Znacznie młodszych marynarzy służących z nim nazywał "dzieciakami". Kiedy wspólnie stanęli w obliczu śmiertelnego zagrożenia, poświęcił wszystko, aby ich ratować, także własne życie - twierdzi jego rodzina. Według relacji bliskich powiedział: "Jeśli moje dzieciaki mają zginąć, to ja też zginę". Poniósł śmierć podczas wypadku niszczyciela USS Fitzgerald.
37-letni podoficer Gary Leo Rehm Jr. za trzy miesiące miał zakończyć służbę i przejść do cywila. Znalazł się jednak wśród siedmiu ofiar zderzenia amerykańskiego okrętu z filipińskim statkiem u wybrzeży Japonii. Okrzyknięto go bohaterem.
Jak opowiadają jego bliscy, powołując się na relację przedstawicieli US Navy o ostatnich chwilach Rehma Jr., mógł on się uratować. Nie myślał jednak o sobie i raz po raz ruszał na ratunek kolegom uwięzionym w zalanych przedziałach. Przy kolejnej próbie zabrakło szczęścia. Nie wrócił. - Kiedy to usłyszeliśmy, stwierdziliśmy: to cały on. Nigdy nie myślał o sobie - mówi w rozmowie z lokalną stacją NBC4i z Columbus w Ohio przyjaciel marynarza, Christopher Garguilo.
19 lat doświadczenia
Rehm Jr. był naprawdę stary jak na standardy załóg okrętów US Navy. Zdecydowana większość marynarzy to 20-latkowie. Żaden z pozostałych, którzy zginęli, nie miał więcej niż 26 lat. Najmłodszy, 19-latek, dopiero skończył liceum. Dobiegający czterdziestki Rehm Jr. mógł być dla nich kimś w rodzaju ojca. Zwłaszcza że służył w US Navy od 1998 roku i był bardzo doświadczony, choć nie dorobił się wysokiej rangi. Fire Controlman 1st Class to odpowiednik polskiego mata, jednego z niższych rangą podoficerów.
- On nazywał innych, młodszych marynarzy swoimi "dzieciakami" - powiedział portalowi "The Daily Beast" wujek poległego, Stanley Rehm Jr. Kiedy okręt zawijał do bazy Norfolk w Wirginii, gdzie Gary Leo miał swój dom, zapraszał mieszkających daleko marynarzy, żeby spędzali z nim czas wolny czy święta, jeśli nie mieli szans zdążyć do rodzin.
Razem z około 30 kolegami w momencie zderzenia z filipińskim frachtowcem spał w najniższej kajucie dla marynarzy, umieszczonej kilka metrów pod wodą w dziobowej części okrętu. Niedługo po godzinie drugiej w nocy w minioną sobotę ze snu wyrwało ich potężne uderzenie. Dziób filipińskiego statku wbił się w burtę ich okrętu tuż obok, robiąc wielką wyrwę, przez którą natychmiast zaczęła się wdzierać woda.
W półmroku oświetlenia awaryjnego, oszołomieni, musieli salwować się ucieczką z gwałtownie zalewanego przedziału.
Ratunek za najwyższą cenę
Według rodziny Rehma Jr., on sam szybko wydostał się na pokład wyżej, wchodząc po stromych schodach i przez zamykany wodoszczelny właz. Miał się jednak zorientować, że wielu kolegów nie wychodzi z zalewanej kajuty. Zawrócił więc i ruszył na ratunek.
- Miał powiedzieć: "Jeśli moje dzieciaki mają zginąć, to ja też zginę". Mógł po prostu pójść dalej i się uratować - opowiada jego wujek w rozmowie z "The Daily Beast".
Oficjalnie US Navy nie poinformowała o szczegółach tego, co działo się w zalewanych pomieszczeniach USS Fitzgerald. Jej przedstawiciele rozmawiali jedynie z rodzinami ofiar, informując o śmierci bliskich i opisując ich ostatnie chwile. Bliscy Rehma Jr. na tej właśnie podstawie twierdzą, że 37-latek wykazał się bohaterską postawą. Nie zważając na ryzyko, miał pomóc wydostać się z zalewanych pomieszczeń nawet 20 kolegom.
W końcu - opowiadają bliscy - opuściło go szczęście. Zaryzykował kolejną wyprawę po sześciu pozostałych marynarzy. Nie wrócił już do włazu prowadzącego na wyższy, bezpieczniejszy pokład. Ponieważ woda ciągle się podnosiła, nie było wyboru i właz został zamknięty, aby zapobiec dalszemu zalewaniu okrętu. Rehm Jr. i jego sześciu kolegów pozostało w wypełnionym wodą przedziale. Ich ciała znaleźli nurkowie niemal dobę po wypadku, kiedy niszczyciel stał już w bazie Yokosuka. Wszyscy znajdowali się w zalanej kajucie.
Nie było wyboru
Zamykając właz za Rehmem Jr., inni członkowie załogi USS Fitzgerald postąpili zgodnie z podstawowymi zasadami bezpieczeństwa. Najważniejsze w takiej sytuacji jest zatrzymanie wdzierającej się do okrętu wody i zadbanie o pozostałych - w tym przypadku niemal trzystu - marynarzy i oficerów. I tak niszczyciel dotarł do bazy mocno przechylony. Według oficjalnych informacji woda zalała cztery przedziały. Jednym z nich była kajuta, w której zginęli marynarze.
Współczesne okręty są podzielone na liczne wodoszczelne przedziały. Określona ich liczba może zostać zalana, a jednostka i tak utrzyma się na wodzie. Żeby to zapewnić, zdecydowana większość przedziałów jest połączona szczelnie zamykanymi lukami tylko z położonymi wyżej i niżej. Praktycznie nie ma drzwi w bocznych ścianach, żeby woda nie mogła rozlewać wewnątrz kadłuba. Dopiero tuż pod pokładem, wzdłuż okrętu, ciągnie się długi korytarz komunikacyjny, którym można dojść od dziobu do rufy. Wnętrze kadłuba przypomina więc plaster miodu. Nawet kiedy kilka komórek zostanie zalanych, pozostałe utrzymają go na wodzie.
Dzięki takiej konstrukcji możliwe jest zapewnienie jednostkom wojennym dużej wytrzymałości na uszkodzenia. Choć USS Fitzgerald ma według informacji US Navy bardzo dużą dziurę w burcie, o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, to o własnych siłach dotarł do bazy. Na uratowanie Rehma Jr. i jego kolegów nie było jednak szans.
Autor: mk//rzw / Źródło: tvn24.pl, The Daily Beast, Business Insider
Źródło zdjęcia głównego: US Navy, USNI News