Koreańczycy o krok od wojny, której nikt nie chce


Wypalone jądrowym atakiem centrum Seulu, miliony Koreańczyków z Północy usiłujących dostać się do Władywostoku i Pekinu, Chińczycy i Amerykanie obserwujący się z wieżyczek swoich czołgów – tak mógłby wyglądać krajobraz na Półwyspie Koreańskim, gdyby ostatnie incydenty na Morzu Żółtym doprowadziły do wojny na pełną skalę. Mógłby, ale prawdopodobnie nie będzie, bo nikomu w regionie na wojnie nie zależy.

Teorii co do przyczyn niesprowokowanego ataku północnokoreańskiej artylerii na wysepkę Yeonpyeong jest kilka, a że Korea Północna jest stalinowskim bunkrem zamkniętym na świat, żadna z nich nie może być dostatecznie zweryfikowana.

Phenian tłumaczy, że była to odpowiedź na strzały z Południa, tymczasem Amerykanie i Seul odpowiadają, że komunistyczna kanonada rozpoczęła się cztery godziny po tym, gdy umilkły południowokoreańskie działa ćwiczące strzelanie kilkadziesiąt kilometrów dalej.

Pojawiły się więc na pierwszy rzut oka fantastyczne opinie tłumaczące ostrzał, jak bunt wysokich rangą wojskowych lub chęć tychże do zaimponowania nowemu dziedzicowi do tronu Kim Dzong Unowi. Bombardowanie miałoby być też w oczach innych potwierdzeniem przez młodego Kima pozycji w strukturach władzy i wymuszeniem posłuszeństwa w wojsku postawą twardego człowieka, szczególnie wobec dochodzących z Północy informacji o czystkach w aparacie partyjnym.

Teorie bardziej prawdopodobne

Bardziej prawdopodobne teorie mówią jednak o mniej spektakularnych przyczynach ostrzału, w którym zginęło czworo Koreańczyków z Południa. Większość komentatorów zgadza się bowiem co do tego, że za pomocą artylerii Phenian wyrąbuje sobie pozycję do negocjacji o swoim programie atomowym. Chce wymusić kolejne ustępstwa, pokazując, że jest nieobliczalny i gotów do desperackich kroków, jeśli jego zdanie nie zostanie uwzględnione. Jednocześnie komuniści pokazują swój potencjał. Nie przypadkiem kilka dni wcześniej zachodnie media obiegła wiadomość o setkach wirówek uranowych w tajnych zakładach. W tak wyreżyserowanym spektaklu nie ma miejsce na przypadek i samowolę przypadkowych generałów.

Ostrzał może mieć jeszcze jeden cel – sprawdzanie determinacji Koreańczyków z Południa i Amerykanów do obrony. Phenian bada, jak daleko może się posunąć, a z ostatnich wydarzeń wynika, że bardzo daleko, zanim spotka się z ostrą reakcję Seulu i Waszyngtonu. Ani ostrzał Yeonpyeong, ani zatopienie w marcu korwety „Cheonan” nie wywołały militarnej reakcji.

KTO SIĘ BOI WOJNY?

Korea Południowa

Z najbardziej oczywistych względów do wojny nie dąży Korea Południowa. Wizja północnokoreańskich czołgów na rogatkach Seulu, nawet jeśli miałyby być one później zniszczone (armia Północy jest ogromna, lecz technicznie zapóźniona), jest na tyle przerażająca, by zapobiec konfrontacji. Jeszcze bardziej przerażająca dla Południa jest wizja ataku atomowego z Północy, choć tak naprawdę nie wiadomo, ile ładunków posiada Phenian i czy jest w ogóle zdolny do efektywnego ich przenoszenia. Niemożność wykluczenia takiego ataku jest jednak wystarczającym straszakiem.

Wojna, nawet wygrana, miałaby dla Seulu jeszcze inne poważne konsekwencje. Południe musiałoby utrzymać i odbudować nie tylko swoją gospodarkę, po której przetoczyłby się frontowy walec, ale także gospodarkę Północy z milionami ludzi, dla których zdobycze XXI wieku są kompletną tajemnicą. Wielu z nich zresztą wolałoby od razu znaleźć się na Południu, co spowodowałoby gigantyczny kryzys humanitarny. Skoro dziś Seul ma kłopoty z poradzeniem sobie z 200 tys. uchodźców, to z kilkoma milionami mógłby mieć olbrzymi problem.

Chiny

Takiego problemu nie chcą też Chińczycy. Miliony uciekinierów z Północy, którzy zasiedliliby w przypadku wojny pogranicze chińskie, nie byłyby na rękę Pekinowi, który i tak ma dość coraz większych problemów ze swoimi obywatelami. O ile jednak przy ogromnym wysiłku imigrantów udałoby się wchłonąć, to utrata politycznych wpływów w Phenianie w następstwie wojny byłaby nie do zaakceptowania.

A w przypadku wojny wpływy Pekin by utracił, bo utraciłby całą Koreę Północną na rzecz Południa i Amerykanów. Na stacjonujące w Phenianie amerykańskie dywizje Chińczycy nie mogliby się bowiem zgodzić. Alternatywa byłaby tylko jedna – wysłać, w przypadku amerykańskiego uderzenia, swoje czołgi, by zająć jak najwięcej terytorium sąsiada (jak w przypadku Rosjan w Kosowie). To z kolei mogłoby – ale nie jest to przesądzone, kolejna linia demarkacyjna byłaby równie prawdopodobna - doprowadzić do konfrontacji chińsko-amerykańskiej i rozlania się wojny na cały Pacyfik. Na to Chiny, przynajmniej na razie, nie są gotowe.

Pekinowi Phenian potrzebny jest jeszcze z jednego względu – jako mało kosztowne i nieszkodliwe (choć Pekin lubi przedstawiać się jako zakładnik Phenianu i hojny darczyńca jednocześnie) narzędzie pomocne przy negocjacjach. Korea Północna z Kimami na czele doskonale sprawdza się jako karta przetargowa w negocjacjach o bezpieczeństwie regionalnym, z Amerykanami o gospodarce, a nawet z Japończykami o historii. Bez kurateli nad Phenianem Pekin straciłby nie tylko prestiż, ale wiele argumentów przydatnych przy dyplomatycznych zmaganiach.

Rosja

Takim argumentem Korea Północna jest też dla Rosjan, których wpływy w Phenianie są co prawda nieporównywalnie mniejsze niż Chińczyków, ale Moskwa również lubi powoływać się na swój udział w rozmowach z Koreą Północną przy okazji innych spraw, np. programu atomowego Iranu. Zmiecenie Kimów to uszczuplenie arsenału dyplomatycznego Moskwy. Poza tym Rosjanom tak jak i Chińczykom nie uśmiechałoby się również sąsiedztwo amerykańskich lub nawet południowokoreańskich czołgów, choć z Seulem chętnie robiliby interesy, np. przesyłając gaz. Wobec unoszącego się nad Rosją widma chińskiej kolonizacji Syberii także miliony koreańskich uchodźców po ewentualnej wojnie z pewnością nie są widokiem na Kremlu pożądanym.

Japonia

Na wojnie z Koreą Północną nie zależy też Japończykom, choć wątpliwe by się w taką zaangażowali, o ile by nie zostali zaatakowani bezpośrednio przez Phenian. Poza destabilizacją regionu i dalszym pogłębieniem gospodarczego kryzysu, koreańska wojna mogłaby w Japonii ożywić tłumione do tej pory narodowe emocje. Jeśli na fali konfliktu Tokio zaczęłoby akcentować narodową nutę, byłby to cios dla jego wizerunku w regionie, który jeszcze pamięta brutalną japońska okupację z lat 30. i 40. XX wieku.

Stany Zjednoczone

Wojna na Półwyspie jest też nie do zaakceptowania przez uwikłany w Afganistan i Irak Waszyngton. Pomijając sprzeciw opinii publicznej, z jakim spotkałby się Biały Dom w przypadku zaangażowania w konflikt, wojna na Dalekim Wschodzie oznaczałaby dla Amerykanów poważne osłabienie potencjału militarnego. Zaangażowanie w dwie wojny jednocześnie (plus nadzorowanie Iraku) byłoby nie do podźwignięcia dla armii bez dodatkowych ogromnych pieniędzy, których z powodu kryzysu finansowego ciągle brak. Kolejna wojna oznaczałaby też kres kariery prezydenta Baracka Obamy, który wygrał przecież wybory na fali antywojennego sentymentu (na marginesie wątpliwe jest, by na wojnę w czasach recesji zdecydował się nawet republikański prezydent). Dlatego też Waszyngtonowi opłaca się bardziej wydawać rocznie miliony dolarów na podtrzymanie przy życiu reżimu Kimów niż dążyć do jego obalenia.

Komfort Kim Dzong Ila

Komuniści z Północy czują się bezkarnie i mogą sobie na taki komfort pozwolić, bo nikt w regionie wojny z Phenianem nie chce, nawet jeśli towarzyszy temu pewność, że wojna taka nie trwałaby długo i skończyłaby się porażką Kimów.

Ci ostatni zresztą dobrze o tym wiedzą i nie posuną się zbyt daleko w swoich prowokacjach. Gdy tylko dostaną to, czego żądają (pomoc humanitarna, pieniądze), na kilka miesięcy znów zamilkną, by znów się przebudzić i żądać jeszcze więcej. Reżim Kimów jest brutalny, ale żelaznej logiki działania żerującej na strachu przeciwników nie sposób mu odmówić. A strach może być jeszcze większy. Niektórzy obserwatorzy sądzą, że za kilka tygodni pokaz północnokoreańskiej siły uwieczni kolejna, trzecia już w historii, próba jądrowa. Miałby to być prezent dla Kim Dzong Una, na imieniny 8 stycznia.

Źródło: PAP