Co wydarzyło się w Wuhanie? Skąd pochodzi nowy koronawirus, który spowodował pandemię, która z kolei sparaliżowała światową gospodarkę? Media cały czas próbują rozwikłać zagadkę źródła epidemii COVID-19, a szczególnie znaleźć odpowiedź na pytanie, czy wirus SARS-CoV-2 pochodzi z chińskiego laboratorium. Przegląd prasy zagranicznej przygotował redaktor naczelny TVN24 BiS Jacek Stawiski.
W podcaście "New York Timesa" dziennikarz gazety Julian Barnes zwraca uwagę, że już w styczniu CIA alarmowała Waszyngton, że dane na temat liczby zakażonych koronawirusem, jakie podawały chińskie władze, na pewno nie odpowiadały rzeczywistości. W kolejnym miesiącu, w lutym, nowa choroba pojawiła się masowo we Włoszech, gdzie liczby zakażonych i zmarłych były proporcjonalnie daleko większe niż te z Wuhanu. Wątpliwości dotyczące pochodzenia wirusa zaczęły narastać, gdy amerykańskie służby wywiadowcze dowiedziały się, że Chiny nie wykluczają, że koronawirus pochodzi z laboratorium w Wuhanie. Obecnie, jak podkreśla Julian Barnes, nie ma jednoznacznego dowodu, skąd pochodzi wirus. Eksperci służb amerykańskich są podzieleni, jedni uważają, że Chiny ukrywają prawdę o chorobie, część z kolei uważa, że chińskie władze same szukają przyczyny pandemii.
"Der Spiegel": Pekin przez trzy tygodnie ukrywał prawdę
W niemieckim tygodniku "Der Spiegel" główny artykuł poświęcony jest właśnie pochodzeniu epidemii. Tygodnik przeprowadził własne, dokładne śledztwo i rekonstrukcję wydarzeń w Wuhanie. Wnioski z dziennikarskiego dochodzenia są niekorzystne dla Chin: Pekin przez trzy tygodnie ukrywał prawdę o prawdziwym niebezpieczeństwie, zwlekał z podjęciem działań na rzecz zdławienia epidemii i nie informował należycie innych krajów o tym, co dzieje się w Wuhanie. Te zaniechania doprowadziły do tego, że choroba rozprzestrzeniła się na cały świat.
I w "Spieglu", i w "New York Timesie" konkluzje są podobne: prawdę poznamy jedynie wtedy, jeśli przeprowadzone będzie niezależne, międzynarodowe śledztwo w mieście Wuhan i w pobliskim laboratorium. Takie śledztwo jednak prawdopodobnie nigdy nie będzie możliwe, ponieważ kategorycznie sprzeciwia mu się Pekin.
NHS "nowym Kościołem Anglikańskim"
"New York Times" w korespondencji z Wielkiej Brytanii pisze o narodowej dumie z działalności Narodowego Systemu Opieki Zdrowotnej NHS, jaka zapanowała wśród Wyspiarzy. Okazuje się, że NHS to najbardziej popularna instytucja publiczna, której ufa więcej Brytyjczyków niż np. rodzinie królewskiej. Opieka zdrowotna, poza dentystyczną, w Wielkiej Brytanii jest bezpłatna dla wszystkich, choć oczywiście zrzucają się na nią wszyscy zatrudnieni. Żaden z polityków nigdy nie odważył się i nie odważy wzywać do prywatyzacji NHS, ponieważ czyniąc to, na pewno straci głosy.
Instytucja, która powstała po II wojnie światowej, jest dzisiaj czymś więcej, niż systemem opieki zdrowotnej. Jej nieograniczone wręcz zalety wychwalają zwolennicy właściwie nieograniczonego wolnego rynku i własności prywatnej, w tym konserwatyści Borisa Johnsona. Wiara w doskonałość systemu oraz wiara w pracowników NHS jest tak duża, szczególnie w dobie narodowego zagrożenia, jakim jest pandemia, że oksfordzki historyk i badacz profesor Timothy Garton Ash nazwał NHS "nowym Kościołem anglikańskim".
Rewolucja w zatrudnieniu?
Nowojorski dziennik analizuje też gospodarcze i społeczne skutki pandemii COVID-19. Wielkie korporacje finansowe w Nowym Jorku, takie jak Barclays, JP Morgan Chase, czy Morgan Stanley, które w wysokich drapaczach chmur wynajmowały wielkie powierzchnie biurowe, zatrudniając tysiące pracowników, bardzo poważnie rozważają pozostawienie znacznej części swojego personelu w trybie pracy zdalnej. Prezes Barclays ocenił niedawno, że mówienie o powrocie do pracy biurowej 7 tysięcy ludzi to myślenie rodem z przeszłości.
Obecnie, w dobie pandemii, gdy właściwie wszyscy pracownicy pracują zdalnie z domu, trwają analizy, jaką część zatrudnionych na stałe skierować do takiej pracy. Takie osoby - jak pisze "New York Times" - byłyby wzywane do firmy jedynie w razie jakiejś pilnej potrzeby. Rezygnacja z wynajmowania dużej części powierzchni biurowej byłaby dla wielu firm ogromną oszczędnością. Ale to, co dla jednych jest oszczędnością, dla drugich może stać się powodem do bankructwa. Plany pozostawienia dużej części pracowników w domu wywołują niepokój korporacji, które zarabiają na wynajmowaniu biur, np. na bogatym Manhattanie. Ich szefowie z kolei liczą, że po pandemii wszystko będzie wyglądać jak kiedyś i firmy przywołają do pracy wszystkich zatrudnionych, aby odtworzyć normalne stosunki międzyludzkie w pracy. "New York Times" zwraca także uwagę, że przejście wielu korporacji na Manhattanie na tryb pracy zdalnej oznaczać będzie ogromne kłopoty dla całego "ekosystemu" metropolitalnego – od transportu, przez usługi, aż po restauracje i kawiarnie.
O tym, że możliwa jest rewolucja w zatrudnieniu, donosi także telewizja CBS. Otóż prawdziwy renesans mogą zacząć przeżywać kina dla kierowców, tak zwane drive-in, które upowszechniły się w połowie XX wieku, a dzisiaj są doskonałym przykładem "społecznego dystansu", ponieważ widzowie siedzą we własnych pojazdach i oglądają film na wielkim ekranie. O możliwości wznowienia działalności takich kin mówi już gubernator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo. W jego stanie działa ok. 30 takich kin, a w całych Stanach Zjednoczonych ok. 300.
Budowanie "europejskiej opinii publicznej"
Tygodnik "Economist" analizuje ciekawe zjawisko polityczne, które przyspieszyła pandemia. Otóż przywódcy niektórych krajów Unii Europejskiej, np. Włoch czy Hiszpanii, uznali, że powinni zwrócić się bezpośrednio do wyborców w Niemczech czy Holandii poprzez ogłoszenia w prasie i wywiady, aby ponad głowami polityków niemieckich i holenderskich apelować do obywateli Niemiec i Holandii o wsparcie finansowe dla swoich krajów, przeżywających zapaść gospodarczą na skutek pandemii.
Te apele są, zdaniem premierów Włoch czy Hiszpanii, konieczne, ponieważ szefowie rządów niemieckiego czy holenderskiego nie chcą, aby zaciągano ogólnoeuropejskie długi na walkę z koronawirusem. Berlin i Haga popierają natomiast bezpośredni transfer miliardów euro na zwalczanie skutków epidemii, bez konieczności tworzenia tzw. "euro-korona-obligacji".
"Economist" ocenia, że taki bezpośredni dialog z wyborcami w innych krajach może być początkiem budowy europejskiej opinii publicznej, która dzisiaj nie istnieje, ponieważ opinia publiczna funkcjonuje jedynie w ramach państw narodowych. Wynalezienie takiej europejskiej opinii publicznej może być porównywalne z tym, co udało się zrobić w Italii w XIX wieku, gdy zjednoczono kraj. Wtedy mówiono "stworzyliśmy Włochy, teraz trzeba stworzyć Włochów". Zdaniem tygodnika po pandemii może się jednak okazać, że szanse na europejską opinię publiczną zmaleją, ponieważ wszystko wróci do dawnych form i coś takiego, jak opinia publiczna, będzie funkcjonować jedynie w narodowych granicach.
Źródło: TVN24 BiS