Poniedziałek, 12 października "Powinniście zostać rozsadzone" - za te słowa skierowane do rozmawiających ze sobą pracownic ZUS pan Jan mógł słono zapłacić. Przez to, że urzędniczki opacznie zrozumiały słowa zniecierpliwionego klienta, policjanci przeszukali jego mieszkanie. Czego szukali? Materiałów wybuchowych...
Problem długich kolejek i opieszałych urzędników dopadł pana Jana ze zdwojoną siłą.
Mężczyzna wyruszył do ZUS-u, bo chciał dowiedzieć się, dlaczego na jego konto jeszcze nie wpłynęła emerytura.
- Proste pytanie, prosta odpowiedź. Nic więcej - zdawało się panu Janowi. Okazało się jednak, że jest inaczej. Pan Jan był odsyłany od okienka do okienka. Jego cierpliwość skończyła się, kiedy przy kolejnym, siedzące obok siebie urzędniczki zaczęły wygłaszać słyszane już wcześniej przez niego formułki.
Rozsadzanie, wysadzanie
- Powiedziałem wtedy, że należy (je) przewietrzyć i rozsadzić - relacjonuje.
O całym incydencie pan Jan szybko zapomniał. Nie zapomniały jednak najwyraźniej urzędniczki ZUS. A na dodatek jeszcze, odważną uwagę mężczyzny źle zrozumiały.
Pewnego dnia do domu pana Jana zapukała policja. Funkcjonariusze szukali... materiałów wybuchowych. Pracownice ZUS potraktowały bowiem słowa mężczyzny jako groźbę, zawiadomiły prokuraturę, a ta skierowała sprawę do sądu. Panu Jan mógł trafić do więzienia nawet na dwa lata.
Sądowe potyczki
Sąd pierwszej instancji nie dał przekonać się argumentom pana Jana, który przekonywał, że miał na myśli zupełnie co innego, niż wysadzenie w powietrze urzędniczek.
Dopiero sąd apelacyjny uznał, że szkodliwość społeczna czynu, czyli groźby pana Jana, jest tak mała, że sprawę ostatecznie umorzył. Nie musi płacić zasądzonej wcześniej grzywny, a koszty procesu pokryje skarb państwa.