Poród w schronie, rozpacz nad zgliszczami zbombardowanego domu, dziecko umierające z odwodnienia - nie tak miała wyglądać ta wiosna. Od trzech tygodni jesteśmy świadkami tragedii ukraińskich kobiet. To tysiące dramatów, do których by nie doszło, gdyby nie atak Rosji na Ukrainę. I tysiące zdjęć oraz nagrań, które dokumentują rosyjskie zbrodnie. Tych obrazów nie sposób zapomnieć.
Mariupol: Narodziny dziecka w oblężonym i ostrzeliwanym przez Rosjan mieście
Na zdjęciu powyżej - młoda Ukrainka z Mariupola. Była jedną z pacjentek miejskiego szpitala, gdzie oczekiwała na poród. Zdjęcia, na których widać, jak ewakuuje się z ostrzelanej przez Rosjan placówki, obiegły cały świat. Wycieńczona, brudna, zakrwawiona ciężarna stała się też celem ataku internetowych trolli, którzy oskarżali ją o udział w "ustawce" - ambasada rosyjska przekonywała w mediach społecznościowych, że w szpitalu wcale nie było pacjentów, a kobieta nie była w ciąży, tylko się ucharakteryzowała. 11 marca ukraińska dziennikarka Olga Tokariuk przekazała informację od krewnej bohaterki fotografii: 10 marca wieczorem urodziła córeczkę. Przebywała jednak nadal w bombardowanym Mariupolu. Od tamtej pory jej losy nie są znane.
Tego samego dnia media pokazywały równie poruszające zdjęcie. Widać na nim mężczyzn transportujących na noszach kobietę w zaawansowanej ciąży. Ma na sobie tylko lekki sweter i leginsy, patrzy przed siebie nieobecnym wzrokiem, w powietrzu unosi się szary pył. Miała mniej szczęścia niż kobieta z pierwszej fotografii. Nie przeżyła ani ona, ani dziecko, które lada dzień miało przyjść na świat. "Ciężarna dziewczyna, znana z reportaży wideo i fotograficznych z miejsca bombardowania Szpitala Dziecięcego nr 3 w Mariupolu (szpital położniczy), która została wyniesiona na noszach, nie przeżyła. Jej nienarodzone dziecko także nie żyje. Potwierdził to fotograf Jewhen Małoletka, który wykonał te zdjęcia dla AP" - podała w niedzielnym wpisie na Facebooku dziennikarka rozgłośni Głos Ameryki Asja Dolina.
Warunki, w jakich żyją obecnie ciężarne kobiety na Ukrainie, są fatalne. Trzy szpitale położnicze zrównano z ziemią (Żytomierz, Mariupol, Wasylówka). Dzieci rodzą się w domach, piwnicach i w schronach przeciwlotniczych. Mimo tego, wiele porodów ma swoje szczęśliwe zakończenie: 6 marca Ministerstwo Sprawiedliwości Ukrainy przekazało, że od początku rosyjskiej inwazji zarejestrowano w kraju cztery tysiące narodzin. "Mimo tego, że wróg chce nas zniszczyć i złamać, życie toczy się dalej. Pomimo wojny rodzą się nowe dzieci" - czytamy w facebookowym wpisie ukraińskiego resortu. Pierwszy poród w schronie miał mieć miejsce już 25 lutego (dzień po ataku Rosji), w Kijowie. Jak poinformowało w niedzielę ONZ, w przeciągu trzech najbliższych miesięcy porodu spodziewa się 80 tysięcy Ukrainek, które zostały w swoim kraju.
Kijów: Życie w schronie i „Mam tę moc” w wykonaniu siedmioletniej Amelii
Twarzą tych, którzy od trzech tygodni spędzają dni i noce pod ziemią, stała się siedmioletnia Amelia z Kijowa. Nagranie, na którym śpiewa utwór "Mam tę moc” z kinowego hitu "Kraina Lodu", pokazały najważniejsze światowe media. Jej delikatny głos niosący się po surowym wnętrzu zimnego schronu robi ogromne wrażenie. Film pojawił się w mediach w pierwszy weekend marca. "Od pierwszego słowa w schronie panowała zupełna cisza… Wszyscy odłożyli swoje sprawy i słuchali piosenki w wykonaniu tej dziewczyny, która właśnie promieniowała światłem… Nawet mężczyźni nie mogli powstrzymać łez..." - napisała Marta Smechowa, która nagrała występ siedmiolatki. Film - za zgodą matki Amelii - opublikowała w sieci. "Spójrzcie, Rosjanie, z kim jesteście w stanie wojny! Tylko tchórz może walczyć z cywilami, odbierać dzieciństwo bezbronnym dzieciom!" - napisała autorka filmu. Amelia i jej 15-letni brat dotarli z babcią do Polski, są już bezpieczni. Jej rodzice, Lilia i Roman Anisovychowie, zostali w Ukrainie i gotują posiłki dla żołnierzy.
