Pierwsze, co uderza, to smród. Zwalająca z nóg mieszanina zapachu ryb, odchodów, krwi, potu, wrzącego tłuszczu i nagrzanego słońcem surowego mięsa. Potem dociera poczucie klaustrofobicznej ciasnoty. Boks przy boksie, wąskie korytarze wypełnione przepychającymi się ludźmi, porozstawiane, gdzie tylko się da plastikowe pudełka z rybami i wężami, “skaczące” foliowe wory, z których próbują wydostać się żaby. I to, czego jest najwięcej - stosy klatek. Zza metalowych krat wystają utaplane we krwi łapy, pyszczki, ogony.
Do tego dochodzą dźwięki. Wydobywają się ze stalowych skrzynek, w których ściśnięte są żywe zwierzęta - kurczaki, nietoperze, wiwery, szczury, piżmaki. Paniczny skowyt wydają z siebie tylko te, które jeszcze mają siłę. Może wołają o pomoc albo błagają o litość? Reszta już tylko obojętnie spogląda na pogryzionych i oblepionych kałem współwięźniów. Wszystkiemu rytm nadaje nieustające uderzanie tasaków znad brunatnej posadzki. Czy to jej faktyczny kolor, czy efekt zmieszania zwierzęcych wnętrzności z błotem? Odpowiedź zawiera się w nazwie tego miejsca. Witamy na "mokrym targu".
Handel pisany krwią
Te miejsca są wpisane w krajobraz azjatyckich miast. Shenzhen, Dongguan, Guilin, Singapur, Hongkong, Wuhan. Sprzedawcy na mokrych targach oferują najświeższy towar - dzikie zwierzęta zabijane na oczach kupujących. Jak na prawdziwy rynek przystało, zwykle znajdują się na otwartym powietrzu, bez klimatyzacji i odseparowanych sterylnych pomieszczeń. Żywe zwierzęta mieszają się z martwymi, nagrzane słońcem rzeźnicze blaty spływają krwią, z sufitu zwisa suszące się poćwiartowane mięso. Ale najgorsza wydaje się być podłoga - choć to breja z kurzych wnętrzności, rybich łbów i niewiadomego pochodzenia odciętych łapek, nie przeszkadza to nikomu w zakupach.