Czy pojedynczy głos może zmienić otaczającą nas rzeczywistość? Czy naprawdę ma znaczenie? I jak bardzo wpływa na wynik wyborów? Przykładów na to, że jeden głos okazuje się kluczowy dla podjęcia decyzji ważnej dla niejednej i niejednego z nas, mamy naprawdę wiele.
Tę historię moglibyśmy zacząć na początku XIX wieku w Stanach Zjednoczonych, by szybkim skokiem przenieść się do Polski i to zaledwie cztery lata temu. Bo i prezydent Thomas Jefferson, i marszałek Senatu Tomasz Grodzki przekonali się, jak wielka jest siła pojedynczego głosu. A może nawet nie tyle oni, co ci, którzy na nich głosowali.
Choć chwilami wydaje nam się, że nie mamy wielkiego wpływu na to, co się wokół nas dzieje, raz na kilka lat sytuacja wygląda zgoła odmiennie. Wybory, święto demokracji, to ten czas, gdy naprawdę wszystko zależy od nas - wyborców. To czas, gdy liczy się każdy głos. Jeśli wciąż się wahacie i zastanawiacie, czy w najbliższą niedzielę iść głosować w wyborach parlamentarnych, to ten tekst na pewno jest dla Was.
Dawno temu w Ameryce
Wśród przykładów na wielką siłę jednego tylko głosu jest między innymi historia amerykańskich wyborów prezydenckich z przełomu 1800 i 1801 roku. Długo nie udawało się wówczas ustalić, kto je wygrał, bo dwaj kandydaci - Thomas Jefferson i Aaron Burr - zdobyli dokładnie tyle samo głosów elektorskich (po 73). W obliczu tego remisu spór mieli rozstrzygnąć członkowie Izby Reprezentantów. Po burzliwej batalii politycznej i serii kilkudziesięciu głosowań ostatecznie zdecydowali, że prezydentem będzie Jefferson, a przeważył głos jednego z kongresmenów.
Niemal ćwierć wieku później, gdy w amerykańskich wyborach żaden z kandydatów na prezydenta nie uzyskał większości głosów elektorskich, doszło do kolejnego impasu wyborczego. I znów musieli go rozstrzygnąć kongresmeni. W 1824 roku zdecydowali - znów przewagą jednego tylko głosu - że to John Quincy Adams, a nie Andrew Jackson, będzie kolejnym prezydentem USA.
Kilkadziesiąt lat później - na przełomie 1876 i 1877 roku - ponownie doszło do wyborczego klinczu po długim, pełnym emocji wyścigu politycznym. W Białym Domu zamieszkał wówczas republikanin Rutherford B. Hayes, choć nie od razu było to oczywiste. Wątpliwości dotyczące oddanych w wyborach głosów rozstrzygała wtedy powołana przez Kongres USA specjalna komisja. Głosami ośmiu republikanów przeciwko siedmiu demokratom ustaliła, że sporne w tamtej rozgrywce głosy elektorskie z Luizjany, Karoliny Południowej i Florydy należą się właśnie Hayesowi. To korzystne dla niego rozstrzygnięcie sprawiło, że wygrał wybory z Samuelem J. Tildenem różnicą jednego głosu elektorskiego (185:184).
Nie tylko amerykańskie wybory
O tym, jaka może być siła każdego głosu, przekonał się też Konrad Adenauer - polityk, który odcisnął niezwykle silne piętno na powojennej historii Niemiec. We wrześniu 1949 roku był o krok od tego, by nie zostać pierwszym kanclerzem RFN. W głosowaniu w Bundestagu 73-letni wówczas polityk został wybrany przewagą zaledwie jednego głosu. Gdy zapytano go, czy głosował na samego siebie - bez ogródek przyznał, że to oczywiste. Tłumaczył, że inne zachowanie byłoby po prostu hipokryzją. Mógł więc powiedzieć, że swój sukces zawdzięczał także swojemu głosowi.
