Co wspólnego mają osoba oskarżana o seks z nieletnią, osoba, która zastrzeliła swojego psa i osoba, która wprost mówi, że nie myła rąk od dziesięciu lat, bo skoro nie widzi zarazków, to one nie istnieją? Otóż te osoby zostały wskazane przez Donalda Trumpa do pełnienia kluczowych funkcji w Stanach Zjednoczonych. Meandry tych nominacji przybliża Michał Sznajder, dziennikarz TVN24.
Zanim przejdziemy dalej - dwie uwagi.
Po pierwsze: Donald Trump dostał więcej głosów (od obywateli oraz elektorskich) niż rywalka. Partia, na czele której stoi, zdobyła zaś większość w Senacie i w Izbie Reprezentantów USA. Nie należy więc się dziwić, że Donald Trump czuje, iż ma bezsporny mandat do wskazywania nawet najbardziej kontrowersyjnych postaci na dowolny urząd. Dostał go od własnego kraju. Oburzanie się, że "Ameryka nie na to się pisała" byłoby naiwne i groźne. I niepoważne wobec samej Ameryki.
Po drugie: wyobrażam sobie oburzenie polskich zwolenników Donalda Trumpa na to, że na początku tekstu sprowadziłem potencjalnie kluczowych urzędników amerykańskich do takich "epizodów". Spokojnie. Ci ludzie są o wiele… ciekawsi (że posłużę się eufemizmem) niż tylko te przywołane kontrowersje.
Sprawiedliwość musi być po naszej stronie
Zacznijmy od kandydata na prokuratora generalnego. To być może najważniejsze stanowisko w przyszłej administracji Donalda Trumpa - przynajmniej z perspektywy Trumpa.
Prezydent elekt ma ogromne pretensje do obecnej władzy, której zarzuca, że zamieniła wymiar sprawiedliwości w skierowaną w niego broń. Karierę zrobiło słowo weaponizing (czyli właśnie zamiana czegoś w broń lub wykorzystanie do ataku) oraz lawfare (zbitka słów: law/prawo oraz warfare/prowadzenie wojny). Trump, przeciw któremu toczyły się sprawy na poziomie federalnym i stanowym (m.in. o próbę odwrócenia wyniku wyborów w 2020 roku czy o fałszowanie dokumentów) powtarzał jak mantrę, że jest ofiarą polowania na czarownice.
Dlatego amerykańskie media od dawna pisały, że stanowisko prokuratora generalnego będzie być może najważniejszą nominacją z perspektywy samego prezydenta elekta, za sprawą której "wyłączy" skierowaną w siebie machinę (chodzi o działania w przeszłości i w przyszłości) i, jak obiecywał, rozprawi się z wewnętrznymi wrogami. Do tego będzie miał prawnie wolną rękę do wszelkich zmian i działań (deportacje?), które bez lojalnego prokuratora generalnego byłyby zagrożone.
I tutaj wchodzi Matt Gaetz.
Powiedzieć, że Matt Gaetz jest lojalny wobec Donalda Trumpa, to nie powiedzieć nic. Nie tylko krytykował wszystkie inicjatywy prawne skierowane w Trumpa, ale nawet… podróżował do Nowego Jorku, by być obecnym na sali rozpraw podczas jego procesu.
To on też stał za usunięciem ze stanowiska przewodniczącego Izby Reprezentantów. Co w tym ciekawego? A to, że było to usunięcie człowieka, który należał do tej samej partii! Ale protrumpowe skrzydło republikanów chciało zmiany, bo ówczesny przewodniczący potrafił współpracować z demokratami, aby zapobiec shutdownowi (czyli de facto zamknięciu instytucji państwowych, federalnych, np. urzędów, gdy nie ma porozumienia w sprawie budżetu). Efekt? Cały świat przez długie tygodnie obserwował ich wewnętrzną niemoc, by znaleźć następcę. Do tego dochodzi fakt, że Gaetz ma opinię kontrowersyjnego taranu, który - jeśli dobrze rozumiem doniesienia amerykańskich mediów - po prostu jest w parlamencie nielubiany. Ot, polityka.
