Samobójczy szturm, przypuszczony przez talibów na jedną z najważniejszych baz wojennych afgańskiej armii, przyćmił eksplozję amerykańskiej "matki wszystkich bomb", zrzuconej tydzień wcześniej na górskie kryjówki dżihadystów. Analiza znawcy regionu Wojciecha Jagielskiego.
Według rozmaitych i niepotwierdzonych źródeł w eksplozji amerykańskiej bomby, od której potężniejsza jest już tylko bomba atomowa, na afgańsko-pakistańskim pograniczu zginęła setka partyzantów z lokalnej filii tzw. Państwa Islamskiego. Tydzień później w szturmie talibów na bazę wojskową Szahin pod Mazar-i-Szarif, stolicą afgańskiej północy, zginęło prawie 150 żołnierzy, a drugie tyle zostało rannych. Ataku dokonali nie dżihadyści z tzw. Państwa Islamskiego, ale talibowie, a celem napastników była jedna z najważniejszych i najpilniej strzeżonych baz wojennych, w której stacjonują także zachodni żołnierze (głównie Niemcy), szkolący afgańskie wojsko.
Zdaniem amerykańskiego wywiadu ataku na Mazar-i-Szarif dokonali partyzanci ze sprzymierzonej z talibami armii Siradżuddina Hakkaniego, pełniącego obowiązki zastępcy emira talibów mułły Hajbatullaha. Siradżuddin, sprzymierzony też z Al-Kaidą i uważany od lat za faworyta pakistańskiego wywiadu wojskowego ISI, przeprowadził w Afganistanie wiele krwawych rajdów, w których chętnie wykorzystywał zamachowców samobójców.
Infiltracja
W ataku na bazę pod Mazar-i-Szarif napastnicy wykorzystali tę samą taktykę, którą skutecznie stosują od kilku miesięcy przy szturmach na afgańskie bazy. Co najmniej pół roku przed planowanym atakiem posyłają swoich partyzantów, by wstępowali do rządowego wojska, a ci, zdobywszy zaufanie przełożonych, pomagają potem napastnikom przedostać się przez posterunki i punkty kontrolne. Podobnie jak przy marcowym ataku na wojskowy szpital w Kabulu, w którym zginęło kilkadziesiąt osób, i styczniowym na główną amerykańską bazę w Bagramie, gdzie śmierć poniosło kilka osób, przyjęci do wojska talibowie wwieźli do bazy partyzantów, udających rannych rządowych żołnierzy. Przedostawszy się do środka otworzyli ogień do ok. 3 tys. bezbronnych żołnierzy w meczecie i stołówce. Afgańscy żołnierze nie mieli broni, ponieważ w bazie, największej na afgańskiej północy, stacjonują także zachodni instruktorzy. Zakaz noszenia broni przez afgańskich żołnierzy ma chronić zachodnich oficerów przed zamachami i atakami ze strony ich afgańskich podopiecznych.
"Matka wszystkich bomb"
Krwawy atak talibów na bazę Szahin przebił amerykańską "matkę wszystkich bomb" nie tylko liczbą ofiar, ale też siłą rażenia. Wymusił dymisję ministra obrony i szefa sztabu rządowej armii.Dodatkowo prezydent Aszraf Ghani zwolnił czterech wysokiej rangi dowódców, a ośmiu oficerów zostało aresztowanych, co pozwala przypuszczać, że władze podejrzewają ich o zmowę z napastnikami. Atak wywołał też wstrząs psychologiczny. Zaatakowane Mazar-i-Szarif, stolica prowincji Balch, to nie tylko największe miasto afgańskiej północy, ale uważane od lat za najbezpieczniejsze i najbardziej liberalne. Talibowie, którzy wywodzą się z afgańskiego południa i tam głównie walczą, w ostatnich miesiącach coraz częściej atakują na znacznie spokojniejszej północy. Ich północną twierdzą jest prowincja Kunduz, ale atakują też w pobliskich prowincjach Tachar, Baghlan i Badachszan.
Talibowie rosną w siłę
Amerykańscy wojskowi szacują, że talibowie kontrolują już prawie połowę Afganistanu, a w ciągu ostatniego roku powiększyli podległe im terytorium o prawie jedną piątą. Ich ekspansję ułatwiła po części strategia, jaką za radą Amerykanów przyjęli w ostatnich latach dowódcy afgańskiego wojska. Rządowa armia, która po wycofaniu zachodnich wojsk w grudniu 2014 r. samodzielnie walczy z talibami, uznała, że nie będąc w stanie pokonać partyzantów, skupi się na ochronie głównych miast i dróg, poddając talibom niemal bezludne, wiejskie regiony. Talibowie zyskali jednak w ten sposób prestiż, bezpieczne kryjówki, a także szlaki do przemytu narkotyków, zapewniających im pieniądze na wojnę.
Dodatkowo wzmocniło talibów to, że w ostatnich miesiącach prezydentury Baracka Obamy, amerykańscy wojskowi – a za ich radą także afgańskie wojsko - unikali ataków na talibów, licząc, że demonstrując dobrą wolę, uda się ich przekonać do układów z rządem z Kabulu. Kolejnym powodem wzrostu potęgi talibów było zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. Trump głosił w kampanii wyborczej, że zamierza wycofać się z Afganistanu. Tamtejszy konflikt, przynajmniej do niedawna, znajdował się nisko na prezydenckiej liście priorytetów w polityce zagranicznej (USA nie mianowały wciąż swojego nowego ambasadora w Kabulu).
Najdłuższa wojna Amerykanów
Afgańska wojna, najdłuższa, w jakiej uczestniczą Amerykanie, zmusiła jednak Trumpa do poświęcenia uwagi także wydarzeniom pod Hindukuszem. W ostatnich dniach (zbiegło się to ze zrzuceniem "matki wszystkich bomb" i atakiem na bazę pod Mazar-i-Szarif) z wizytami w Kabulu gościli sekretarz obrony USA Jim Mattis i prezydencki doradca ds. bezpieczeństwa narodowego H.R. McMaster. Po rozmowach w Kabulu Mattis przyznał, że nie ma złudzeń, że Afganistan i Amerykanów w Afganistanie czeka kolejny trudny rok. Talibowie nie ogłosili jeszcze początku dorocznej, wiosennej ofensywy, ale po zeszłorocznych doświadczeniach dowódca pozostałych w Afganistanie zachodnich wojsk (stacjonuje tam ok. 9 tys. Amerykanów i ok. 5 tys. żołnierzy z państw zachodnich, głównie instruktorzy i doradcy; ok. 1,5 tys. amerykańskich żołnierzy uczestniczy w walkach), amerykański generał John Nicholson domaga się od dawna w Waszyngtonie przysłania mu dodatkowych kilkunastu tysięcy żołnierzy. Powołując się na źródła w Kongresie, agencja Associated Press pisze, że Biały Dom zgodzi się najpewniej na wysłanie do Afganistanu dodatkowych 3-5 tys. żołnierzy. Poza ok. 15 tys. regularnych żołnierzy z Zachodu, w Afganistanie stacjonuje ok. 30 tys. żołnierzy najemnych, werbowanych przez prywatne koncerny ochroniarskie z USA.
Autor: mtom / Źródło: PAP