Polska historia polityczna także bogata jest w takie przypadki. Gdy w lipcu 1989 roku Zgromadzenie Narodowe zebrało się, żeby wybrać prezydenta, jedynym kandydatem był Wojciech Jaruzelski. W głosowaniu wzięło udział 544 posłów i senatorów - z 560 wszystkich uprawnionych. Jako że część parlamentarzystów postanowiła nie głosować w ogóle, a część oddała głosy nieważne, co obniżyło próg umożliwiający wybór - okazało się, że Jaruzelski uzyskał przewagę jednego głosu ponad wymagane minimum (oddano 537 głosów ważnych, w tym 270 za jego kandydaturą; minimalna większość wynosiła 269). W ten sposób - między innymi dzięki głosom polityków opozycji i za sprawą bojkotu głosowania przez niektórych - Wojciech Jaruzelski został prezydentem PRL, a później - po zmianie ustroju i nazwy państwa - pierwszym prezydentem Trzeciej RP.
Podobny wynik przyniosło parlamentarne głosowanie, gdy w kwietniu 2004 roku posłowie wybierali marszałka Sejmu. O tym, że Józef Oleksy został wtedy drugą osobą w państwie, zdecydował jeden głos. Za jego kandydaturą opowiedziało się 189 posłów. Większość bezwzględna wynosiła 188 głosów.
Z kolei w 2019 roku Tomasz Grodzki obejmował fotel marszałka Senatu po głosowaniu, które dało mu minimalną - ale jednak - przewagę. Miał po swojej stronie 51 głosów w stuosobowej izbie wyższej parlamentu.
Samorządowe bitwy o włos (głos)
Siłę pojedynczego głosu widzieliśmy już jednak nie tylko w parlamentarnych bataliach. Były też takie bitwy samorządowe, w których pokonani musieli uznać swoją porażkę, bo zdobyli zaledwie o jeden głos mniej od przeciwnika.
W 2018 roku zaledwie jeden głos przeważył, gdy mieszkańcy niewielkiej gminy Dalików (Łódzkie) decydowali, kto będzie tam wójtem. Rządzący od 20 lat Paweł Szymczak musiał pożegnać się z urzędem, gdy w pierwszej turze wyborów zwyciężył jego jedyny kontrkandydat Radosław Arkusz. Zebrał 987 głosów, czyli 50,03 procent poparcia. Dotychczasowego wójta wskazało z kolei 986 osób (49,97 procent).
Z kolei w świętokrzyskiej gminie Bałtów - w tym samym roku - zabrakło jednego głosu, żeby wybory wójta rozstrzygnąć już w pierwszej turze. Dwaj kandydaci - Hubert Żądło i Tomasz Mroczek - zebrali dokładnie takie samo poparcie, po 1012 głosów. Potrzebna więc była dogrywka i to w niej szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Huberta Żądło (1200 głosów, 52,15 procent). Jego rywal otrzymał w drugiej turze 1101 głosów (47,85 procent).
O tym, jak wyrównana może być lokalna walka o władzę, przekonał się już też niejeden sołtys. Od lat wydłuża się przecież lista tych, którzy wygrali wybory zaledwie jednym głosem. Tak było na przykład w 2019 roku w Pieczyskach w łódzkiej gminie Wieruszów. Nowy sołtys - Marcin Białek - dostał poparcie 39 mieszkańców, a jego poprzedniczka i kontrkandydatka - Helena Ostrycharz - zgromadziła 38 głosów. Za mało, żeby wygrać i kontynuować sołecką pracę.
Do podobnych rozstrzygnięć doszło w gminie Płużnica w województwie kujawsko-pomorskim. I to nie jeden raz. W miejscowości Płąchawy w 2014 roku sołtysem została Milena Sztramkowska, która wygrała wówczas jednym głosem z Teresą Rybą. Pięć lat później sytuacja się powtórzyła, ale odwróciły się role kontrkandydatek. Funkcję sołtysa przejęła Teresa Ryba, która pokonała Milenę Sztramkowską… także jednym głosem.