Gaetz jest ciekawy z innego powodu. Oddajmy głos portalowi NPR: "Jeśli Gaetz zostanie zatwierdzony przez Senat, stanie na czele prokuratury, która jeszcze w ubiegłym roku badała doniesienia o jego rzekomych przestępstwach seksualnych. Po długim śledztwie uznano jednak, że nie postawi mu zarzutów. Gaetz musiał stanąć też przed Komisją ds. Etyki Izby Reprezentantów w związku z podejrzeniami o przewinienia seksualne, zażywanie zakazanych substancji i obstrukcję. Wszystkiemu zaprzeczał".
Co rozumieć przez odniesienia do niewłaściwych zachowań seksualnych? Chodzi o domniemaną relację z siedemnastolatką. Gaetzowi nie pomagały takie wpisy jak ten:
Komentując słowa piosenkarki Bebe Rexhy: "W każdym wieku można być seksownym", Gaetz napisał: "Tak powinien brzmieć napis powitalny przy wjeździe na Florydę". Floryda jest jego stanem macierzystym.
Nie pomagały mu też takie relacje kolegów partyjnych jak ta:
To jest facet, którego nikt nie bronił, gdy media mówiły o tym, że przespał się z nieletnią dziewczyną. Bo wszyscy widzieli nagrania, które pokazywał na sali Izby Reprezentantów, dziewcząt, z którymi sypiał; chwalił się, że brał leki na erekcję i popijał je napojami energetycznymi, żeby dawać radę całą noc.
To słowa senatora tej samej partii Markwayne’a Mullina. Dodajmy, że na pytanie, czy zagłosuje za powierzeniem Gaetzowi stanowiska, odparł: "Zupełnie ufam w tej kwestii procesowi decyzyjnemu prezydenta Trumpa".
Odłóżmy jednak na bok elastyczny kręgosłup senatora - ważniejsze jest coś innego. Otóż prokurator generalny to jedna z funkcji, gdzie kandydata musi zatwierdzić właśnie Senat. Czy republikanie z tej izby dadzą Gaetzowi to stanowisko? Max Miller, jeden z kongresmenów Partii Republikańskiej, powiedział w MSNBC tak:
On nie zostanie zatwierdzony przez Senat. On nie powinien być prokuratorem generalnym. I powiem Wam, że nie jestem jedynym z dwustu kongresmenów Partii Republikańskiej, który cieszy się, że on zniknie z naszego grona/klubu parlamentarnego.
Czy Senat się ugnie? Z jednej strony to tak ważna instytucja, że musi troszczyć się o swoją niezależność i pozycję. Z drugiej to bardzo ryzykowne stanąć po przeciwnej strony barykady niż Donald Trump po jego wygranej. Prezydent Trump jest gotów zniszczyć karierę każdego nielojalnego senatora z własnej partii. Senator Partii Demokratycznej Chris Murphy mówi zresztą wprost, że ta nominacja to właśnie próba sił, która ma zmusić Senat do zupełnej uległości. "Jeśli zrobią to, zrobią wszystko" - przekonuje Murphy.
Z kolei John Bolton - były ambasador Stanów Zjednoczonych przy ONZ i były doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego (za Trumpa) - pisze tak: "Gaetz to z pewnością najgorsza nominacja na stanowisko rządowe w historii Ameryki. Jest to coś, co znacznie wykracza poza właściwy zakres szacunku wobec Prezydenta, nominującego szczególnie istotnych członków jego zespołu. Gaetz jest nie tylko całkowicie niekompetentny, ale nie ma charakteru ani cnót obywatelskich, których pragnęli ojcowie założyciele. Partia Republikańska powinna sprzeciwić się tej nominacji".
Ktoś mógłby oczywiście powiedzieć, że Bolton jest zgorzkniały i zazdrosny, bo popadł w konflikt z Trumpem. Pytanie, czy to uprawnione, zwłaszcza jeśli spojrzeć, z iloma byłymi podwładnymi Trump jest w konflikcie. Matematyczną niemożliwością jest, by to każdy z nich był w błędzie. Szacuje się, że aż 40 z 44 byłych podwładnych Donalda Trumpa odmówiło wsparcia go w walce o drugą kadencję. Chyba szkoda wykluczać ich głos w dyskusji. Poza tym, jeśli każdy był zły i niekompetentny, to też może mówi nam coś o tym, kogo i jak Donald Trump zatrudnia.
