Hollywood uwielbia historie o świadkach chronionych: kluczowa figura w skomplikowanym śledztwie, której wiedza przyczynia się do zwycięstwa wymiaru sprawiedliwości nad przestępcami. W filmowych realiach świadek koronny naraża się, obciąża zeznaniami mafię, a wdzięczne służby chronią go i zapewniają mu nowe, bezpieczne życie. Czasem jednak ten układ pomiędzy świadkiem a wymiarem sprawiedliwości staje się fikcją. Reportaż "Świadek" autorstwa Endy'ego Gęsiny-Torresa.
Instytucja świadka chronionego to dla służb często jedyna droga do rozwiązania skomplikowanego śledztwa i postawienia przed wymiarem sprawiedliwości członków organizacji kryminalnych. Zwykle świadkami zostają skruszeni przestępcy, którzy chcąc uniknąć kary, zaczynają zeznawać.
W marcu 2018 roku z redakcją "Superwizjera" TVN skontaktował się Polak, który od 2015 roku jest świadkiem chronionym w Hiszpanii. To, co opowiedział, prosząc o pomoc, tylko potwierdza, że happy end dla świadków chronionych łatwiej znaleźć w filmach niż w rzeczywistości. - To musi wyjść na światło dzienne, jak oni postąpili z moją rodziną i do czego oni doprowadzili. Ja dziękuję Bogu, że żyję i ja sobie czegoś nie zrobiłem – mówi Robert.
Pomimo statusu świadka chronionego od dwóch lat wraz z żoną i kilkuletnią córką błąkają się po Europie
Polak przesłał link do materiałów hiszpańskiej i litewskiej policji z tak zwanej operacji Mosaf, która zakończyła się rozbiciem kilkunastu gangów przemycających marihuanę i broń w Hiszpanii i na Litwie. Aresztowano prawie 50 osób i było to możliwe w dużej mierze - jak twierdził mężczyzna – dzięki jego zeznaniom. Powiedział też, że pomimo oficjalnego statusu świadka chronionego od dwóch lat wraz z żoną i kilkuletnią córką błąkają się po Europie i ukrywają przed zemstą litewsko-rosyjskiej mafii. Każdego dnia boją się o swoje życie, bo – jak mówił – okazało się, że hiszpański program ochrony świadków, którym zostali objęci, jest fikcją.
- Nie mogę normalnie żyć. Nie mogę wyjść na ulicę, nie mogę spotykać się z moją rodziną ani przyjaciółmi. Jestem zamknięta w domu. Nie wychodzę, bo się boję – mówi jego żona Marina. Nie mogą zacząć nowego życia, bo przestarzała hiszpańska ustawa o ochronie świadków przestępstw nie przewiduje wydania im na przykład dokumentów niezbędnych do tego, żeby normalnie funkcjonować.
Opowieść Roberta i Mariny wydawała się nieprawdopodobna, ale dokumenty, zdjęcia i nagrania rozmów z katalońską policją czyli Mossos d’Esquadra, która jest odpowiedzialna za ich bezpieczeństwo, potwierdzały ich relację. Reporterzy "Superwizjera" postanowili wyjaśnić, dlaczego hiszpańskie instytucje nie są w stanie zapewnić należytej ochrony świadkowi i jego rodzinie. Jak to możliwe, że od kilku lat ich świadek, który pomógł rozpracować groźny gang, przeżywa wraz z rodziną koszmar? Dlaczego służby nie mogą zagwarantować im bezpieczeństwa?
"Nie możemy żyć w Europie, rozumiesz mnie?! Nigdzie nie możemy żyć"
- Jestem świadkiem chronionym w Hiszpanii i nie mam żadnej ochrony – mówi mężczyzna do przedstawiciela katalońskiej policji. Ten odpowiada: - To nie zależy ode mnie. To nic nie znaczy dla sędziego i prokuratora. Wasza sytuacja jest bardzo przykra, ale nic więcej nie mogę zrobić.
