezja" , który otrzymał Złoty Pazur - główną nagrodę konkursu "Inne spojrzenie" honorującego filmy eksperymentalne, odmienne formalnie. Ponadto doceniono go za scenografię, kostiumy i charakteryzację. Bochniak, rówieśnik reżysera "Sweat", (36-latek), nie pozostawia wątpliwości, że ten festiwal należał do młodych twórców. To oni dzisiaj dzierżą w polskim kinie rząd dusz.
Gdy przed dekadą, przepowiedział to w udzielonym mi wywiadzie Wojciech Marczewski, stwierdzeniem, że "starsi twórcy tkwią w PRL-u", wywołał wtedy prawdziwy skandal. Tymczasem ten wielki reżyser, który zamienił kamerę na naukę młodego pokolenia filmowców w szkole Wajdy, wiedział dobrze, co mówi.
Tę teorię potwierdza także nagroda za najlepszy scenariusz, dla Piotra Domalewskiego (zdobywcę Złotych Lwów w 2017 r.). Scenarzysta i reżyser filmu "Jak najdalej stąd" (ponownie wracający do tematu emigracji zarobkowej rodaków), cieszył się również z nagród za muzykę do swojego filmu oraz za najlepszy debiut aktorski. Nagrodę otrzymała znakomita, zaledwie 21-letnia Zofia Stafiej.
Starsze pokolenie mistrzów reprezentowało tym razem tylko dwoje twórców: Dorota Kędzierzawska z filmem "Żużel" oraz Robert Gliński z obrazem "Zieja". Żadne z nich nie zostało zauważone przez jury.
Faworyci pominięci
Na koniec pozostaje jeszcze pytanie: dlaczego pominięci zostali całkowicie faworyci? (Choć i film Wilczyńskiego i von Horna byli wśród nich, pewniakami były przede wszystkim dwa tytuły: polski kandydat do Oscara "Śniegu już nigdy nie będzie" oraz "Sala samobójców" Jana Komasy). Zwłaszcza nieprzyznanie żadnej nagrody obrazowi wysłanemu do Oscara wywołało burzliwą dyskusję. Oba filmy to produkcje naprawdę udane.
Na to pytanie odpowiedzieć mogą jedynie jurorzy, ale wiele wskazuje na to, że wyraźnie odrzucili filmy, które w jakiś sposób zahaczały o publicystykę i próbowały przemycać doraźność.
Nie jest to wcale wada, przeciwnie, czekaliśmy na dobre kino opowiadające o naszej codzienności, ale z jakiegoś powodu nie trafiło ono w gusta tegorocznych jurorów. I znów trzeba przypomnieć dzieła Lecha Majewskiego - poety, malarza i reżysera, który w sztuce jaką uprawia zawsze szuka uniwersalności, mówi o jej misyjności i ponadczasowości, zadaje pytania egzystencjalne.
To wszystko znajdziemy właśnie w filmie Mariusza Wilczyńskiego, w jego niesamowitej animacji "Zabij to i wyjedź z tego miasta", która - jeśli tylko kina znów zostaną otwarte - trafi do nich 22 stycznia. Po wymuszonej pandemicznej przerwie gwarantuje ona duchową ucztę.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: FPFF w Gdyni