Specjaliści ds. deportacji
A skoro o doradcach ds. bezpieczeństwa mowa… doradcą ds. bezpieczeństwa krajowego zostanie Kristi Noem. To gubernator stanu Dakota Południowa, która miała szansę zostać kandydatką na wiceprezydenta aż do momentu, w którym powiedziała publicznie, że… zastrzeliła swojego psa. Czternastomiesięczna suczka niespecjalnie nadawała się do polowań, więc Noem odebrała jej życie. Jak zwracają uwagę dziennikarze "Guardiana", fragment ten znalazł się w jej książce, by mogła pokazać, iż jest gotowa zrobić wszystko, co trudne i brzydkie, jeśli tylko jest to konieczne.
Uznawana jest za "jastrzębia" w zakresie ochrony granicy - dość powiedzieć, że trzykrotnie wysłała Gwardię Narodową z Dakoty Południowej do Teksasu, by chronić granicę z Meksykiem. Należy spodziewać się, że Noem wspólnie z Gaetzem będą bardzo pomocni w ochronie granic według wizji Trumpa. Być może będą też pomocni w zakresie obiecywanych masowych deportacji osób, które są w Stanach bezprawnie. Tutaj kluczową rolę odegra jednak "car granicy" Tom Homan. Na pytanie dziennikarki CBS o to, czy da się uniknąć rozdzielania rodzin przy okazji masowych deportacji, Homan, jeszcze jako szef ICE (służba odpowiedzialna za imigrację i cła) za Trumpa odpowiedział: "Tak, da się. Rodziny można deportować razem".
Czytelnik z Polski mógłby tu powiedzieć, że jeśli ktoś jest w USA nielegalnie, to niech się nie dziwi, że go wyrzucą. Jest to logiczne. Pojawia się jednak kłopot dwojakiego rodzaju:
- Co z ludźmi, którzy zostali sprowadzeni do USA jako dzieci, przez rodziców, bez wpływu na tę decyzję? To często ludzie, którzy nie znają zupełnie kraju przodków, a w USA rozpoczęli nowe życie. Identyfikują się jako Amerykanie - to tak zwani "dreamers": osoby objęte ustawą The Development, Relief, and Education for Alien Minors Act. Daje ona ludziom, którzy dostali się do USA nielegalnie jako nieletni, prawo, by w Ameryce pracować, o ile spełnią konkretne warunki. Dreamers (od pierwszych liter nazwy ustawy; po polsku "marzyciele") wykształcili się, pracują, są często poważanymi członkami społeczności. Pojawiły się nawet rozwiązania prawne, które najbardziej zasłużonym z tych ludzi (wyedukowanym, niekaranym) pozwoliłyby zostać w USA. Jest ich jakieś pół miliona, choć według niektórych szacunków - nawet więcej. Niespełniających surowych norm prawnych jest około 3,5 miliona. Czy społeczeństwo amerykańskie na pewno zyska, jeśli nagle znikną? Pamiętajmy, że to ludzie, którzy są na ścieżce legalnego pobytu w USA, a nawet potencjalnego uzyskania obywatelstwa.
- Naiwne jest zakładanie, że za Baracka Obamy i Joe Bidena nie odbywały się deportacje. Ba, za Obamy deportowano więcej ludzi niż za czasów jakiegokolwiek innego prezydenta. Za każdej z kadencji Obamy odbyło się też więcej deportacji niż za kadencji Trumpa. Liczba ta nie przekroczyła 3,2 miliona. Trump zaś zapowiada deportację 15-20 milionów ludzi. To skala niewyobrażalna. Odkładając na bok poglądy, moralność, sprawiedliwość, koszt: jak wpłynie to na amerykańską gospodarkę?
