- Wschodnia Azja staje się najbardziej zmilitaryzowanym obszarem na świecie – przestrzega dowódca amerykańskiej Floty Pacyfiku, adm. Samuel Locklear. Praktycznie wszystkie państwa regionu intensywnie się zbroją, a jednocześnie rosną napięcia między nimi. Chodzi o surowce, historię i prestiż.
Sytuacja w dalekiej Azji ma wbrew pozorom istotne znaczenie dla każdego Polaka. Naprzeciw siebie stoją tam bowiem państwa, które razem stanowią "fabrykę świata". To tam produkowana jest większość elektroniki, zabawek czy ubrań, które kupujemy w sklepach. Jednocześnie to tam trafia znaczna część eksportu z UE. Państwa azjatyckie mają po prostu kluczowe znaczenie w globalnej gospodarce, więc gdyby obecne napięcia przerodziły się w otwarty konflikt, to cały zglobalizowany świat brutalnie by to odczuł. Niebezpieczeństwo potęguje zaangażowanie w azjatyckie spory Stanów Zjednoczonych, które pozostają w ścisłym sojuszu z Koreą Południową oraz Japonią, obejmując je swoim "parasolem nuklearnym". Każdy szerzej zakrojony konflikt z udziałem tych państw prawdopodobnie doprowadziłby do zaangażowania w niego supermocarstwa i eskalacji na skalę globalną.
Zachwianie równowagi
Sytuacja w Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej pozostawała od końca II wojny światowej pod kontrolą USA. Nie oznacza to bezpośredniego trzymania wszystkich tamtejszych państw na wodzy, ale Waszyngton gwarantował względną równowagę sił dzięki potężnej flocie i sieci sojuszy. Chiny przez pół wieku były skoncentrowane na sobie i za słabe, aby rzucić wyzwanie Amerykanom oraz ich regionalnym sojusznikom, czyli Korei Południowej, Japonii, Tajwanowi i Filipinom. W ostatniej dekadzie XX wieku i początku XXI wieku sytuacja zaczęła się zmieniać. Dzięki reformom i gwałtownemu rozwojowi gospodarki Chiny zyskały potencjał, aby zacząć uprawiać mocarstwową politykę. Jednocześnie po zakończeniu zimnej wojny USA zredukowały swoje siły w regionie Azji i Pacyfiku. Zamknięto między innymi bazy na Filipinach, praktycznie kończąc relacje sojusznicze z tym państwem. Tajwan został "porzucony" jeszcze wcześniej, bowiem w latach 80-tych, gdy w imię zbliżenia z Chinami Waszyngton istotnie ograniczył relacje z Tajpej, które obecnie nie może już liczyć na specjalne traktowanie i zdecydowaną obronę Amerykanów. Pozycję USA w regionie osłabiła w dalszym stopniu "wojna z terrorem". Waszyngton na dekadę skupił się na interwencjach w Afganistanie i Iraku, irańskim programie atomowym i tropieniu terrorystów. Wszystko to doprowadziło do zachwiania równowagi, która gwarantowała spokój w regionie. Chiny zaczęły coraz śmielej sobie poczynać, a mniejsi i słabsi sąsiedzi zaczęli się ich coraz bardziej obawiać. Niebezpieczeństwa płynące z takiego stanu rzeczy zaczęto coraz wyraźniej dostrzegać w Waszyngtonie podczas pierwszej kadencji Baracka Obamy. Druga przyniosła już oficjalny "zwrot na Pacyfik". Zarys nowej strategii przedstawiła w 2012 roku Hillary Clinton. W kolejnym roku "zwrot na Pacyfik" zagościł już na stałe w amerykańskiej polityce. Skupienie sił USA na Azji ma w Waszyngtonie szerokie grono wpływowych zwolenników - od Clinton, przez sekretarza obrony Chucka Hagela, wiceprezydenta Joe Bidena po dowództwo US Navy.
Pacyfik głupcze
Kosztem Europy amerykańscy politycy zaczęli częściej objeżdżać państwa Azji - choćby teraz jest tam już po raz piąty sekretarz stanu John Kerry. Amerykanie starają się odbudować i wzmocnić sieć sojuszy, którym sami pozwolili osłabnąć po zimnej wojnie. Wszystko to w celu stworzenia regionalnej przeciwwagi dla Chin, które z racji na swoje rozmiary mają wystarczający potencjał, aby zdominować swoich sąsiadów i znacząco ograniczyć wpływy Waszyngtonu. Pekin od dwóch dekad zwiększa nakłady na zbrojenia i w szybkim tempie buduje pełnomorską flotę, którą nie dysponował od ponad czterech wieków. Pozostałe państwa regionu czują się zagrożone wzrostem chińskiej potęgi. Zwłaszcza że Pekin w praktycznie wszystkich sporach poczyna sobie bardzo obcesowo i nie stroni od pokazów siły. Nieuchronnie prowadzi to do zacieśnienia współpracy mniejszych sąsiadów Chin i popycha ich w objęcia USA, które starają się być spoiwem bloku równoważącego siłę Pekinu. Doprowadziło to między innymi do tego, że teoretycznie komunistyczny Wietnam odłożył na bok domniemaną wspólnotę ideologiczną z Chinami i wojenną przeszłość z USA, by zbliżyć się do Waszyngtonu, wznowiono nawet współpracę wojskową. Filipiny są natomiast poważnie zainteresowane ponownym otwarciem amerykańskich baz, co jeszcze nie tak dawno zostałoby poczytane za zdradę.
Pozornie nic nie warte wysepki
Wszystkie wymienione wyżej kraje azjatyckie są silnie powiązane gospodarczo. Dzieli je jednak bolesna wzajemna historia, ambicje i surowce. Główna oś sporu to szereg praktycznie bezludnych skalistych wysepek, raf i płycizn na Morzu Wschodniochińskim i Południowochińskim oraz Morzu Japońskim. Bez wyjątku same w sobie nie stanowią żadnej wartości, a już na pewno nie takiej, aby ryzykować z ich powodu wojnę. Kontrola nad nimi pozwala jednak objąć w posiadanie okoliczne złoża surowców, które mogą być ukryte pod dnem morza. Pozwala też na choć częściowe rozliczenie zadawnionych sporów i wykazanie własnej siły. Podziały pomiędzy azjatyckimi potęgami biegną wzdłuż trzech linii. Pierwsza dzieli dwóch najważniejszych sojuszników USA w regionie, Koreę Południową i Japonię. Tu największe znaczenie ma historia. Dla Koreańczyków Japończycy są brutalnymi okupantami, którzy od końca XIX wieku do 1945 roku sprawowali wyjątkowo bezwzględne rządy na Półwyspie Koreańskim, traktując jego mieszkańców jako podludzi. Z tego okresu pozostało wiele nie załagodzonych konfliktów. Unormowaniu relacji nie pomaga spór o grupę skalistych wysepek Takeshima (dla Japończyków; Dokdo dla Koreańczyków) leżących pomiędzy oboma krajami.
Kolejna linia podziału biegnie pomiędzy Chinami a Japonią. Tutaj również bardzo dużą rolę odgrywa historia, czyli japońska inwazja na Chiny trwająca od 1937 do 45 roku. Podobnie jak w Korei, na tym froncie Japończycy również poczynali sobie skrajnie brutalnie. Podczas wojny zginęło około 20 milionów chińskich cywili. Taka przeszłość daje pole do popisu politykom starającym się zdobyć popularność hasłami nacjonalistycznymi. Jak wynika z badania BBC, Chińczycy mają najgorsze zdanie o Japończykach spośród wszystkich narodów świata, a 74 procent obywateli Chin negatywnie postrzega japońskie wpływy. Nie pomaga postawa japońskiego premiera Shinzo Abe, który ma wizję odrodzenia Japonii w wymiarze politycznym i uczynienia z niej pełnoprawnego mocarstwa, także militarnie. Budzi to w Chinach i Korei strach przed nawrotem japońskiego imperializmu.
Relacje Chin i Japonii w ostatnich latach najbardziej zaognił spór o łańcuch wysepek Senkaku (dla Chińczyków Diaoyu) na Morzu Wschodniochińskim. Oba kraje roszczą sobie do nich prawo, przy czym kontrolują je Japończycy. W spór jest też zaangażowana również Korea Południowa. Wszystko przez ustanowioną jednostronnie przez Pekin strefę kontroli przestrzeni powietrznej, w której wszystkie samoloty mają meldować się Chińczykom. Według Tokio oraz Seulu strefa ta rozciąga się nad ich morzem, oba kraje bojkotują więc chińskie zarządzenia. Prowadzi to do niebezpiecznych spotkań w powietrzu samolotów sił zbrojnych wszystkich trzech państw. Na morzu nieustannie "potykają się" okręty Chin i Japonii. Do incydentów dochodzi kilka razy w miesiącu.
Ostatnia linia sporu to walka o Morze Południowochińskie. Tutaj stoją naprzeciwko siebie Chiny, Filipiny, Malezja, Wietnam i w małym stopniu Tajwan. Wszystkie te kraje roszczą sobie prawa do części spośród setek małych wysepek, płycizn i raf, które dają prawo do kontroli okolicznych akwenów i potencjalnych złóż ropy oraz gazu pod nimi. Na wielu postawiono małe bazy wojskowe i posterunki. Niektóre są groteskowe, bowiem przybierają formę platform stojących na palach nad wodą, albo mieszczą się we wrakach statków celowo wyrzuconych na mieliznę.
Najostrzejsze spory prowadzą Chiny z Filipinami i Wietnamem. Pozostałe państwa spierają się między sobą raczej na drodze dyplomacji. Pewny swojej mocy Pekin stosuje natomiast często siłę, co prowadzi do fizycznych przepychanek okrętów i statków.
Chińska renowacja floty
Jeszcze w latach 90. chińska flota była karłowata w porównaniu do kraju, którego interesów miała bronić. Większość okrętów była przestarzała i mała. Podczas zimnej wojny Chińczycy nie inwestowali we flotę, bowiem w otwartym starciu musiałby się mierzyć z potężną US Navy. Najambitniejszym celem była próba zamknięcia Cieśniny Tajwańskiej i umożliwienie desantu na "zbuntowaną wyspę". Chińską flotę określano zatem mianem "brązowej" (brown-water), czyli takiej, która może działać w obrębie wód przybrzeżnych. W latach 90., kiedy chińska gospodarka zaczęła się gwałtownie, a potencjalny konflikt z USA o Tajwan odsunął się na daleki plan, w Pekinie zarządzono rozwój floty dalekomorskiej. Nie by rzucić wyzwanie US Navy, ale by zdominować morza Azji i sąsiednich państw. Obecnie chińskie stocznie produkują okręty w tempie taśmowym - dziesiątki rocznie. Są one przy tym coraz nowocześniejsze. Obecnie chińska flota posiada około 120 dużych okrętówmogących prowadzić działania z dala od wód przybrzeżnych. Do tego należy dodać kilkaset mniejszych okrętów patrolowych, kutrów rakietowych i jednostek desantowych. Na papierze jest to największa siła w regionie. Za imponującymi liczbami kryje się słaba "jakość". Chińskie systemy uzbrojenia, takie jak rakiety, czy radary i elektronika, mają zazwyczaj wyraźnie gorsze parametry od podobnych produktów największych światowych koncernów. Można więc z dużą pewnością przyjąć, że chiński niszczyciel amerykańskiemu czy japońskiemu nie jest równy. Ma też na pewno słabiej wyszkoloną załogę, bowiem Chińczycy dopiero teraz uczą się działania z dala od własnego brzegu.
Rywalizacja na morzach
Jedyni poważni rywale Chin w dążeniu do dominacji nad okolicznymi morzami to floty Japonii, Korei Południowej i Siódma Flota US Navy, odpowiadająca za Pacyfik oraz wody Azji Wschodniej. Ta ostatnia jest najsilniejszą formacją amerykańskiej floty. Zazwyczaj liczy 20-30 dużych okrętów, w tym na stałe jeden lotniskowiec atomowy, kilkanaście krążowników oraz niszczycieli, kilka dużych okrętów desantowych z piechotą morską na pokładach i kilka atomowych okrętów podwodnych. W zależności od sytuacji politycznej siły te Amerykanie mogą powiększyć nawet dwukrotnie. Najpoważniejszym sojusznikiem USA i zarazem najgroźniejszym rywalem Chin jest Japonia. Japońska flota nazywana Morskimi Siłami Samoobrony (napisana przez Amerykanów konstytucja zabrania Japończykom posiadania "normalnego" wojska) to najnowocześniejsza i najbardziej wartościowa siła w regionie. Tokio dysponuje kilkudziesięcioma niszczycielami, kilkunastoma okrętami podwodnymi i dwoma dużymi śmigłowcowcami (mały lotniskowiec, ale dla helikopterów). Japońskie okręty są w wielu aspektach podobne do analogicznych jednostek amerykańskich i reprezentują podobny poziom techniczny. Z racji na konieczność zachowania pozorów "pokojowego" charakteru państwa, Japończycy jednak celowo słabiej je uzbrajają. Obecne władze w Tokio dążą jednak do zerwania z taką "fałszywą skromnością", co być może przełoży się na modernizacje i dozbrajanie. Ostatni istotny gracz w regionie to Korea Południowa. Flota tego państwa liczy po kilkanaście niszczycieli, fregat, okrętów podwodnych oraz jeden śmigłowcowiec. Praktycznie wszystkie te jednostki są nowoczesne. Budowano je w Korei, ale w oparciu o amerykańskie i europejskie wzorce. Trzej pomniejsi gracze to Filipiny, których siły zbrojne są dość symboliczne i skoncentrowane na walce z partyzantami; Tajwan, który jest skoncentrowany na obronie przed ewentualną chińską inwazją i nie przykłada wielkiej wagi do walki o kontrolę nad okolicznymi morzami; oraz Wietnam, który nieustannie wchodzi w zatargi z Pekinem, ale dysponuje niewielką flotą, choć modernizowaną przez zakupy za granicą.
Niebezpieczna mieszanka
Zwaśnione państwa regionu nie znajdują się jeszcze na krawędzi wojny. Jej prawdopodobieństwo jest ciągle małe, jednak to jedno niewielu miejsc na świecie, gdzie nieustannie ono rośnie. Żadne z zaangażowanych państw nie przejawia chęci do złagodzenia swoich stanowisk i jednocześnie wszystkie inwestują w zbrojenia. W sytuacji gdy na morzach i w powietrzu nieustannie dochodzi do incydentów o potencjalną iskrę coraz łatwiej. Jest możliwe, że problemy wewnętrzne wywołane wygasaniem gwałtownego rozwoju gospodarczego w Chinach ograniczą zainteresowanie tego kraju mocarstwową polityką. Może też być wręcz odwrotnie i Pekin będzie w niej szukał sposobu na odwrócenie uwagi mas od problemów kraju. Zagrożenie pozostaje i obecnie to Daleka Azja, a nie na przykład granica Polski i Białorusi, jest miejscem, gdzie może wybuchnąć kolejny poważny konflikt międzynarodowy, który potencjalnie może przerodzić się w kolejną wojnę światową.
Autor: Maciej Kucharczyk/mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl