Ma na końcie Złotą Palmę za najlepszy scenariusz, Nagrodę Specjalną Jury festiwalu w Wenecji, Złotego Niedźwiedzia i mnóstwo innych prestiżowych nagród. Choć mógł nakręcić w Hollywood film za siedmiocyfrowe honorarium, zrezygnował. Uznał, że nie chce "perfumować czegoś, co cuchnie". Wśród jego przyjaciół są Jack Nicholson i Milos Forman, z którym siedział w jednej ławce w praskiej szkole. Najnowszy film Jerzego Skolimowskiego "11 minut"- polski kandydat do przyszłorocznych Oscara - właśnie trafił do kin.
Choć należy do najbardziej znanych na świecie polskich filmowców, przeciętny polski widz o Jerzym Skolimowskim wie niewiele. Po części to "zasługa" samego artysty, który stroni od wywiadów, a ponad życie towarzyskie i obecność na środowiskowych bankietach ceni dom w mazurskiej głuszy i spokój. - Widocznie mam coś takiego w swojej naturze, że przedkładam samotność, co najwyżej dzieloną we dwoje, ponad życie w wielkim zbiorowisku ludzi - wyznał mi w wywiadzie przed kilku laty.
Na Mazurach, w środku lasu obok domu, który kupił po powrocie do kraju z kalifornijskiego Malibu, stoi też pracownia malarska, w której z trudem mieszczą się obrazy jego pędzla. Kilka z nich trafiło do kolekcji Jacka Nicholsona, z którym Skolimowski przyjaźni się od lat, inny kupił Denis Hopper. Jeden, wcześniej upatrzony, czeka na Helen Mirren. Mówi, że malarzem jest, a reżyserem bywa od czasu do czasu. Na szczęście dla wielbicieli jego twórczości, ostatnio dość regularnie.
Jego najnowszy film "11 minut", polski kandydat do przyszłorocznych Oscarów, właśnie trafił do kin.
Buntownik z wyboru
Większość jego filmów jest mroczna, Skolimowski grzebie głęboko w naszych trzewiach, prowokuje, niepokoi. Mówi, że być może to wzięło się to z niełatwego dzieciństwa, które przypadło na czas wojny. Oboje rodzice zaangażowali się mocno w konspirację. - Ojciec należał do Związku Walki Zbrojnej i przyjął iście conradowską postawę, gdy jego siatka zaczęła wpadać. Nakłaniano go, by uciekł do lasu, on jednak robił swoje, bo uznał, że w ten sposób gestapo będzie przekonane, że ci, którzy wpadli, są niewinni. Gdyby rozwiązał siatkę, pewnie by ocalał. Zginął w komorze gazowej w obozie we Flossenbuergu. Scena z gazem w "Rękach do góry" to reminiscencja tamtych przeżyć - opowiadał podczas naszej rozmowy.
Mama kontynuowała działalność ojca po jego śmierci, więc nie mogła zajmować się małym Jerzym. Pamięta ponury czas, w jakimś domu dziecka. Po wojnie organizowała od nowa polskie szkolnictwo. Wybrano ją nawet na attaché kulturalnego w Pradze, gdzie pojechała wraz z synem. - Dzięki temu przez kilka lat żyliśmy w cywilizowanych warunkach - wspomina Skolimowski. - Oddała mnie do znakomitej szkoły z internatem w XVI-wiecznym zamku króla Jerzego z Podiebradów.
Szkolną ławkę dzielił z przyszłym pisarzem, działaczem antykomunistycznym, wreszcie prezydentem Czech Vaclavem Havlem, a szefem sypialni w internacie był starszy o 6 lat wybitny reżyser Milos Forman, twórca m.in. "Amadeusza". - Walił nas po pyskach za wszystko: za źle posłane łóżko czy za bałagan. Wymyślał pojedynki mające ćwiczyć silną wolę. To była wspaniała szkoła, w angielskim stylu. Wyszły z niej takie osobowości, że to mówi samo za siebie. Mieliśmy wiele praktycznych zajęć, świetne warunki do uprawiania sportu. Nieźle rysowałem i pomagałem Havlowi - opowiada Skolimowski.
Do Polski wrócił z mamą, gdy ta odmówiła wstąpienia do PZPR, więc odwołano ją z zajmowanego stanowiska. On także zawsze był niepokorny i chodził własnymi ścieżkami. Jeszcze przed szkołą filmową zdawał na ASP, ale nie dostał się. Wspomina: "To były lata 50. i na egzaminach należało namalować agitki. A ja postanowiłem sobie z tego zażartować. I doigrałem się." Oficjalna wersja brzmiała, że nie dostał się "z braku talentu".