Tyle że to jedna z kluczowych obietnic Trumpa. Można założyć, że przyszły prezydent bardzo będzie chciał ją spełnić. Dlaczego? Po pierwsze mocno uderzał w obecną administrację z powodu nieszczelności granic. Po drugie był to jeden z wiodących przekazów jego kampanii. Po trzecie podobnie było poprzednio, gdy Donald Trump obiecywał rodakom wielki mur na granicy i tej misji nie skończył. Wreszcie po czwarte: jak zauważa CNN, ta deklaracja była jedną z najbardziej szczegółowo omawianych przez Trumpa podczas kampanii. Padła liczba 15-20 milionów, ponadto mówił o tym, że włączy w proces deportacji wojsko i Gwardię Narodową.
Kristi Noem i Tom Homan są niemal gwarancją pełnego wsparcia jego działań.
From Russia with Love?
Najbardziej chyba jednak delikatna, i istotna z perspektywy Polski, jest kwestia przyszłej dyrektor Wywiadu Narodowego. To była działaczka Partii Demokratycznej Tulsi Gabbard.
Oto co napisała niedługo po tym, jak Rosja napadła na Ukrainę: "Tej wojny i cierpienia można było łatwo uniknąć, gdyby administracja Bidena/NATO po prostu uznała uzasadnione obawy Rosji dotyczące bezpieczeństwa w związku z przystąpieniem Ukrainy do NATO, co oznaczałoby obecność sił USA/NATO tuż przy granicy z Rosją".
A to polityk, która kiedyś w Kongresie reprezentowała Hawaje. Gabbard dodała kilka dni później:
Drodzy Prezydenci Putin, Zełenski i Biden. Czas odłożyć geopolitykę na bok i przyjąć ducha aloha, szacunku i miłości, dla narodu ukraińskiego, dochodząc do porozumienia, że Ukraina będzie krajem neutralnym - tj. bez sojuszu wojskowego z NATO lub Rosją…
W kremlowskiej telewizji, po jednej z jej wypowiedzi, któryś z gości zapytał: "To jakaś rosyjska agentka?". Prowadzący program propagandzista szybko potwierdził. Oczywiście kremlowskich propagandzistów nigdy nie wolno traktować poważnie. Ale jak skomentować słowa Garriego Kasparowa, człowieka, który jest po przeciwnej stronie niż kremlowskie służby? Na wieść o nominacji dla Gabbard napisał: "Z pozdrowieniami z Rosji". Potem dodał: "Gabbard służy tylko Moskwie i Damaszkowi"; "Putin próbuje aneksji znaczącej części amerykańskiego bezpieczeństwa narodowego".
Komentatorka "Guardiana" i "Observera" pisze:
To jest tuba propagandy prorosyjskiej i proputinowskiej. Przypomnę, że Zjednoczone Królestwo dzieli się z USA danymi wywiadowczymi. To jest gorsze niż najgorszy scenariusz.
Publicysta "The Atlantic" kpi: "Nie lepiej zrezygnować z pośredniczki i mianować dyrektorem Putina?". Gdzie nie spojrzeć, pojawiają się uwagi związane z sojuszem wywiadowczym Five Eyes, w skład którego wchodzą Australia, Kanada, Nowa Zelandia i Zjednoczone Królestwo. Komentatorzy spekulują, czy inne państwa będą dalej chciały dzielić się z USA danymi; pojawiają się obawy, czy ten podmiot w ogóle przetrwa. A jeśli przetrwa, to jak bardzo będzie skuteczny?
Na koniec tego wątku jeszcze Tom Nichols z "The Atlantic", który pisze wprost, że "nominacja Tulsi Gabbard stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego". Nie tylko zarzuca jej brak kompetencji i doświadczenia, ale przypomina też jej spotkanie z syryjskim dyktatorem Baszarem Al-Asadem w roku 2017. Oto fragment felietonu na ten temat: "'Niech naród syryjski sam zdeterminuje swoją przyszłość, niech nie robią tego Stany Zjednoczone ani żaden inny kraj' - powiedziała Gabbard po pogawędce z człowiekiem, który powstrzymał rodaków przed decydowaniem o swojej przyszłości poprzez użycie wobec nich broni chemicznej. Dwa lata później dodała, że Asad nie jest wrogiem USA, bo Syria nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla Stanów Zjednoczonych oraz że jej krytycy to podżegacze wojenni".
Oczywiście można powiedzieć, że to wszystko nagonka obrażonych antytrumpistów, którzy z byłej działaczki Partii Demokratycznej robią szpiega (na pewno chcą ją ukarać za zdradę, prawda?). Oddajmy więc głos stacji CNN, która nazywa sprawę delikatniej, ale też w sposób bezsporny:
Tak jak Trump często sprawia wrażenie przyjmowania stanowisk zbieżnych ze stanowiskami zagranicznych liderów, którzy uznawani są za adwersarzy Ameryki, a w niektórych sytuacjach morderców, w tym prezydentów Syrii i Rosji.
"Kim k... jest ten gość?!"
Tulsi Gabbard, warto dodać, służyła w Iraku. Weteranem (z Iraku i Afganistanu) jest też przyszły szef Pentagonu Pete Hegseth. Opinia publiczna zna go jednak lepiej jako prezentera stacji Fox News. Kto zaś nie ogląda tej stacji, też mógł o nim usłyszeć. Głośno zrobiło się o nim, gdy powiedział, że od dziesięciu lat nie mył rąk. "Zarazki nie są prawdziwe. Nie widzę ich, więc nie istnieją" - tłumaczył. Powiedział to przed pandemią COVID-19, ale nie znalazłem informacji, czy po niej zaczął myć ręce. Ciekawostka - Donald Trump słynie (też) z tego, że jest - jak pisze BBC - "zarazkofobem".
Przed nominacją na tak ważne stanowisko Hegseth był kojarzony głównie jako weekendowy prezenter. Teraz ma stanąć na czele resortu obrony. Jak podają liczne media, świat amerykańskiej obronności był w szoku. Nie tylko dlatego, że - jak powiedział portalowi Politico jeden z lobbystów - "Kim kur… jest ten gość?!".
Wiadomo bowiem, że Hegseth zamierza pójść na, nomen omen, wojnę z "woke generałami". "Woke" można przetłumaczyć jako "progresywnymi", choć republikanie pewnie chętnie dodaliby "zbyt". Oddajmy głos samemu Hegsethowi: "Przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów powinien być zwolniony, podobnie jak każdy generał, admirał, każdy, kto ma związek z całym tym różnorodno-inkluzywnym g...". Hegseth uważa też, że kobiety nie powinny służyć w wojsku w rolach związanych z walką: "Nie uczyniły wojska bardziej śmiercionośnym ani wydajnym. W historii to mężczyźni w tych rolach byli bardziej zdolni". A z naszej perspektywy? Jak zauważył już portal tvn24.pl, jest sceptycznie nastawiony wobec NATO, a Amerykę nazywał "numerem alarmowym dla Europy".
Najnowsza, w chwili kończenia tego tekstu, głośna nominacja to Robert F. Kennedy Junior, który ma zostać ministrem zdrowia. Kennedy sam miał aspiracje prezydenckie, ale koniec końców poparł Trumpa. Członek słynnego rodu (to bratanek byłego prezydenta Johna F. Kennedy’ego) od lat jest uważany za groźnego antyszczepionkowca. Jeden z jego ostatnich wpisów na portalu X to grafika, na której czytamy: "Brak zaufania wobec przemysłu, który jest finansowo zależny od tego, byście byli chorzy, nie czyni Cię wyznawcą teorii spiskowych, lecz oznacza zdolność do krytycznego myślenia". A wygląda ona tak:
Portal Politico zaznacza, że Robert F. Kennedy Jr. jest autorem wielu nieprawdziwych twierdzeń na temat bezpieczeństwa i skuteczności szczepionek. Założył także antyszczepionkową organizację Children's Health Defense, z której już odszedł. Sam Kennedy, który jest w doskonałej kondycji fizycznej, twierdzi po prostu, że Ameryka musi lepiej zadbać o zdrowie swoje i swoich dzieci. Odrzuca oskarżenia o bycie wyznawcą teorii spiskowych, utrzymując m.in., że nieufności wobec władz nauczył się od swoich przodków, którzy tłumaczyli mu realia polityki. Dodaje, że politykom po prostu nie wolno ufać.