Trudno znaleźć oficjalne dane dotyczące tego, ile osób obecnie przebywa w podziemnych schronach. Przedstawiciele ukraińskiej państwowej służby ds. sytuacji nadzwyczajnych już w grudniu ubiegłego roku informowali, że w samym Kijowie, "w razie zagrożenia, do schronów może uciec około trzech milionów ludzi". Przed wojną w stolicy Ukrainy na co dzień żyło około 3,7 miliona osób. Przedstawiciel służb, cytowany wtedy przez portal Suspilne, przekazał, że w mieście jest ponad 500 schronów i łącznie prawie 5 tysięcy pomieszczeń, w których można ukryć się w razie niebezpieczeństwa.
Oprócz oficjalnych schronów, ludzie przenieśli się do zwykłych piwnic, podziemi budynków miejskich, stacji metra. 3 marca agencja Ukrinform informowała, że 15 tysięcy mieszkańców Kijowa (w tym 84 niemowlęta i 413 dzieci poniżej 6. roku życia) zamieszkało tymczasowo właśnie w stacjach kijowskiego metra. Przestrzenie wypełniają materace, karimaty, kartony z zapasami żywności. Każdy dzień przypomina poprzedni, dlatego Ukraińcy robią co mogą, żeby dodać sobie otuchy. Tak jak w przypadku małej Amelii, często pomaga im w tym muzyka.
"Dobranoc, Europo. Mali Ukraińcy strzegą twoich snów" - napisała 1 marca Rada Najwyższa Ukrainy, publikując zdjęcia dzieci kryjących się w schronach.
Irpień: O śmierci żony i dzieci, z którymi wojna go rozdzieliła, Sergiej Perebyjnis dowiedział się ze zdjęcia
6 marca, ewakuacja z Irpienia. Na Twitterze amerykańskiego dziennika The New York Times pojawiają się drastyczne zdjęcia ludzi zabitych podczas ostrzału moździerzowego. Na jednej z fotografii widać srebrną walizkę, a obok niej ciała nakryte pledami. W kolejnych godzinach ta fotografia stała się tragiczną wizytówką historii Sergieja Perebyjnisa. Nie miał wątpliwości, wiedział, że patrzy na ciała swoich bliskich. - Rozpoznałem walizkę, tak się dowiedziałem… - powiedział dziennikarzom The New York Timesa.
Tego dnia zginęła żona mężczyzny, 43-letnia Tatiana, oraz dwójka dzieci: 18-letni Mykyta oraz 9-letnia Alisa. Perebyjnis był w tym czasie we wschodniej Ukrainie, gdzie zajmował się schorowaną matką. Miał kontakt z żoną, która po zbombardowaniu ich domu zdecydowała się uciekać, do samego końca wierzył, że im się udało. Ale odłamki pocisku moździerzowego zabiły całą trójkę.
Wojna rozdzieliła tysiące ukraińskich rodzin. Z danych przekazywanych przez polską Straż Graniczną wynika, że od 24 lutego polsko-ukraińską granicę przekroczyło już ponad 1,8 miliona osób (dane ze środy). Tylko we wtorek strażnicy graniczni odprawili 66,6 tys. osób. Z kolei w środę, do godz. 7.00 przyjechało do Polski 13,6 tys. osób. Nie ma jeszcze danych dotyczących płci uchodźców, ale wiadomo, że zdecydowana większość to kobiety i dzieci, bo mężczyznom w wieku 18-60 lat nie wolno opuścić terytorium Ukrainy (są wyjątki, jak sytuacje, w których ojciec jest jedynym prawnym opiekunem dziecka). Zatem codziennie granicę przekraczają kobiety, które zostawiają na miejscu partnerów, mężów, ojców, synów. Są świadome, że nikt nie może im dać gwarancji, że znowu się spotkają.
W sobotę prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski powiedział, że od początku inwazji Rosji na Ukrainę zginęło około 1,3 tys. ukraińskich żołnierzy. Oprócz tego ginie również ludność cywilna - w poniedziałek Biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Praw Człowieka przekazało, że w wyniku agresji rosyjskich wojsk, w Ukrainie zmarło do tej pory co najmniej 636 cywilów.
"Miała na imię Polina, ją i jej rodziców rozstrzelali Rosjanie"
Wśród tych 636 cywilów są dzieci. O pierwszym z nich świat dowiedział się już 24 lutego, zaledwie kilka godzin po tym jak Rosja zaatakowała terytorium Ukrainy. - Jedna osoba zginęła w wyniku ataku lotniczego na miasto Browary w obwodzie kijowskim. W wyniku ostrzału zginął 17-letni chłopiec - podał o 8.30 przedstawiciel ukraińskiego MSW Anton Heraszczenko.
Czwartego dnia inwazji media opisały historię rodziny z Kijowa. Ofiarom ataku rosyjskich dywersantów nadano twarz Poliny, która zginęła w ostrzale. Zdjęcie drobnej, uśmiechniętej uczennicy czwartej klasy pokazywały media na całym świecie. Opublikował je sekretarz kijowskiej rady miejskiej Wołodymyr Bondarenko. "Miała na imię Polina. Uczyła się w 4. klasie szkoły nr 24 w Kijowie. Dziś rano (w sobotę - red.) na ul. Telihy ją i jej rodziców rozstrzelała rosyjska dywersyjno-zwiadowcza grupa" - napisał 27 lutego.
W poniedziałek ukraińska Prokuratura Generalna w komunikatorze telegram przekazała, że w wyniku rosyjskiej inwazji, do tej pory zginęło co najmniej 90 dzieci. Ponad 100 odniosło obrażenia. "Najwięcej ofiar było w obwodzie kijowskim, charkowskim, czernihowskim, donieckim, sumskim, chersońskim, mikołajowskim i żytomierskim" - wyliczyła prokuratura.
90 dzieci to 90 tragicznych historii. 8 marca Wołodymyr Zełenski mówił w swoim wystąpieniu o sześcioletniej dziewczynce, która zmarła w otoczonym przez rosyjskie wojska Mariupolu. Przyczyną jej śmierci nie był bezpośredni atak wojsk, a odwodnienie organizmu. - Potwierdzam, to prawda - mówił na antenie TVN24 wiceburmistrz miasta, Siergiej Orłow. - Musicie jednak państwo zrozumieć, że to nie jedyny taki przypadek. Jedyny, o którym słyszeliśmy. Myślę, że będzie ich więcej. (...) Mamy w mieście około 70 tysięcy dzieci, cierpią wszystkie - mówił 9 marca Orłow.
Poniżej zdjęcie dziewczynki, która ucierpiała w ataku na miasto Bucza. "Straciła członków rodziny i swoją rękę" - pisze ukraińskie ministerstwo spraw zagranicznych.
Dramat uchodźczyń: "Dzieci płakały, chciały do domu. Było zimno. Była panika.”
Zabierają najpotrzebniejsze rzeczy, czasem drobne pamiątki o sentymentalnej wartości i ruszają w drogę. Na granice polsko-ukraińską kobiety z dziećmi docierają pociągami, samochodami, zdarza się też, że idą pieszo. Pokonują odległości, które kiedyś wydawałyby się im nie do przejścia. Jak pani Julia, która przemierzyła 25 kilometrów piechotą.
- Tata podrzucił mnie autem tak blisko granicy, jak to tylko możliwe. Potem musieliśmy do Polski ruszyć pieszo - opowiadała 27 lutego reporterowi TVN24. Na początku kobieta taszczyła ze sobą bagaże, w które zapakowała cały dobytek. Decyzję o ucieczce podjęła, kiedy pierwsze bomby zaczęły spadać na jej miasto, Równe. - Kiedy szliśmy w kierunku granicy, kółka w bagażach się uszkodziły i już nie dałam rady. Musiałam je zostawić - mówiła kobieta. Dzięki temu mogła przejść aż tyle. - Najbardziej jestem dumna z mojej córki, która dała radę. To moja mała wojowniczka - podkreślała, patrząc z czułością na czteroletnie dziecko. Drugie pchała przed sobą w wózku. W Polsce czekał na nią Misza - mąż, który od lat pracuje w Częstochowie.