Ukończył więc etnografię na Uniwersytecie Warszawskim, ale zdążył też napisać (wspólnie z Jerzym Andrzejewskim) scenariusz do "Niewinnych czarodziejów" Wajdy, gdzie pojawił się także w epizodycznej roli boksera. Wkrótce - wraz z Romanem Polańskim – zasłynął jako współscenarzysta słynnego "Noża w wodzie". Był już wówczas studentem łódzkiej "Filmówki", debiutował też jako poeta w "Nowej Kulturze".
Trawka, plaża w Cannes i Nicholson
W 1964 roku Skolimowski zadebiutował jako reżyser filmem "Rysopis" z Elżbietą Czyżewską, swoją późniejszą żoną. I od razu zdobył nagrodę za reżyserię na festiwalu w Arnhem. Film uchodzi za oryginalny manifest światopoglądowy pokolenia Polaków, które wchodziło w dorosłe życie w połowie lat 60. W kolejnych latach wyreżyserował: "Walkower" z ponownym udziałem Czyżewskiej (Nagroda im. Andrzeja Munka) i "Barierę" z Janem Nowickim i Tadeuszem Łomnickim (Nagroda Specjalna Jury MFF w Valladolid).
Z "Walkowerem" trafił na festiwal do Cannes. Tam poznał Jacka Nicholsona, wówczas jeszcze zupełnie nieznanego widowni.
- On pokazywał swoje pierwsze filmy na uboczu, ja miałem "Walkower” w prestiżowej sekcji. Jackowi film bardzo się podobał, włóczyliśmy się po canneńskiej plaży, popalając trawę, co sprzyjało zacieśnianiu więzów. A potem wprost z Cannes udałem się na festiwal do Pezzaro, mimo iż nasze Ministerstwo Kultury kazało mi wracać. Jechałem w wagonie 3 klasy pociągiem, bez grosza. Pieniądze na bilet zdobyłem, sprzedając parę butelek wódki, jakie ze sobą miałem. Gdy wysiadłem w Pezzaro, dźwigając 10 pudeł taśm, ujrzałem Jacka, który gramolił się z sąsiedniego wagonu z własnymi taśmami. Obaj byliśmy goli. Mimo to spędziliśmy wspólnie kolejne 10 dni – stąd wzięła się trwająca do dziś przyjaźń. Jesteśmy w tym samym wieku, mamy podobne poczucie humoru. Świetnie się rozumiemy - mówił o tej relacji Skolimowski.
Choć przyjaźń obu filmowców trwa od lat, w pracy na planie spotkali się dopiero przy okazji czarnej komedii Tima Burtona "Marsjanie atakują" w 1996 r., w której Skolimowski, często pracujący też jako aktor, pojawił się, jak mówi, głównie dla Jacka, który grał główną rolę - prezydenta James Dale'a. Wcześniej panowie planowali też wspólnie zrobić "Zwycięstwo" wg powieści Conrada. - Jack miał grać główną rolę. Nawet pracowaliśmy nad pomysłem w jego domu w Aspen. Mieliśmy świetny tekst, ale nie byliśmy w stanie wywalczyć praw autorskich - zdradził Skolimowski.
Podwójne oczy Stalina
Na razie mamy jednak końcówkę lat 60. Młody, choć już dobrze znany reżyser kręci głośne "Ręce do góry" z Łomnickim i Kobielą (1967), film, o którym dziś mówi, że miał mu "zdemolować życie".
Psychodrama z doby stalinizmu i zarazem swoisty manifest polityczny naszpikowany metaforami i autobiograficznymi wątkami trafił na 14 lat na półkę. Szczytem wszystkiego była scena, w której - przygotowując plakat przedstawiający gigantyczną podobiznę Stalina - studenci montują przez pomyłkę dwie pary oczu. Dopiero w 1980 r. Skolimowski dokręcił do niego na barwnej taśmie prolog mocno różniący się od reszty filmu, poruszający kwestię poczucia krzywdy. Odebrał wtedy nagrodę dziennikarzy na FPFF w Gdyni i wyróżnienie na MFF w Barcelonie.
- Próbowałem zawalczyć o niego - opowiadał reżyser. - Poszedłem do Zenona Kliszki, który był numerem 2 w Polsce, zaraz po Gomułce, i z butą oznajmiłem, że jeśli film nie wejdzie na ekrany, nie widzę miejsca dla siebie w tej kinematografii. A Kliszko na to: "szczęśliwej drogi". I wyszedł. Następnego dnia przysłano mi do domu paszport, co było ewenementem. Wypchnięto mnie po prostu z kraju. Zrozumiałem, że nie zrobię już w Polsce filmu - mówił.