Z kolei gdy swojego sołtysa wybierali w tym samym czasie mieszkańcy Pnia w podkarpackiej gminie Radomyśl Wielki, wyborcy także podzielili się na niemal dwie równe grupy. Jeden głos zdecydował, że sprawami wsi nadal miała zajmować się Barbara Lonczak-Sabaj. Poparło ją 28 mieszkańców, podczas gdy jej konkurent Krzysztof Krawczyk zebrał 27 głosów. Podobnie było w Rzuchowie w śląskiej gminie Koronowac. Gdy w 2022 roku trzeba było tam wybrać nowego sołtysa, 22 mieszkańców poparło Jana Radwana. Jego kontrkandydat - Krzysztof Głąbica - zdobył tylko o jeden głos mniej.
Niech zdecyduje ślepy los
Ale były i takie głosowania w wyborach samorządowych, w których pomiędzy kandydatami na radnych padały remisy. I to znów dowód na to, że czasem liczy się każdy głos - dosłownie, bo zgodnie z wyborczymi przepisami, trzeba było wylosować zwycięzcę.
- Takie rozwiązanie uznaje się za sprawiedliwe, jednak czy ślepy los jest gwarantem politycznej sprawiedliwości? - dopytuje politolog, profesor Łukasz Młyńczyk z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. - Ostatecznie nie chcemy naszego losu powierzać przypadkom. W takiej sytuacji pojedynczy głos miałby de facto moc sprawczą. Decydowałby nie tylko o zwycięstwie, ale w pewien sposób dawałby satysfakcję przegranym, że w uczciwej rywalizacji ich kandydat miał po prostu jeden głos mniej. To pewnie lepsze uczucie od tego, gdy zwycięzcą zostaje reszka zamiast orła - dodaje naukowiec.
Czy można zatem zlekceważyć często używane w kampaniach wyborczych i akcjach profrekwencyjnych hasło, zgodnie z którym "liczy się każdy głos" i "każdy głos ma znaczenie"?
Politolog i socjolog z Uniwersytetu SWPS, członek zarządu Fundacji Batorego, profesor Mikołaj Cześnik zwraca uwagę na stworzoną w czasie obserwacji życia publicznego teorię racjonalnego wyboru. Ci, którzy ją opracowali, widzieli oczywiście, że jeden głos z tysiąca, miliona czy kilkudziesięciu milionów to niewiele. Dzieje się tak zwłaszcza w bardzo dużych grupach.
- Ale badacze zwrócili też uwagę na ciekawy paradoks. Bo jeżeli ludzie są o tym informowani i dowiadują się, że ich głos nie ma znaczenia - przestają brać udział w wyborach. Wówczas siła pojedynczego głosu zaczyna rosnąć do momentu, w którym jeden głos rozstrzyga o wszystkim. Bo gdy na arenie wyborczej zostaje ta ostatnia osoba, która nie rezygnuje z głosowania, to właśnie jej głos o wszystkim decyduje. To właśnie ona rozstrzyga o wyniku wyborów - podkreśla w rozmowie z tvn24.pl profesor Cześnik. I dodaje: - Jeśli bierze się ten mechanizm pod uwagę, to człowiek zaczyna wyraźnie widzieć, że jeden głos - szczególnie w niektórych okręgach czy obwodach głosowania - może mieć dużo większe znaczenie, niż myślimy.
Według Łukasza Młyńczyka z UW wagę naszego głosu wyraźnie widać w wyborach do Senatu. Istotną rolę odgrywa tu ich większościowa formuła - to znaczy, że zwycięzca bierze wszystko.
- Możemy powiedzieć, że każdy głos wymaga zawsze znalezienia identycznej liczby po stronie politycznego przeciwnika - plus jeden, a to już musi mieć znaczenie dla nas wszystkich. Tak więc rezygnacja z głosowania to w praktyce oddanie kolejnych nawet dwóch głosów, bo jeden oddajemy walkowerem, nie zmuszając w ten sposób kontrkandydata do wyrównania stawki i znalezienia jednego głosu więcej - przekonuje Łukasz Młyńczyk.