- Nie możemy żyć w Europie, rozumiesz mnie?! Nigdzie nie możemy żyć – odpowiada Polak. Być może gdyby nie nagrywał rozmów z funkcjonariuszami katalońskiej policji nikt nie uwierzyłby w bezradność hiszpańskich instytucji wobec dramatu ich świadka chronionego.
W maju 2018 roku reporterzy "Superwizjera" ustalili, że spotkają się z nim gdzieś w prowincji Walencja, cytrusowym zagłębiu Hiszpanii. To właśnie tu tysiące tirów rozpoczyna swoją podróż po całej Europie, przewożąc owoce i warzywa. Pomarańczowe gaje Walencji miały być dla Roberta i jego rodziny początkiem nowego, lepszego życia.
Okazuje się jednak, że spotkanie z Robertem w tym miejscu i w tym momencie naraziłoby go na niebezpieczeństwo. Według mężczyzny wspólnicy ludzi, których obciążył swoimi zeznaniami i de facto wsadził za kraty nieustannie szukają go w Hiszpanii i w Polsce. Dlatego co kilka dni musi wraz z rodziną zmieniać miejsce pobytu.
- Jest na mnie teraz zlecenie w Polsce. Oni mnie zabiją, człowieku – alarmuje Polak. - Byłem na prochach, na antydepresantach. Wielokrotnie miałem myśli samobójcze. Najłatwiej to będzie po prostu strzelić sobie w łeb, powiesić się, czy nabrać lekarstw – mówi Robert. – Tylko żona trzymała mnie przy życiu. Tylko córka i żona, nic więcej – dodaje.
Kilka dni później świadek wyznaczył następny termin spotkania. Dziennikarze mieli się z nim zobaczyć w Barcelonie, stolicy Katalonii. Ponieważ reporter "Superwizjera" nie miał pewności, czy tym razem dojdzie do spotkania, poprosił Roberta, żeby wywiad rozpoczął się przez telefon.
Wtedy dziennikarze jeszcze nie wiedzieli, że praca nad reportażem zajmie ponad dwa lata. I że tyle samo będą musieli poczekać zanim osobiście spotkają – przez zaledwie 15 minut – Roberta, jego żonę Marinę i małą Paulę.
"Mogłem jednego dnia obudzić się w Hamburgu, a drugiego już byłem na Malediwach"
- Zajmowałem się sportem, trenowałem sporty walki, judo – opowiada Robert. – Rodzice się rozeszli, później autorytetem byli koledzy na osiedlu. Pojawiły się skromne konflikty z prawem, jakieś pobicia, bójki niepotrzebne, zatargi z policją. Zawsze miałem w głowie poukładane. Tak mi się wydawało przynajmniej. Nie chciałem mieć kontaktu z "drugą stroną" – zapewnia. Mówi, że uznał, iż "najprościej po prostu wyjechać". – Pojechałem do Londynu. Zaczynałem od mycia aut. Pracowałem siedem dni w tygodniu po jedenaście godzin, było ciężko – przyznaje Robert. – Później pracowałem trochę w klubach, w ochronie – opowiada.
Po siedmiu latach wrócił do Polski. Znalazł pracę w firmie spedycyjnej, która sprowadzała pomarańcze z Hiszpanii i zdobył doświadczenie w organizacji transportu międzynarodowego, a także cenne kontakty w branży. – Ludzie ufali mi, ja dawałem ludziom zarobić i sam zarabiałem na tym pieniądze – podkreśla mężczyzna.
Po prawie dwóch latach Robert zdecydował się wrócić do Anglii, gdy dostał tam propozycję pracy w logistyce. – Wtedy jakby troszeczkę moje życie znowu zjechało w dół. Trafiłem do więzienia za pobicie – przyznaje. – Tam poznałem Rosjan, którzy opowiadali mi o tym, czym się zajmowali. Oni znali się dobrze na komputerach, przelewali pieniądze z kont i tak zarabiali – dodaje.
- Pomogłem im troszeczkę w więzieniu, bo to jednak byli ludzie od komputerów, a nie stricte tacy, którzy mogą sobie poradzić w więzieniu. No i obiecali, że będą na mnie czekać, jak będę wychodził. Oni wyszli wcześniej. No i faktycznie czekali pod bramą i z nimi pojechałem do Barcelony. Tam zaczęliśmy pracować – mówi Robert.