Kilka miesięcy temu było głośno o tym, że RFK Jr., jak często się o nim mówi, przyznał się do porzucenia w Central Parku w Nowym Jorku dekadę temu… małego niedźwiadka, którego na jego oczach potrąciła autem jakaś kobieta. Kennedy postanowił włożyć ciało niedźwiedzia do bagażnika swojego samochodu, by później zdjąć z niego skórę oraz wykorzystać mięso. Gdy jednak dotarło do niego, że musi spieszyć się na samolot, postanowił porzucić ciało właśnie w parku, "uznając, że będzie to zabawne dla kogoś, kto znajdzie zwierzę".
W maju zaś amerykańskie media napisały o jego dawnych kłopotach zdrowotnych w postaci utraty pamięci i zawrotów głowy. "Większość lekarzy, z którymi się konsultował - jak twierdzi jeden z czołowych neurologów w Stanach Zjednoczonych - podejrzewała nowotwór. Zadzwonił jednak do niego lekarz z jednego ze szpitali w Nowym Jorku, który uważał, że w głowie Kennedy'ego tkwi pasożyt" - czytamy na portalu dziennika "New York Times". Według RFK Jr. lekarz był przekonany, że nieprawidłowości widoczne na skanach jego głowy "były spowodowane przez robaka, który dostał się do jego mózgu, zjadł jego część, a następnie zdechł".
Jak pisze "NYT", mniej więcej w tym samym czasie gdy Kennedy dowiedział się o pasożycie, zdiagnozowano u niego również zatrucie rtęcią, najprawdopodobniej spowodowane spożyciem zbyt dużej ilości ryb zawierających niebezpieczny metal ciężki, który może powodować poważne problemy neurologiczne.
- Bez wątpienia mam problemy poznawcze - stwierdził Kennedy w 2012 roku. - Doznałem utraty pamięci krótkotrwałej i długotrwałej - dodał.
CZYTAJ TEŻ: KONKRET24: "UCZYNIĆ AMERYKĘ ZNOWU ZDROWĄ". ROBERT F. KENNEDY Jr. I JEGO CHORE TEORIE >>>
Co oznaczają te nominacje? I co w tym gronie robi Marco Rubio?
Dlaczego Donald Trump wskazuje tak nieoczywiste osoby na tak istotne stanowiska? Co komentator, to inna opinia. Jedni mówią, że to po prostu chęć zirytowania demokratów, pokazania im gestu Kozakiewicza. Moją uwagę zwrócił jednak wpis Charliego Kirka. To gwiazda prawicowych mediów społecznościowych, jeden z najgłośniejszych i najbardziej skutecznych stronników Donalda Trumpa. Napisał tak:
Szpiegowali Trumpa, więc teraz dostają Tulsi Gabbard. Próbowali wysłać Trumpa za kraty, więc teraz dostaną Matta Gaetza. Pozostawili granicę otwartą, więc teraz dostają Toma Homana. Próbowali zrujnować kraj. Dostają to, na co zasłużyli.
Czyli co, kara?
Inni powiedzą, że to nagroda za lojalność. Jeszcze inni, że to zapewnienie sobie lojalności. Następni mówią krótko: wygrał, i to wysoko, więc robi, co chce i otacza się, kim chce.
Należy pamiętać, jak wiele decyzji Trumpa za poprzedniej administracji kończyło się dymisjami. Ciekawym przykładem jest szef dyplomacji Rex Tillerson, którego Trump już po dymisji nazwał głupim jak but (Tillerson zaś, jeszcze jako szef Departamentu Stanu, miał nazwać Trumpa pier.... kretynem). Miał też pretensje do wiceprezydenta Mike’a Pence’a o to, że 6 stycznia 2021 roku, gdy pod przewodnictwem Pence’a trwało w Kongresie liczenie głosów elektorskich i zatwierdzanie przegranej Trumpa w wyborach, nie stanął po stronie prezydenta i jednak nie dał mu wygranej.