Nie wszystkie wytrzymują tak ciężką podróż. - Szłam z synkiem do granicy Budomierz-Hruszów piechotą. Staliśmy w kilometrowej kolejce przez 10 godzin. Dzieci płakały, chciały do domu. Było zimno. Była panika. Niektóre kobiety z dziećmi nie dały rady, nie wytrzymywały i zawracały - mówiła dziennikarzowi Polskiej Agencji Prasowej pani Anna ze Lwowa, która 4 marca dotarła do Koszalina.
Olena Kuryło - jej dom zniszczył pocisk rakietowy, sama cudem przeżyła
Jednym z najmocniejszych zdjęć drugiego dnia ataku Rosji na Ukrainę była fotografia przedstawiająca 52-letnią Olenę Kuryło. Kobieta jest nauczycielką wychowania przedszkolnego. Sfotografowano ją przed jej domem w Czugujewie, w obwodzie charkowskim. Straciła dom w kilka minut, w rosyjskim ataku rakietowym. Jak mówiła zebranym dziennikarzom, była bardzo wdzięczna za to, że przeżyła, wspominała, że chyba "czuwał nad nią anioł stróż". Trafiła do lokalnego szpitala, gdzie lekarze oznajmili jej, że ma jeszcze w oku fragmenty szkła. "Wzywam wszystkie matki w Rosji, aby nie pozwalały swoim dzieciom iść na wojnę" - apelowała w rozmowie z dziennikarzem Daily Mail.
Trudno obecnie zliczyć domy i osiedla, które zostały zniszczone przez rosyjskie wojsko. Ataki na budynki mieszkalne i centra miast wciąż trwają. Ostrzały zmieniły wygląd osiedli, placów i budynków rządowych. "To niewybaczalne szkody" - podkreślono 3 marca na profilu Rady Najwyższej Ukrainy, gdzie pokazano zdjęcia przed i po rozpoczęciu inwazji.
"Muszą walczyć z rakiem, żeby przeżyć" - w schronie
Obok tych, którzy mają siły by uciekać, są też ci, dla których na co dzień problemem może być zwykłe podniesienie się z łóżka. Mimo że wojna zmieniła codzienność, jaką do tej pory znali, ich choroby nie zniknęły. Na zdjęciu powyżej trójka pacjentów ze szpitala dziecięcego Ohmatdyt w Kijowie. Kiedy wyją syreny, ci mali pacjenci tak jak wszyscy inni muszą schodzić pod ziemię. Kładą się na prowizorycznych łóżkach, na kocach rozkładanych na betonowej podłodze. Są matki z niemowlętami, są kroplówki dla tych najsłabszych. Ważne, że jest gdzie się schronić, grunt, żeby trzymać się z dala od okien.
- To pacjenci, którzy nie mogą otrzymać leczenia w domu, nie są w stanie przeżyć bez leków, bez opieki medycznej - mówił 1 marca miejscowy chirurg i dyrektor szpitala, Wołodymyr Żownir, cytowany przez agencję Reutera. - Te dzieci cierpią bardziej, ponieważ muszą walczyć z rakiem, żeby przeżyć – a ta walka nie może czekać - dodawała cytowana przez NBC News doktor Łesia Łysycia. Medycy zapowiadali, że zapas leków wystarczy im na miesiąc, czyli do 1 kwietnia.
4 marca nad szpitalem zestrzelono rosyjską rakietę. "Był taki potężny wybuch, że wypadły drzwi w głównym budynku, uszkodzone zostały okna na ósmym piętrze. Dzięki Bogu dzieci nie ucierpiały. Trzymaliśmy je w schronie" - przekazywał wtedy Wołodymyr Żownir, cytowany przez portal Ukraińska Prawda.
Wiele chorych dzieci udało się już z Ukrainy ewakuować. Dla 73 młodych pacjentów chorych onkologicznie, które musiały uciekać z Ukrainy, zorganizowano już transport do Polski. 11 marca Ołena Zełenska, żona prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego, przez media społecznościowe podziękowała polskiemu lekarzowi profesorowi Piotrowi Czaudernie za opiekę nad małymi pacjentami. "W światowej praktyce medycznej nie było wcześniej podobnych projektów" – stwierdziła pierwsza dama Ukrainy. Dodatkowo, w niedzielę Ministerstwo Zdrowia rozpoczęło proces przekazywania pacjentów z Ukrainy leczonych w Polsce do szpitali w innych państwach Unii Europejskiej. "Polska nie pozostanie sama" - przekazał Adam Niedzielski, szef resortu zdrowia.
Sił na ucieczkę na własnych nogach nie mają też seniorzy. Sztab generalny sił zbrojnych Ukrainy pisze wprost - atakowanie takich ludzi to okrucieństwo. "Rosyjski okupant strzela do ludności cywilnej i wykorzystuje kobiety, dzieci i osoby starsze jako żywe tarcze" - czytamy w komunikacie opublikowanym w sobotę, 5 marca. Od tamtej pory niewiele się zmieniło, ataki na cywilów dalej trwają. Zdjęcia tych najbardziej bezbronnych ofiar regularnie publikuje Dmytro Kuleba, ukraiński minister spraw zagranicznych.
We wtorek Rosjanie zaatakowali Teatr w Mariupolu, w którym chronili się cywile. "New York Times" przekazał, że na zdjęciach satelitarnych placu przy budynku widoczne były duże białe napisy "dzieci" w języku rosyjskim, widoczne z wysokości. Mimo że napisy pojawiły się tam już w sobotę, Rosjanie i tak zbombardowali to miejsce.
Co szósty ukraiński żołnierz to kobieta
Są też kobiety, które nie wyobrażają sobie opuścić Ukrainy. Wysyłają swoje dzieci, matki, ciotki na zachód, a same kierują się w przeciwną stronę. Nieuzbrojone stają na drodze rosyjskim czołgom, dołączają do ochotniczych grup wojskowych, przyrządzają koktajle mołotowa. Tysiące Ukrainek ostatnie lata spędziło na profesjonalnych przygotowaniach do walki: "według ostatnich badań, ponad 15 procent regularnej ukraińskiej armii stanowią kobiety. Liczby tych, które bronią Ukrainy w inny sposób, nie sposób zliczyć. Dziękujemy!" - czytamy we wpisie ukraińskiego ministerstwa spraw zagranicznych.
Anastasiia Lenna, była zwyciężczyni konkursów piękności, bez wahania ubrała się w mundur. We wtorek oświadczyła, że kieruje się w stronę Kijowa, mimo że jeszcze kilka miesięcy temu z bronią nie miała nic wspólnego.
Walka Ukrainek nie kończy się na polu bitwy. To też opatrywanie ran, karmienie, gotowanie, leczenie. Dasha Astafieva, ukraińska gwiazda "Playboya", obiera ziemniaki w kijowskich piwnicach, bo została w stolicy i przygotowuje posiłki dla żołnierzy. Ajuna Morozowa, przewodnicząca regionalnego departamentu Ukraińskiej Federacji Pływackiej, pełniła wolontariat w Charkowie. 3 marca, kiedy karmiła i poiła żołnierzy, bomba uderzyła w pobliski budynek i Morozowa znalazła się pod gruzami. Z jej relacji wynika, że spędziła tam około dwóch godzin, aż w końcu ktoś usłyszał jej wołanie o pomoc i pomógł wydostać się na powierzchnię. Miała szczęście, choć wiedziała, że to mogą być ostatnie chwile jej życia.
Z taką świadomością codziennie też wyruszają na front żołnierki. Nie wszystkim udaje się przeżyć. W środę deputowana Rady Najwyższej Ukrainy poinformowała o śmierci Olgi Semydjanowej, matki sześciorga dzieci, która podczas rosyjskiej inwazji zdecydowała się walczyć w obronie Ukrainy. "Pragnęła bronić kraju do końca, nawet gdy wiedziała, że jej batalion może nie przetrwać” - napisała Inna Sovsun.
Za to poświęcenie swoją wdzięczność wyraziła pierwsza dama Ukrainy, Ołena Zełenska. "Kłaniam się wam, niesamowite rodaczki! Tym, które walczą w szeregach Sił Zbrojnych, i tym, które zaciągnęły się do obrony. Tym, które leczą, ratują, karmią" - pisała w mediach społecznościowych, dodając kilka zdjęć z Ukrainkami w roli głównej.
Źródło: TVN24