- Oszustwa. Organizowaliśmy ludziom na przykład all inclusive wakacje. To było dla półświatka. Czyli ktoś miał ochotę pojechać sobie do Hiszpanii z przelotem w biznes klasie, skorzystać z pięciogwiazdkowego hotelu, to ta impreza kosztowałaby go dwa tysiące euro – wyjaśnia. – To mogliśmy zrobić za pięć stów. Generalnie mieliśmy możliwości. Na giełdzie kupowaliśmy informacje dotyczące kart kredytowych. Z kart dokonywaliśmy zakupów. Bukowaliśmy bilety i tak dalej. Zwiedziłem cały świat, nie starczało stempli w paszportach, mogłem jednego dnia obudzić się w Hamburgu, a drugiego już byłem na Malediwach – dodaje.
- Pewnego dnia policja nas złapała w Hiszpanii, w Barcelonie. Zostałem aresztowany, z tym że zostałem wypuszczony. Nie mieli jakichś dużych dowodów naszej winy, żaden z nas się nie przyznał. Po 72 godzinach zostaliśmy wypuszczeni - relacjonuje.
Poznał dziewczynę, chciał się zmienić
- Poznałem dziewczynę, która teraz jest moją żoną. Chciałem się zmienić, skończyć z tym wszystkim. Jej mama była przeciwna, żebyśmy byli razem, bo z kolei jej brat zajmował się tym samym, co właśnie my. Pracowaliśmy razem. Charakterny chłopak. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie do końca takiego zięcia by sobie życzyła – przyznaje Robert. Podkreśla, że bardzo zależało mu na Marinie. – A w tym momencie oni ją odesłali do Dubaju, żeby zapomniała o mnie. Zarobiłem na bilet i poleciałem do Dubaju – opowiada.
W Dubaju zamieszkali razem, a Robert zatrudnił się jako asystent dyrektora hotelu. Po trzech latach pobrali się w jedynej prawosławnej cerkwi w tym mieście. Postanowili, że wraz z teściową Roberta wrócą do Hiszpanii i rozpoczną – jak mówi mężczyzna – uczciwe życie. Miało to być o tyle łatwiejsze, że Marina, choć pochodzi z Rosji, przez 17 lat mieszkała w Barcelonie, tam skończyła liceum. Przez jakiś czas prowadziła w katalońskiej stolicy butik z ubraniami.
Na rozpoczęcie nowego rozdziału w życiu wybrali małą miejscowość niedaleko Walencji. Robert szybko znalazł zajęcie w jednej z wielu firm transportowych w regionie. – To był import-eksport owoców i warzyw. Proponowałem siebie jako osobę, która będzie organizowała im transport. Tak zaczęliśmy pracować – mówi Polak. – To było legalne, ja się cieszyłem, że robimy coś w końcu legalnego, a na Hiszpanię to były przyzwoite pieniądze – przyznaje.
- Auta były rozchwytywane. A ja byłem w stanie zorganizować tam dziesięć aut jednego dnia – podkreśla. Szefowie Roberta doceniali sprawność, z jaką organizował transporty i szybko zyskiwał ich zaufanie. – Byłem im potrzebny i z tego ja miałem dobre pieniądze – dodaje Robert.
"Nikt nie powiedział, że wyrządzi mi krzywdę, ale zdałem sobie sprawę, że już jest naprawdę bardzo nieciekawie"
Z czasem zaczął się domyślać, że biznes, w którym jest odpowiedzialny za wysyłanie tirów z owocami i której właściciele ufali mu "wręcz bezgranicznie", może nie być tym, czym wydawało mu się na pierwszy rzut oka, czyli legalną działalnością.
– To była generalnie zamknięta rodzina i oni nie wpuszczali nikogo do domu. Ja byłem jedyną osobą – mówi Robert. – Było jakieś piwko, jakiś alkohol. Słyszałem rozmowy telefoniczne – dodaje. Ale po roku pracy uwagę Roberta zaczęły zwracać dziwne skargi od kierowców tirów. – (Kierowca) mówi: "No panie, podjeżdżają tacy i tacy ludzie, że ja się boję wyjść w ogóle z auta, że ja się zamykam na twardo. Nie wiem, co oni tam ładują, co rozładowują". Rozładunek odbywał się w nocy i nikt nie powinien tam wtedy być. Przyjechałem i zobaczyłem sprasowane paczki marihuany, były przysypane owocami. Tego było mnóstwo. Puściłem to. Ten transport pojechał – przyznaje Robert.
- Później było drugie auto i wtedy widziałem broń. Widziałem glocki. Ile tego było, nie wiem. Widziałem tam tylko dwie sztuki, uciekłem. Wtedy byłem, za przeproszeniem, totalnie obsrany. Wróciłem do domu i zadzwoniłem, że z powodów rodzinnych wyjeżdżam. Tego samego dnia miałem gości w domu. Przyjechało dwóch drabów, porozmawialiśmy chwilę i wytłumaczyli mi: "Popatrz, tam jest córa, tam jest twoja żona". Byli grzeczni, kulturalni, nikt nie powiedział, że wyrządzi mi krzywdę, ale zdałem sobie sprawę, że już jest naprawdę bardzo nieciekawie – dodaje.
Opowiada, że po wyjeździe "gości" spakowali się w jedną walizkę. Marina wspomina: - Robert powiedział mi: "Musimy wyjechać z Walencji. Już nie możemy tutaj żyć". Zapytałam, dlaczego? Odpowiedział, że pewni ludzie, bandyci, mogą nam zrobić krzywdę, jeśli zostaniemy. O nic więcej nie pytałam. Myślałam wtedy tylko o córce. Wsiedliśmy do samochodu i wyjechaliśmy. A ci ludzie dzwonili już do mojego męża i mówili, że długo nie pożyjemy. Cały czas groźby.
Policja triumfuje, dramat świadka się zaczyna
- Pojechaliśmy do Barcelony na pierwszy komisariat. Powiedziałem, że chcę porozmawiać z jakimś wyższym oficerem. Mniej więcej naświetliłem mu sytuację, że szok, niedowierzanie, i na drugi dzień miałem na rękach status świadka pod ochroną. Na papier – mówi Robert.
I tak wraz z rodziną znalazł się w samym centrum skomplikowanego śledztwa prowadzonego od kilku lat przez hiszpańską i litewską policję, koordynowanego przez Europol. Zeznania Roberta posłużyły do oskarżenia kilku osób, które już od dawna były w kręgu zainteresowań europejskich służb.
W kwietniu 2016 roku operacja o kryptonimie Mosaf zakończyła się aresztowaniem w sumie 52 osób w Hiszpanii i na Litwie, z czego prawie połowę stanowili obywatele Litwy. Reszta przestępców pochodziła z 12 krajów. Według prokuratury w Walencji rozbito 17 gangów, które były ze sobą powiązane i których członkowie wykonywali różne funkcje w przestępczym biznesie: od plantatorów marihuany, przez właścicieli firm transportowych i przemytników, po rusznikarzy i kolekcjonerów broni. Gangi zajmowały się przerzutem marihuany i broni na całą Europę. Śledczy nazywali grupę "handlarzami śmiercią", bo słynęła z bezwzględności.
Hiszpanie aresztowali między innymi Dariusa M., Litwina poszukiwanego od wielu lat europejskim nakazem aresztowania, uznanego za jednego z liderów rozbitej przestępczej organizacji. Darius M. jest dobrze znany litewskiej policji: jako dwudziestodwulatek ukradł samochód ważnemu oficerowi policji i od lat 90. należał do okrytego złą sławą tzw. gangu doktorów. Szybko piął się w gangsterskiej hierarchii, aby zostać jednym z liderów grupy, która zajmowała się między innymi handlem narkotykami, bronią i sutenerstwem. Od 2012 roku M. był też poszukiwany na Litwie za przemyt dużych ilości metamfetaminy.
Operacja Mosaf odbiła się echem w hiszpańskich mediach nie tylko ze względu na międzynarodowy wymiar działalności mafii, ale przede wszystkim dlatego, że wśród aresztowanych był Roberto G., burmistrz miasteczka pod Walencją, wspólnik ówczesnego szefa Roberta. – Jeden miał firmę, a drugi organizował tanią siłę roboczą z Litwy, z Polski i tak dalej. To byli ludzie, alkoholicy, którzy pracowali tam za przyzwoitą miskę ryżu – mówi Polak.
Hiszpańska i litewska policja triumfowały, a Europol chwalił się skutecznością ciosu wymierzonego w przestępców. W litewskich i hiszpańskich instytucjach posypały się awanse, a oficjalne noty prasowe akcentowały sprawność służb. Ale koniec śledztwa i aresztowania były początkiem nowego dramatu Polaka i jego rodziny - dramatu hiszpańskiego świadka chronionego.
"Dokonałam aborcji. Oni mi powiedzieli, że muszę to zrobić: Mossos i urzędnicy pomocy społecznej"
- Na ulicę mogłam wychodzić tylko ja. Robert nie wychodził w ogóle. Był zamknięty cały czas w domu. Ja wychodziłam tylko po zakupy, albo żeby przejść się po parku z córką. Co tydzień odbierałam sto euro na życie z pomocy społecznej, które nam przyznano – mówi Marina.
Robert podkreśla, że wszystko, co miał na koncie, zostało wyczyszczone. – Zabrane przez hiszpański wymiar sprawiedliwości. Ja nie miałem nic. Zostałem goły, bez niczego – wspomina. – Dostałem listę wyznaczonych produktów, które mogę kupować. Latem nie mogłem kupić swojemu dziecku loda, kiedy mnie prosiło – dodaje.
- Pewnego dnia, kiedy mieszkaliśmy w ukryciu, okazało się, że jestem w ciąży. Powiedzieliśmy o tym policji, a oni na to, że nie mogą na to pozwolić. "Już ochraniamy was, jedzenia wystarczy dla trzech osób, nie więcej". To nie nasz problem, mówili. I dokonałam aborcji. Oni mi powiedzieli, że muszę to zrobić: Mossos i urzędnicy pomocy społecznej – twierdzi Marina.
Wkrótce Robert, Marina i Paula otrzymali – decyzją sądu – hiszpańskie paszporty i dowody osobiste z nowymi tożsamościami. Ale, jak twierdzi mężczyzna, hiszpańskie instytucje nie miały konkretnego pomysłu, jak dalej zapewnić im ochronę. – Oni dali nam dokumenty. Wybłagałem u nich jakieś pieniądze. To była suma sześciu tysięcy euro. I zostaliśmy (pozostawieni) sami sobie – mówi Robert.
Zasugerowano mu wyjazd do Holandii.
"Tłumaczyłem waszą sytuację sędziom i prokuraturze, ale nic więcej nie mogę zrobić"
Na miejscu Robert zgłosił się do holenderskiej policji, ale ta – jak mówi – stwierdziła, że to problem Hiszpanów, a nie ich. Na pytania, co powinien zrobić, usłyszał, że znaleźć pracę. Robert i Marina wkrótce na własną rękę znaleźli zatrudnienie w fabryce. Wydawało im się, że ich życie znów zaczęło się stabilizować.
- W Holandii czułam się bardzo dobrze, zaczynałam się wreszcie czuć bezpiecznie. Do momentu, w którym zaprowadziłam córkę do szkoły. A ta, pierwsze pytanie: czy możemy zobaczyć jej akt urodzenia? Odpowiedziałam, że tak, że zaraz przyniosę. Uciekłyśmy i wtedy mój strach powrócił – mówi Marina. Robert zapytany przez przedstawiciela Mossos, czemu wyjechali z Holandii, odpowiedział, że bez wymaganych dokumentów zabiorą mu córkę. - Bo nie możemy nawet udowodnić, że to jest nasza córka – podkreśla Polak.
Zdesperowana rodzina postanowiła wrócić do Barcelony i znowu prosić Mossos o wsparcie. Ale – jak mówi Robert – nikt się nawet z nimi nie spotkał.
Kiedy Robert skarżył się, że nie ma pieniędzy, żeby zapłacić za hotel, usłyszał, że powinni pójść do opieki społecznej, przy czym funkcjonariusz przyznawał, że nie wie, "co ci są w stanie dać w tej sytuacji". - Nie wiem, co mogę zrobić. Tłumaczyłem waszą sytuację sędziom i prokuraturze, ale nic więcej nie mogę zrobić. Ich ta sprawa nie interesuje – powiedział.
- Żeby normalnie żyć, potrzebne nam są akt małżeństwa, akty urodzenia dla naszej trójki. Wtedy będziemy mogli zacząć normalnie żyć, jak wszyscy. Kto dzisiaj żyje bez tych dokumentów, powiedz mi? Ja nie znam nikogo – podkreśla Marina.
"Konsekwencje złego prawa są dla osób, których ono dotyczy, niezwykle poważne"
Dlaczego hiszpański sąd odmawia spowodowania, by otrzymali dokumenty, o które proszą? Przyczyną, jak wskazują eksperci, jest nieprzystająca do rzeczywistości ustawa o ochronie świadków przestępstw, która nie przewiduje takiego rozwiązania. Zresztą to niejedyna luka w ustawie z 1994 roku, jak uważa Diego Molpeceres, dziennikarz z portalu Vozpopuli piszący o dramatycznej sytuacji świadków chronionych w Hiszpanii.
- Kiedy uchwalano ustawę o ochronie świadków przestępstw, zakładano że w ciągu roku ulepszy się ją i rozszerzy, ale ostatecznie skończyło się na czterech artykułach i sędziowie nie czują prawnego komfortu, żeby to prawo stosować – mówi Molpeceres. – To prawo nie daje też żadnej korzyści politycznej żadnej partii, pomimo że konsekwencje złego prawa są dla osób, których ono dotyczy, niezwykle poważne – dodaje.
Ani prokuratura w Walencji, na której wniosek sąd może nadać, utrzymać albo po sześciu miesiącach anulować status świadka chronionego, ani Mossos, którzy go de facto powinni świadka chronić, nie chcieli udzielić polskim dziennikarzom wywiadu przed kamerą. Prokurator z Walencji, która prowadzi sprawę, w której zeznawał Robert, wysłała jedynie pismo. Zaczyna w nim od stwierdzenia, że "wszystko, co powiedział waszej redakcji świadek, odbiega od rzeczywistości". Potem pisze, że ludzie, których swoimi zeznaniami pogrążył Robert, utrzymywali, broniąc się, że on sam brał udział w przemycie marihuany.
Zdaniem prokurator z Walencji świadek, wbrew radom katalońskiej policji, zdecydował się wyjechać do Holandii i że służby namawiały ich do powrotu. Według hiszpańskich instytucji, rodzina otrzymała wszelkie potrzebne dokumenty, żeby zacząć nowe życie. Prokurator przyznaje równocześnie, że dodatkowe dokumenty, o które prosił świadek, nie są możliwe do wydania przez hiszpański sąd, bo takie działanie byłoby, zdaniem sądu, fałszerstwem.
"Wciąż uciekamy, wciąż się boimy, nie wiemy, co będzie jutro"
Robert i jego bliscy są tak zdesperowani sytuacją, w której się znajdują, że zaryzykowali spotkanie z reporterem "Superwizjera". Twierdzą, że do tej pory żadna z instytucji nie wysłuchała poważnie rodziny, która od pięciu lat ucieka po całej Europie przed zemstą mafii.
Mówią, że w ich życiu nic się nie zmieniło. – Nadal trwa tragedia. Wciąż uciekamy, wciąż się boimy, nie wiemy, co będzie jutro – mówi Robert. Zapytany o córkę, podkreśla że w tej sytuacji "nie odnajduje się". – Dzięki Bogu jest zdrowa – dodaje. – Czuję w środku pustkę, bo nasze życie to po prostu dramat – przyznaje Marina. – Jesteśmy rodziną. Kochamy się i to wszystko. Dlatego jesteśmy wciąż razem – dodaje.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer TVN