Ta ekipa będzie lojalna. Ta ekipa wie, po co została zebrana. Ta ekipa nie odważy się powiedzieć o Donaldzie Trumpie źle.
Ostatnim nazwiskiem, które warto opisać, jest Marco Rubio, który ma zostać sekretarzem stanu. To bardzo doświadczony senator; wydawał się być poważnym kandydatem do nominacji Partii Republikańskiej na prezydenta w roku 2016. Do tej decyzji Donalda Trumpa, zdaje się, nie ma poważnych zastrzeżeń. Na tle pozostałych wydaje się wręcz zaskakująco niezaskakująca.
Co warto wiedzieć o Rubio? Potrafił choćby nazwać Putina mordercą. Otwarcie mówił też o swoim poparciu dla Ukrainy. Jednocześnie głosował wiosną przeciwko kolejnym pieniądzom dla Kijowa. "The Converstation" cytuje jego słowa o tym, że byłoby to finansowanie pata i że ta wojna już musi się skończyć, dodając: "nie znaczy to, że jesteśmy podekscytowani tym, co Putin zrobił". Ten sam portal ocenia, że Rubio może być… bardzo cennym sojusznikiem NATO. Był bowiem jednym z inicjatorów ponadpartyjnej ustawy, która utrudniłaby Trumpowi ewentualne wycofanie Ameryki z Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Ale i relacja pomiędzy Trumpem a Rubio nie jest do końca zwyczajna. W trakcie kampanii z roku 2016 panowie regularnie sobie dogryzali. Zaczął Trump, wypominając rywalowi, że się poci. Rubio próbował więc kpić z małych dłoni Trumpa. Trump w odpowiedzi ochrzcił niższego konkurenta mianem "małego Marka". Wrócił też do kwestii pocenia się: "On poci się jak żadna inna młoda osoba, którą w życiu widziałem. Przynieście mu wiadra!".
W tym świetle ta nominacja może zaskakiwać. Ale raczej mniej niż pozostałe.
Co z ludźmi, którzy zostali sprowadzeni do USA jako dzieci, przez rodziców, bez wpływu na tę decyzję? To często ludzie, którzy nie znają zupełnie kraju przodków, a w USA rozpoczęli nowe życie. Identyfikują się jako Amerykanie - to tak zwani "dreamers": osoby objęte ustawą The Development, Relief, and Education for Alien Minors Act. Daje ona ludziom, którzy dostali się do USA nielegalnie jako nieletni, prawo, by w Ameryce pracować, o ile spełnią konkretne warunki. Dreamers (od pierwszych liter nazwy ustawy; po polsku "marzyciele") wykształcili się, pracują, są często poważanymi członkami społeczności. Pojawiły się nawet rozwiązania prawne, które najbardziej zasłużonym z tych ludzi (wyedukowanym, niekaranym) pozwoliłyby zostać w USA. Jest ich jakieś pół miliona, choć według niektórych szacunków - nawet więcej. Niespełniających surowych norm prawnych jest około 3,5 miliona. Czy społeczeństwo amerykańskie na pewno zyska, jeśli nagle znikną? Pamiętajmy, że to ludzie, którzy są na ścieżce legalnego pobytu w USA, a nawet potencjalnego uzyskania obywatelstwa.
Naiwne jest zakładanie, że za Baracka Obamy i Joe Bidena nie odbywały się deportacje. Ba, za Obamy deportowano więcej ludzi niż za czasów jakiegokolwiek innego prezydenta. Za każdej z kadencji Obamy odbyło się też więcej deportacji niż za kadencji Trumpa. Liczba ta nie przekroczyła 3,2 miliona. Trump zaś zapowiada deportację 15-20 milionów ludzi. To skala niewyobrażalna. Odkładając na bok poglądy, moralność, sprawiedliwość, koszt: jak wpłynie to na amerykańską gospodarkę?
Autorka/Autor: Michał Sznajder / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: ERIK S. LESSER/EPA/PAP