Pod względem militarnym tegoroczna defilada wojskowa w Moskwie z okazji Dnia Zwycięstwa była o wiele mniej widowiskowa niż w poprzednich latach - oceniła w rozmowie z tvn24.pl profesor Agnieszka Legucka, analityczka do spraw Rosji w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. - Nie widzieliśmy nic, czym Rosja mogłaby się pochwalić. To pokazuje stagnację rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego i dowodzi, że zachodnie sankcje jednak działają - stwierdziła ekspertka. Jej zadniem Władimir Putin swoim przemówieniem chciał uciszyć niepokoje wśród Rosjan, których przestraszyły spekulacje o możliwej powszechnej mobilizacji do wojska.
W poniedziałek na placu Czerwonym w Moskwie odbyła się defilada wojskowa z okazji Dnia Zwycięstwa. Święto obchodzone w Rosji 9 maja upamiętnia triumf tego kraju nad nazistowskimi Niemcami w 1945 roku. Tegoroczna parada różniła się od poprzednich - była znacznie skromniejsza, co więcej odbywała się w cieniu najkrwawszego konfliktu w Europie od zakończenia II wojny światowej, od którego mija właśnie 77 lat.
"Nic wielkiego i nowego nie zostało pokazane"
- Pod względem militarnym to była o wiele mniej widowiskowa parada niż w poprzednich latach, po pierwsze pod względem liczby żołnierzy, których tym razem było znacznie mniej niż zwykle, ale także jeżeli chodzi o to, czym mógł się pochwalić Władimir Putin w kwestii sprzętu wojskowego. Nic wielkiego i nowego nie zostało pokazane, chociaż we wcześniejszych latach na placu Czerwonym zawsze pojawiały się jakieś nowinki - oceniła w rozmowie z tvn24.pl profesor Agnieszka Legucka, analityczka PISM ds. Rosji.
Zwykle tego dnia Putin "prężył muskuły", wykorzystując defiladę jako okazję do zaprezentowania zagranicznym przywódcom arsenału Federacji Rosyjskiej. - Teraz zupełnie tego nie było - zauważyła ekspertka. - Zarówno czołgi, jak i systemy obrony przeciwpowietrznej S-400 - to wszystko już było wcześniej, ta technika była już pokazywana. Nie było żadnych nowości, jeżeli chodzi o rosyjski przemysł zbrojeniowy. Nie widzieliśmy nic, czym Rosja chciałaby i mogła się pochwalić. To pokazuje stagnację rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego i dowodzi, że zachodnie sankcje jednak działają - oceniła Legucka.
Zwróciła również uwagę, że na paradzie po raz pierwszy nie było żadnych zagranicznych przywódców, nawet z przestrzeni postsowieckiej. - Dzisiejsza parada miała wyłącznie wewnątrzrosyjski charakter - podkreśliła.
Na ile wojna w Ukrainie wpłynęła na kształt tegorocznych obchodów Dnia Zwycięstwa w Rosji? Czy gdyby nie rosyjska agresja na sąsiada, parada w Moskwie wyglądałaby inaczej? - Na pewno ilościowo widzielibyśmy więcej sprzętu wojskowego. Czy jakościowo więcej? Nie sądzę, bo jednak wyprodukowanie jakiejś nowinki zajmuje więcej czasu - stwierdziła analityczka PISM. -Jak dodała, "widać wyraźnie, że gros sprzętu zostało zmobilizowane do walki z Ukrainą".
Uciszyć obawy Rosjan
Centralnym punktem Defilady Zwycięstwa było przemówienie Władimira Putina. Tak jak się spodziewano, prezydent Rosji poświęcił je głównie wydarzeniom rozgrywającym się w Ukrainie. Wbrew oczekiwaniom wielu obserwatorów, nie padły jednak żadne przełomowe deklaracje. Część komentatorów prognozowała, że Putin wykorzysta wystąpienie, by oficjalnie wypowiedzieć wojnę Ukrainie lub ogłosić powszechną mobilizację w kraju, która pozwoliłaby mu zwerbować do walki dziesiątki tysięcy dodatkowych żołnierzy. Tymczasem gospodarz Kremla powtórzył główne tezy rosyjskiej propagandy o tym, że Rosja rzekomo "nie miała wyjścia", a przeprowadzając ofensywę na Ukrainę, "broniła siebie".
- Głównym przesłaniem Putina był motyw, który przewija się już od dawna, że Rosja była zagrożona. Tutaj nie chodziło tylko o Donbas i ludność rosyjskojęzyczną na wschodzie Ukrainy. Bardzo mocno wybrzmiało, że to Rosjanie byli zagrożeni, że Rosja jest zagrożona, że bezpieczeństwo Donbasu jest związane z bezpieczeństwem Federacji Rosyjskiej - mówiła Legucka. Według niej Putin chciał przekonać, że "gdyby Rosja nie wykonała wyprzedzającego uderzenia, to za chwilę Rosjanie byliby też zagrożeni, że ta wojna mogłaby się rozwinąć na odcinku rosyjskim, dlatego też władze rosyjskie były zmuszone zaatakować jako pierwsze". - To jest mit, który Rosjanie powtarzają od wielu lat, mit zdrady Zachodu, który pada na podatny grunt w Rosji. Według narracji Kremla Zachód "obiecał", że nie będzie rozszerzał NATO, tymczasem dokonał tego i właśnie ta zdrada była podstawą do tego, że Rosja musiała przeprowadzić atak, że nie mogła inaczej zareagować - tłumaczyła.
Legucka powiedziała, że wbrew licznym spekulacjom nie spodziewała się ogłoszenia przez Putina powszechnej mobilizacji. - Z jednej strony Rosjanie bardzo pozytywnie odnoszą się do wojny w Ukrainie. W Rosji panuje wręcz swego rodzaju wojenny entuzjazm. To jest coś w rodzaju igrzysk, jakie Władimir Putin Rosjanom zorganizował, igrzysk, które odbywają się w telewizji, które Rosjanie mogą obserwować. Jednocześnie widziałam, co się działo w przestrzeni informacyjnej i w mediach społecznościowych, ale także w działaniach Rosjan - mówiła ekspertka.
Podkreśliła, że spekulacje o zarządzeniu przez Putina powszechnej mobilizacji zaczęły przenikać również do rosyjskiej przestrzeni publicznej, co wywołało strach i panikę w społeczeństwie. - Rosjanie zaczęli między innymi podpalać komisje wyborcze, by spalić akta osobowe. W ten sposób chcieli uniknąć rekrutacji do wojska - tłumaczyła.
Jej zdaniem poniedziałkowe przemówienie Putina miało na celu "uciszenie tych niepokojów, jakie zaczęły się pojawiać wśród Rosjan". - To przede wszystkim miało uspokoić Rosjan, że ta operacja będzie prowadzona dalej, że dzień zwycięstwa jest bliski, żeby się nie martwili, żeby przestali angażować się w politykę, jak to robili do tej pory, żeby zostawili Putinowi politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, a zajęli się po prostu swoimi sprawami. I dalej kochali swojego prezydenta - powiedziała analityczka PISM.
Rosyjska schizofrenia
Jak mówiła Legucka, patrząc na Rosjan, "ma się wrażenie schizofrenii". - Z jednej strony Rosjanie popierają "specjalną operację wojskową" w Ukrainie, ale z drugiej strony bardzo obawiają się, że dotknie to ich bezpośrednio. Te nastroje Władimir Putin bardzo dobrze rozumie - stwierdziła.
Według niej rosyjski przywódca świetnie zdaje sobie sprawę, czego chcą Rosjanie. - Chcą wojny w rozumieniu imperialnym, czyli Rosja sobie prowadzi gdzieś tam, poza swoimi granicami, potyczki militarne, które uzasadniają jej pozycję międzynarodową. Nie chcą jednak takiej wojny, która miałaby bezpośrednio dotykać ich rodzin - tłumaczyła ekspertka.
Zaznaczyła, że "Rosjanie nie chcą mieć syndromu afgańskiego ani syndromu czeczeńskiego, w którym zwykli ludzie musieliby być pociągnięci na front". Wskazała, że obecnie działania zbrojne w Ukrainie ograniczają się wyłącznie do "specjalnej operacji wojskowej", w której uczestniczą żołnierze kontraktowi, "czyli ci, którzy dobrowolnie jadą na front i zarabiają na tym pieniądze".
Źródło: tvn24.pl