Był rok 1969, gdy Jerzy Skolimowski wyjechał z Polski na długie lata.
Od Złotego Niedźwiedzia po klęskę "Ferdydurke"
Dwa filmy Skolimowskiego nakręcone w pierwszych latach jego pobytu za granicą - pierwszy "Start", który przyniósł twórcy Złotego Niedźwiedzia w Berlinie, i drugi "Na samym dnie" - wyznaczyły jego nową drogę. Uwolniony od politycznego bicza, z czasem musiał jednak podporządkować się innemu biczowi - rynkowemu, tj. producentom, dbającym o komercyjny charakter dzieła. Z tym, jak sam przyznaje, od początku miał problemy. Za to zawsze świetnie czuł się w kameralnych, intymnych produkcjach. W 1982 r. nakręcił w brytyjsko-niemieckiej koprodukcji "Fuchę", opowieść z Jeremym Ironsem w głównej roli, dla której inspiracją były wydarzenia z okresu stanu wojennego. Miał już wówczas status wybitnego, nietuzinkowego filmowca.
W Ameryce mógł nakręcić film za gigantyczne, siedmiocyfrowe honorarium, który ustawiłby go na długie lata. - Był to najbardziej komercyjny projekt, jakiego dotknąłem. Choć powstawał w oparciu o mierną literaturę klasy C, temat był ciekawy. Historia dotyczyła morderstwa na tle seksualnym, na przełomie XIX i XX wieku. Pomyślałem, że gdy wprowadzę postaci Freuda i Junga, choć nie ma ich w książce, i utopię to w psychoanalitycznym sosie, to wyjdzie w miarę artystyczny film. Byłem gotów do pracy. Wszystko zapowiadało się świetnie, była znakomita obsada: będący wtedy u szczytu sławy Gary Oldman, Kelly McGillis… Ale po dwóch miesiącach uświadomiłem sobie, że wziąłem na warsztat coś, co cuchnie i próbuję to wyperfumować. Wróciłem do Kalifornii i oświadczyłem agentowi, że zwracam zainkasowaną zaliczkę - opowiadał.
Na taki gest zdobyłoby się zapewne niewielu reżyserów. Skolimowski oświadczył, że jeśli ma adaptować literaturę, to z wysokiej półki. Wtedy usłyszał, że mamy w Polsce przecież wybitnych pisarzy - np. Gombrowicza i Schulza. Tak w 1991 r. powstał pomysł ekranizacji "Ferdydurke" Gombrowicza, zrealizowany we francusko-brytyjsko-polskiej koprodukcji, o którym po latach Skolimowski powiedział, że "jego główną wadą było to, że Gombrowicz okazał się nieprzetłumaczalny".
Zawsze niezwykle krytyczny wobec własnej twórczości, uznał go za porażkę tak dotkliwą, że zamilkł na siedemnaście lat jako reżyser. W tym czasie pracował jako aktor, zarówno w polskich jak i amerykańskich filmach (choćby w "Los Angeles bez mapy", w "Operacji samum" a w 2012 r. wielkim hicie z Robertem Downeyem jr "Avengers"). No i dużo malował.
Od samotni po "Essential Killing"
W zorganizowaniu pierwszej wystawy w 1996 roku w Weber Gallery w Turynie pomógł mu Julian Schnabel (znany amerykański malarz i wybitny reżyser,m.in. twórca filmu "Motyl i skafander"). - Zorganizował mi wernisaż i choć uważałem to za szaleńczy pomysł, dałem, co miałem najlepsze. Wszystko zostało sprzedane, odniosłem sukces, jakiego się nie spodziewałem. Uznałem więc, że mogę zająć się malowaniem na serio. Miałem szereg wystaw na obu półkulach, sporo prac sprzedałem. Krytycy pisali o moich wystawach pochlebne teksty, nabrałem pewności siebie" – opowiadal Skolimowski.
W tym czasie mieszkał w Kaliforni, w Malibu, w domu zawieszonym na skale nad oceanem, gdzie - jak wspomina - czuł się szczęśliwy z dala od tłumów. "O ile reżyserowanie przypomina pracę w straży pożarnej, to malowanie, gdzie obcuje się sam na sam z płótnem, jest pobytem w samotni. I całkiem inaczej niż w przypadku filmu, unika się kompromisów"- mówił podczas naszej rozmowy.
Po powrocie do Polski również zaszył się wraz z życiową partnerką w mazurskim lesie. Tam właśnie po 17 letniej przerwie, w 2008 r. powstał scenariusz filmu "Cztery noce z Anną". Filmu, który zaczyna się jak klasyczny thriller, by stać się zgoła czym innym. Skolimowski nazywa go filmem o miłości. Otrzymał Polskiego Orła za najlepszą reżyserię, ale wciąż nie wiedział jeszcze, czy wróci na dobre do robienia filmów.
Dwa lata później powstał "Essential Killing". 72 letni Skolimowski napisał scenariusz w kilkanaście dni, zainspirowany prasowymi doniesieniami o tajnych więzieniach CIA na terenie Polski. Opowiada o afgańskim więźniu, który ucieka z tajnego amerykańskiego więzienia CIA umiejscowionego gdzieś w środkowej Europie i toczy dramatyczną walkę o przetrwanie. Film z Vincentem Gallo w głównej roli, opowiadający o wielkiej woli przetrwania, tkwiącej w każdym z nas, okazał się objawieniem Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, a przewodniczący pracom jury Quentin Tarantino zachwycał się tym "kinem w stanie czystym". Reżyser otrzymał nagrodę Nagrodę Specjalną Jury.
Także na festiwalu w Gdyni "Essential Killing" było jednym z największych zwycięzców, wygrywając Złote Lwy dla najlepszego filmu i reżysera. Wielki powrót polskiego filmowca został przypieczętowany.
"11 minut" - wielkie czy wtórne kino?
Jerzy Skolimowski nie należy do artystów, którzy tworzą w atmosferze podsycania zainteresowania jego kolejnym dziełem. Wręcz przeciwnie, zwykle nie wiemy o jego obrazach niemal nic, do samego końca.
Tak było również w przypadku będących koprodukcją (polsko-irlandzką) "11 minut". Swoją premierę film miał podczas tegorocznego festiwalu w Wenecji i jak chyba żaden dotąd obraz Skolimowskiego, wywołał skrajnie różne emocje. Od zachwytu po odrzucenie.
"To najlepszy apokaliptyczny finał filmowy od czasu 'Zabriskie Point' Antonioniego" - entuzjastycznie oceniał włoskich krytyk. "Piorunujący thriller w rytmie rapu" - podsumowywał inny. We Włoszech jedynie "Corriere della Sera" oceniało, że "widzowi z trudem przychodzi zrozumienie sensu całości". O wiele chłodniejsze były recenzje zza oceanu - krytycy "Variety" i "The Hollywood Reporter" pisali o "pozerstwie, przykrytym sporą dawką adrenaliny", chwaląc jedynie świetny montaż Agnieszki Glińskiej. Podobnie obraz przyjęto na gdyńskim festiwalu gdzie entuzjastyczne oceny przeplatały się z krytycznymi.
"11 minut" to obraz katastroficzny, który reżyser nazywa najbardziej osobistym, gdyż miał mu pomóc odreagować śmierć syna. Kilka równolegle prowadzonych wątków - zazdrosnego męża i jego żony aktorki, sprzedawcy hot dogów, nastolatka, pary zakonnic i jeszcze kilku bohaterów, połączy dramatyczny finał. Celowo zostały naszkicowane dość pobieżnie, w efekcie jednak właśnie dlatego, trudno nam przejąć się losami bohaterów. Zupełnie inaczej niż w dwóch poprzednich filmach Skolimowskiego. Atutem obrazu jest za to sposób, w jaki reżyser buduje napięcie, które narasta konsekwentnie, aż do kulminacyjnego momentu.
Niemal wszystko w tym filmie ma i admiratorów i przeciwników. Komplementy pierwszych dotyczące efektownej formy, giną w obliczu zarzutów tych drugich o intelektualnej pustce i przeładowaniu symboliką.
Mimo tych skrajnych ocen jurorzy na festiwalu w Gdyni docenili obraz Skolimowskiego, przyznając mu Nagrodę Specjalną Jury "za oryginalność koncepcji artystycznej", co znów wywołało dość burzliwą dyskusję. Krytycy filmu zarzucali mu bowiem od początku właśnie brak oryginalności. Po wycofaniu się z rywalizacji o tytuł polskiego kandydata do przyszłorocznych Oscarów zdobywczyni Złotych Lwów Małgosi Szumowskiej z filmem "Body/Ciało," to właśnie "11 minut" jest polskim reprezentantem. Nie bez znaczenia jest też fakt, iż Skolimowski należy do niewielu polskich filmowców, których twórczość znana jest i ceniona zarówno w Europie, jak i w Ameryce.
Czy to dobry wybór, okaże się jeszcze w br., gdy członkowie Akademii ogłoszą tzw. krótką listę 9 tytułów, które będą mogły powalczyć o złotą statuetkę.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl