Aleksandra Kosiorek, prawniczka, aktywistka, działaczka na rzecz praw kobiet, a ostatnio siła napędowa "turkusowej rewolucji" w mieście (określenie pochodzące od barw ugrupowania Gdyński Dialog), wygrała bój o fotel prezydenta Gdyni. Pokonała Wojciecha Szczurka, który rządził miastem 26 lat. W wywiadzie dla tvn24.pl, na kilka dni przed swoim zaprzysiężeniem, mówi o prezydenturze swojego poprzednika, o pierwszych decyzjach, jakie podejmie na nowym stanowisku, i o tym, jak chce się komunikować z mieszkańcami i jak odpoczywa po ciężkiej kampanii.
TVN24.pl: Gdynia wraca w ręce kobiety. Czy legendarna prezydent miasta Franciszka Cegielska jest dla pani wzorem?
Aleksandra Kosiorek: Osoby, które ją znały, często mnie do niej porównują, ale ja do tych porównań nie chcę się na razie odwoływać. Uważam, że będzie można ocenić moją osobę dopiero po przynajmniej jednej kadencji, a nie na samym jej wstępie. Duch Franciszki Cegielskiej w gdynianach jest bardzo żywy. Wciąż odwołujemy się do niej jako do tej prezydent, która pchnęła miasto w kierunku intensywnego rozwoju, która miała na nie pomysł po tak trudnym okresie, jakim był okres transformacji ustrojowej.
Cegielska była określana "Żelazną Franką", z jakim przymiotnikiem chciałaby pani przejść do historii Gdyni?
"Żelazna" to bardzo ładne określenie, w jakiś sposób jest ono dla mnie atrakcyjne, ale nie chciałabym już z początku przypisywać sobie przydomków. Podoba mi się jednak określenie, które krąży w Gdyni, że jestem odpowiedzialna za sukces "turkusowej rewolucji" i na razie przy nim chciałabym pozostać. A jaki przydomek zostanie mi przypisany w trakcie prezydentury? To akurat mieszkańcy mi go nadadzą. Byleby nie była to "dziewczynka z balonikiem". Tym określeniem próbowano mnie zdyskredytować w trakcie kampanii. To miał być wyraz pogardy, że jestem kobietą i do tego młodo wyglądającą.
"Sensacja", "szok", "rewolucja", "niedowierzanie", "przebicie muru", "Babę zesłał Bóg" - takie słowa mogliśmy słyszeć w komentarzach po II turze wyborów. Jak pani zareagowała, gdy dowiedziała się o swoim zwycięstwie?
Gdy druga tura była w toku to oczywiście liczyłam na zwycięstwo, ale sam wynik, liczba wyborców, która zdecydowała się oddać na mnie głos, faktycznie był dla mnie zaskoczeniem. Jednak nie tak dużym jak w pierwszej turze, gdzie spodziewaliśmy się, że w następnej będziemy walczyć przeciwko Wojciechowi Szczurkowi, a on do niej jednak nie wszedł.
Dlaczego Wojciech Szczurek stracił poparcie?
On przegrał przez to, w jaki sposób wyglądała jego ostatnia kadencja. Zawiódł zaufanie wielu gdynian. Jak się przeanalizuje gdyńskie sprawy, obietnice, które były składane i nie zostały zrealizowane, to w zasadzie wyłania się obraz całkowicie nieskutecznej kadencji. Ale nie jest też tak, że to tylko ostatnia kadencja go pogrążyła, bo poprzednia też nie była najlepsza. Obserwowałam jak ekipa Samorządności (ugrupowanie związane z prezydentem Szczurkiem – przyp. red.) składała kolejne obietnice, deklaracje w trakcie kampanii - one były wyśmiewane przez całe rzesze gdynian jako takie, które na pewno nigdy nie będą zrealizowane.
Moim impulsem do startu w wyborach była chyba świadomość, że w Gdyni dzieją się sprawy niedobre, że miasto zatrzymało się w rozwoju, a wręcz zaczęło się cofać, i że nie ma żadnej realnej nadziei na to, że ten stan się poprawi. Tutaj trzeba było podjąć decyzję, że zrobimy to własnymi rękami i że jako Gdyński Dialog, który zaczęliśmy budować po poprzednich wyborach, zgłosimy kandydata na prezydenta. Żeby mieć szansę jakkolwiek sytuację Gdyni poprawić.
Jedna z działaczek określiła panią mianem produktu wykreowanego przez Zygmunta Zmudę-Trzebiatowskiego? Czy rzeczywiście tak się pani czuje?
Zygmunt był szefem mojego sztabu w trakcie kampanii wyborczej i przypinanie mu tego sukcesu jest poniekąd słuszne, bo kampania poszła fantastycznie. Nie zgadzam się natomiast co do tego, że kreował moją postać. Odbiera mi to podmiotowość i sprawczość.
Moja obecność w polityce wyrosła z wcześniejszego aktywizmu. Podobno dla kobiet to dość normalna ścieżka, że z aktywistek przeradzamy się w polityków. Wynika to z faktu, że dostrzegamy pewne nierozwiązane sprawy, a mogą one zostać rozwiązane, tylko jeżeli zrobimy ten krok.
Wiedzieliśmy, że przypinanie nas do jakiegoś człowieka, który miałby grać szarą eminencję, będzie bardzo wygodne, bo to typowa metoda walki politycznej. To jest bardzo niesprawiedliwe, ale w pewien sposób zrozumiałe, bo tak politykę w Polsce się prowadzi.
Jeżeli już mowa o metodach walki politycznej, to czy z pani kontrkandydatem, Tadeuszem Szemiotem, udało się państwu wyjaśnić sytuację z ostatnich dni kampanii wyborczej, w której posądzono Panią o związki z PiS?
Rozmawialiśmy o tym jeszcze w końcówce kampanii i prosiłam o to, by uciszył nastroje w swoim środowiska i wśród tych osób, które mnie o to pomawiały. Z panem Szemiotem nie chcę już do tego tematu wracać. Rozumiem warunki gry politycznej, ale było to dla mnie bardzo nieprzyjemne doświadczenie i nie chciałabym teraz tego od nowa rozdrapywać. Chciałabym patrzeć w przód i spuścić na to zasłonę milczenia. A co do pani, która w sposób jawny opowiadała mieszkańcom nieprawdziwe tezy na temat mojej osoby, jeszcze zastanawiam się, jakie kroki podejmę.
Trójmiastem od teraz będą rządzić trzy kobiety - pierwszy raz w historii. Co zyskają mieszkańcy, co się może zmienić? Czy oznacza to, że współpraca samorządów będzie jeszcze lepsza?
Gdyni zarzucało się, że nie współpracuje z nikim, dlatego niezależnie od tej konfiguracji płci ona i tak będzie lepsza. Zamierzam współpracować z prezydent Gdańska i Sopotu, ale nie tylko. Po drugiej stronie mamy tak zwane małe Trójmiasto - Rumię, Redę, Wejherowo i tutaj też tę współpracę trzeba będzie nawiązać i przestawić się na pozytywne tory. Natomiast płeć jako taka nie ma dla mnie większego znaczenia. Liczy się otwartość na współpracę. Wiele osób widzi jednak w tym jakiś plus, że teraz to będą trzy kobiety, którym przypisuje się cechy rzetelnych gospodyń domowych i że będzie się to lepiej udawać niż w rękach mężczyzn, ale ja się od takich płciowych podziałów raczej staram odżegnywać.
Podczas jednej z debat odpowiedziała pani, że nie pójdzie na czele Marszu Równości. To dość zaskakujące oświadczenie z ust aktywistki, biorąc pod uwagę, że jest pani znana z działalności na rzecz kobiet i osób LGBT. Z czego taka decyzja wynika?
To była dość niesprawiedliwa sytuacja, bo w myśl tej debaty swoje stanowiska zajmowaliśmy poprzez podniesienie ręki. W tym wypadku podniesienie ręki oznaczało: "tak, pójdę na czele", a pozostawienie jej opuszczonej, że nie. Wiele osób faktycznie błędnie odczytało to jako odżegnywanie się od moich aktywistycznych korzeni. Na marszach, które organizowałam, obserwowałam polityków, którzy pojawiali się na czele pochodu, a tuż po nim znikali aż do kolejnego marszu, przez ten czas nie robiąc dla tych środowisk nic w zakresie ich postulatów. Oceniam to jako nieelegancki lans. Proszę zwrócić uwagę, że podczas tej samej debaty pan prezydent Szczurek podniósł rękę, choć nigdy nie objął patronatem Marszu Równości. I właśnie to miałam tutaj na myśli, że politycy tak naprawdę co innego robią, co innego mówią. Uważam również, że ich pojawianie się w pierwszym rzędzie odciąga uwagę mediów od faktycznego problemu grup, których te marsze dotyczą.
Niejednokrotnie w swoich wypowiedziach zwracała pani uwagę, że Wojciech Szczurek odciął się od mieszkańców, odgrodził się od nich "sznurkiem". Jak to rozumieć?
Ta historia sięga sytuacji pandemicznej. To właśnie wtedy pojawił się wspomniany "sznurek", który zamykał mieszkańcom możliwość wchodzenia w głąb urzędu miasta. I o ile w czasach covidowych było to akceptowalne ze względu na obostrzenia epidemiologiczne, o tyle, gdy po pandemii w innych urzędach praca wróciła do normy, u nas ten "sznurek" wciąż wisiał. Stał się bardzo silnym symbolem tego, jak pan prezydent odcina się od mieszkańców.
Ciekawa rzecz zdarzyła się po tym, jak na jednej z konferencji prasowych symbolicznie przecięłam wstęgę i ogłosiłam, że urząd będzie otwarty. Kilka dni później "sznurek" zniknął. Szybko okazało się jednak, że ze strony urzędu to też było tylko symboliczne zagranie, bo nadal nie można wchodzić tam na zasadach, jakie były wcześniej znane. To mieszkańców frustruje.
Czy ma pani pomysł na to, jak można byłoby tę komunikację zmienić?
Chciałabym w tych kluczowych dla miasta decyzjach organizować spotkania z mieszkańcami. Przed wyborami Gdynia stworzyła platformę do konsultacji społecznych. Trzeba zobaczyć, czy i jak to działa, skoro takie narzędzie powstało. Chciałabym również zobowiązać moich siedmiu radnych do stałego kontaktu z mieszkańcami i do tego, aby - w sposób cykliczny i zapowiedziany - pojawiali się w dzielnicach, w których zostali wybrani. Będę do tego zachęcała również radnych z pozostałych opcji, ale tutaj wiadomo, że niekoniecznie będę miała wpływ na te osoby. Sama również chciałabym spotykać się z mieszkańcami na tyle, na ile uda mi się pogodzić to z obowiązkami, które mnie czekają.
Jakie będą pani pierwsze decyzje, które podejmie po objęciu fotela prezydenta?
Będzie to z pewnością doprowadzenie do rozpoczęcia procedury audytowej. Musimy przejrzeć finanse miasta i struktury urzędu miasta. Na tej podstawie będą mogły zapaść kolejne decyzje. W tym momencie miasto jest bardzo poważnie zadłużone i trzeba będzie te oszczędności podejmować.
Czy trwają teraz jakieś inwestycje, które chciałaby pani zmodyfikować albo zastopować?
Będziemy musieli sprawdzić, które inwestycje są w toku i na jakim są etapie. To kolejny problem z naszym miastem, że ciężko jest dotrzeć do tych informacji, bo jego polityka nie jest transparentna, a nasz biuletyn informacji publicznej jest bardzo nieprzejrzysty. Kiedy występujemy z wnioskiem o udostępnienie informacji publicznej to odpowiedzi są zwykle bardzo pokrętne. Będę mogła się w tym wszystkim zorientować, dopiero wchodząc do środka i patrząc na to od wewnątrz.
A co powie pani o inwestycjach, które dobiegły już końca? Które pani zdaniem były najbardziej nieudane pod względem wykonania lub samego pomysłu?
Węzeł Karwiny to jedna z takich inwestycji, która na samym początku miała wyglądać zupełnie inaczej, a skończyła się czymś, co tak bardzo odbiega od projektu, że w zasadzie ciężko jest je nawet ze sobą porównywać. Kluczowe elementy tej inwestycji po prostu nie powstały (zaniechano prac o wartości ponad 11 mln zł - przyp. red.).
Do rozwiązania pozostaje natomiast kwestia naszego lotniska w Kosakowie, w sprawie którego wciąż trwają jeszcze procedury sądowe (Komisja Europejska uznała pieniądze przekazane przez Gdynię spółce budującej lotnisko za niedozwoloną pomoc publiczną - przyp. red.). Miasto wciąż płaci za to postępowanie. Tutaj trzeba by było przeanalizować, czy nie należy już powiedzieć: "stop, już wystarczy", pogódźmy się z tym, że z lotniskiem się nie udało. Jeden z moich wiceprezydentów, Bartłomiej Austen, trafnie nazwał je jedyną istniejącą makietą lotniska w skali 1 do 1. Gdyńscy prawnicy przestrzegali prezydenta Szczurka, że takie wykorzystanie środków, jakie wymyślił, będzie niezgodne z przepisami i niestety nie mylili się.
W którymś z wywiadów mówiła pani o tym, że Budżet Obywatelski także kwalifikuje się do zmiany, bo w obecnym kształcie się nie sprawdza i powinien zostać zaniechany. Co jest do poprawy?
W takim kształcie systemowym rzeczywiście uważam, że się nie sprawdza. Sam budżet obywatelski i jego idea są potrzebne, ale musiałoby to przejść jakąś reformę. Tych przyczyn jest kilka, natomiast główna jest taka, że miasto nie realizuje tych projektów, które wygrywają, albo realizuje je niedostatecznie szybko i mieszkańcy czują się oszukani. Bo jakby nie patrzeć zadają sobie trud, żeby te projekty napisać, zachęcają do głosowania, a gdy wygrywają, nie są realizowane. Po kilku latach dowiadują się, że koszty realizacji tych projektów gwałtownie wzrosły i trzeba o nich zapomnieć. Bywały też projekty, które wygrywały, a potem kształt tych inwestycji mocno odbiegał od pierwotnych koncepcji albo wykonano je niechlujnie. Wszystko to budzi niesmak u mieszkańców. Nic więc dziwnego, że liczba głosujących z roku na rok zaczęła maleć. Sama nie głosowałam w ostatnim z nich, bo uznałam, że to po prostu nie ma żadnego znaczenia.
Trwa majówka. To de facto dla pani ostatni moment wytchnienia po kampanii i przed ogromem pracy jaki panią czeka. Jak ją pani spędza?
Niestety, musiałam wywrócić swoje plany całkowicie do góry nogami - skrócić urlop i - na prośbę swojego środowiska - pozostać bliżej Trójmiasta, by w razie czego być dla nich osiągalna, ale spędzam go rodzinnie. Lubimy spędzać czas bardzo aktywnie i zwykle na taki urlop wyjeżdżaliśmy w góry, czasem całe wakacje spędzaliśmy i wszystkie wolne chwile spędzaliśmy w naszej przyczepie kempingowej. Pewnie ten model życia się zmieni.
Wiem, że należy pani do grupy sportowej i brała udział w Runmageddonie. Z jednej strony lubi pani ekstremalne warunki, a z drugiej - słyszałam o pani epizodzie na deskach Teatru Miejskiego w Gdyni. Trzeba przyznać, że zaskakuje pani na każdym kroku. Nie boi się pani wyzwań.
Rzeczywiście na deskach Teatru Miejskiego śpiewałam i tańczyłam, spędziłam tam dwa sezony zimowe i mam stamtąd wspaniałe wspomnienia. Ale było to lata temu, byłam wtedy dziewczynką. Występy i próby do nich odbywały się bardzo często, więc prawie nie pojawiałam się w szkole, na co musiałam uzyskać przychylność dyrekcji mojej podstawówki. A co do tej kobiety renesansu - samodzielności byłam uczona przez rodziców, przez wiele lat byłam też żoną pływającego marynarza, więc ja tę samodzielność i podejmowanie takich trudnych inicjatyw dla kobiety po prostu mam we krwi.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: PAP