Kilka dni temu litewski portal Delfi opublikował film dokumentalny poświęcony białoruskim masowym protestom wyborczym w 2020 roku. Na części kadrów twarze ludzi są zamazane, jednak na wielu z nich dobrze je widać, co mogą wykorzystać służby do dalszych represji. - Jestem przekonany, że ta publikacja będzie dla wielu osób mieć przykre konsekwencje, będą sprawy karne - ocenił Barys Harecki z Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.
Białoruski propagandowy kanał w Telegramie, związany ze strukturami siłowymi, natychmiast skomentował publikację, zapowiadając, że będzie szukać ludzi ze zdjęć.
Centrum Praw Człowieka Wiasna zaapelowało do Białorusinów, by sprawdzili, czy na nagraniach nie widać ich lub ich znajomych i podjęli działania "na rzecz swojego bezpieczeństwa". "Podkreślamy, że takie materiały mogą zostać wykorzystane do wszczęcia spraw karnych z art. 342. Kodeksu karnego (organizacja i przygotowanie działań poważnie naruszających porządek publiczny lub aktywny udział w nich)" - oświadczono.
Agencja Delfi szybko film usunęła, ale wiadomo, że struktury siłowe zdążyły go zachować. Potencjalnie stanowi to zagrożenie dla bezpieczeństwa osób widocznych na nagraniu. Autor filmu Mikałaj Maminau oraz redaktor agencji Delfi tłumaczyli, że w internecie dostępnych jest wiele nagrań z protestów i opublikowane przez nich materiałów nie są nowe.
Przekonywali też, że wzięli pod uwagę względy bezpieczeństwa i właśnie dlatego część kadrów zamazano. Eksperci i aktywiści zgadzają się z tym, że nagrań było i jest wiele, a służby specjalne mają terabajty materiałów, zarówno z publicznych źródeł, jak i swoich własnych (w czasie protestów funkcjonariusze w cywilu nagrywały ich uczestników).
Jednak, jak przekonują, każda nowa publikacja jest jak "podświetlenie latarką" i zwraca uwagę służb. Czysto formalnie - muszą one taki film sprawdzić i "zająć się jego rozpracowaniem".
"Dziesiątki ludzi stanęło w chwili publikacji tego nagrania przed wyborem"
Barys Harecki z Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy ocenił, że służby wykorzystają go do dalszych represji. "Dziesiątki ludzi stanęło w chwili publikacji tego nagrania przed wyborem: czy już wyjeżdżać z kraju czy czekać, aż do domu przyjdą 'siłowicy'" - powiedział wiceprzewodniczący organizacji dziennikarskiej, zlikwidowanej przez białoruskie władze.
"Na Białorusi zdjęcie czy nagranie z protestu staje się powodem sprawy karnej. Zwłaszcza jeśli stoi się na jezdni, a nie na chodniku. Wówczas takiej osobie zarzuca się ekstremizm, blokowanie drogi" – wyjaśnił Harecki.
Po prostu za stanie na jezdni można dostać np. 2,5 roku ograniczenia wolności z aresztem domowym, ale może to również być kara więzienia do dwóch lat. Do zidentyfikowanej osoby ze zdjęcia przychodzą funkcjonariusze. Jeśli znajdą w domu biało-czerwono-białą flagę, dowody np. na wspieranie finansowe organizacji pozarządowych czy jakiekolwiek związki z opozycją, kara może już wzrosnąć. Za "finansowanie działalności ekstremistycznej", którą białoruskie prawo definiuje równie mętnie, co szeroko, grozi kara do pięciu lat więzienia.
"Jeśli ktoś na przykład ma w telefonie ślady, że czyta opozycyjne portale albo ma jakieś 'ekstremistyczne' zdjęcia czy jest uczestnikiem czatów obywatelskich czy opozycyjnych, jest poważnie zagrożony więzieniem. Taka jest białoruska realność" – powiedział Harecki.
"Białoruskie struktury siłowe już trzeci rok (9 sierpnia miną trzy lata od uznanych za sfałszowane wyborów prezydenckich) analizują nagrania w internecie, sieci społecznościowe, publikacje w mediach. Często docierają do jednych ludzi, studiując telefony innych zatrzymanych" – przekazał Harecki. Służby inwigilują czaty i tworzą własne, które podszywają się pod struktury opozycyjne.
"Jesteśmy zaskoczeni, że akurat litewska agencja, która dobrze zna białoruskie realia, nie podjęła bardziej zaawansowanych starań"
Jak zaznaczył rozmówca PAP, białoruskie media niezależne (działające obecnie na emigracji) bardzo szybko usunęły i przestały publikować zdjęcia i nagrania, na podstawie których można zidentyfikować uczestników protestów. Nie podają też nigdy danych rozmówców na "wrażliwe tematy", jeśli znajdują się oni na Białorusi.
"Jeśli są zdjęcia, to daje się duże plany, albo na przykład takie, na których nie widać twarzy. Znajomość sytuacji na Białorusi wymusza takie działania po to, by chronić ludzi. Dlatego jesteśmy zaskoczeni, że akurat litewska agencja, która dobrze zna białoruskie realia, nie podjęła bardziej zaawansowanych starań, by uniknąć tego ryzyka” – wyjaśnił Harecki.
"Niestety, jestem przekonany, że ta publikacja będzie dla wielu osób mieć przykre konsekwencje, będą sprawy karne. Ustalenie, jaką to może mieć skalę, jest praktycznie niemożliwe. Osoby, przebywające na Białorusi, boją się informować o swojej sytuacji. Często też celowo nie robią tego, bojąc się, że jej nagłośnienie tylko pogorszy sprawę i na przykład dostaną bardziej surowy wyrok" – dodał wiceszef BAŻ.
Sfałszowane wybory i ataki władz na opozycję
Swiatłana Cichanouska w 2020 roku brała udział w wyborach prezydenckich na Białorusi, stawiając w nich czoła rządzącemu od 1994 roku Alaksandrowi Łukaszence. Powszechnie uznawanemu za dyktatora przywódcy Białorusi przyznano oficjalnie 80,1 proc. głosów; Cichanouska, według oficjalnych wyników, uzyskała poparcie 10,1 proc. głosujących.
Opozycja uznała te wyniki za sfałszowane, a przez kraj przelała się fala protestów z żądaniem uczciwych wyborów. Były to największe masowe protesty w historii Białorusi. Na wystąpienia społeczeństwa obywatelskiego władze odpowiedziały represjami na wielką skalę. Sama Cichanouska po wyborach została zmuszona przez władze do wyjazdu z kraju.
Jej mąż, opozycyjny bloger Siarhiej Cichanouski, w grudniu 2021 roku został skazany na 18 lat kolonii karnej. Sąd uznał, że Cichanouski i jego współpracownicy przygotowywali i organizowali antyrządowe zamieszki. W lutym Cichanouski został skazany na dodatkowe 1,5 roku pozbawienia wolności za niepodporządkowanie się personelowi kolonii karnej.
Źródło: PAP
Źródło zdjęcia głównego: TUT.by