Nie daj się przegłosować
Są takie momenty, kiedy pojedynczy głos zdaje się nabierać jeszcze większego znaczenia. Zwraca na to uwagę historyk i ekonomista Miłosz Wiatrowski-Bujacz. Doktorant na Wydziale Historii Uniwersytetu Yale ocenia, że jeszcze nigdy w historii III RP nie mieliśmy tak zaciętego wyścigu w wyborach parlamentarnych, jak mamy teraz.
- Dwie fundamentalnie różne wizje Polski - z jednej strony wizja państwa PiS, z ewentualną dostawką w formie Konfederacji, z drugiej wizja komitetów demokratycznej opozycji - parę dni przed wyborami mają właściwie identyczne szanse na powołanie rządu - mówi historyk.
- Decydujący może okazać się dosłownie jeden mandat, a te wygrywa i przegrywa się w Polsce różnicą nawet stu głosów. Jeśli istnieje scenariusz, w którym mój głos będzie jednym z paruset decydujących o przyszłości naszego kraju, nie tylko na najbliższe cztery lata, ale potencjalnie na dekady, to naprawdę nie ma się nad czym zastanawiać - podsumowuje Miłosz Wiatrowski-Bujacz.
Gdy nasze głosy są zapisywane w bezdusznych tabelach statystycznych, mogą wyglądać zupełnie inaczej niż wtedy, gdy stają się podstawą żmudnego ustalania, komu należy się miejsce w parlamencie. - Zwróćmy uwagę na wybory do Sejmu, gdzie stosujemy system D'Hondta. Taki sposób przeliczania głosów na mandaty sprawia, że pojedynczy głos naprawdę może zaważyć na tym, komu przypadnie sejmowy fotel, a kto go nie zdobędzie - podkreśla profesor Łukasz Młyńczyk.
- A jeśli ktokolwiek powie, że w tym konkretnym wyborze jego pojedynczy głos nie przesądziłby o niczym, można mu przywołać dwa argumenty. Po pierwsze: każdy wynik pojedynczego kandydata to przecież suma jednostkowych głosów wyborców. Z tym z kolei wiąże się drugi argument: nie daj się przekonać, że twój pojedynczy głos jest nieważny, bo to argument tych, którzy mówią tak tylko dlatego, że w sumie znaczy on naprawdę tak wiele! - przekonuje w rozmowie z tvn24.pl politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Nie daj się zniechęcić
Rzeczywiście, w toczącej się kampanii wyborczej nie zawsze i nie wszystkim zależy na tym, żebyśmy wszyscy głosowali. W strategiach poszczególnych ugrupowań można odczytać takie zachowania, które ewidentnie mają zniechęcić określone grupy wyborców do aktywności, a zachęcić do pozostania w dniu wyborów w domach. Zwraca na to uwagę badaczka komunikowania politycznego, profesor Agnieszka Walecka-Rynduch z Zakładu Nowych Mediów Uniwersytetu Jagiellońskiego i nazywa to "pewnego rodzaju wynaturzeniem działań politycznych".
Prym kampanii negatywnej i widoczna przewaga nieetycznych komunikatów w dialogu między partiami i poszczególnymi politykami musi wywoływać alarm. - Wprowadzanie komunikacji lękowej, z jednej strony miało wzbudzić uczucie niepewności i niepokoju, z drugiej dało pozwolenie na wprowadzenie do dyskursu agresji słownej, a kilkakrotnie i fizycznej przemocy. W te procesy uwikłani są wyborcy, którym coraz trudniej jest podjąć decyzję - ale nie o tym, na kogo głosować, tylko czy w ogóle wziąć udział w wyborach - ocenia krakowska politolożka. - Rzecz jasna, absencja wyborcza jest jednym z możliwych rodzajów zachowań politycznych, wynikającym z poczucia dyssatysfakcji z polityki realizowanej przez elity rządzące. To oczywiście też rodzaj zachowania wyborczego, ale trzeba podkreślić, że prowadzi ono do politycznej apatii - komentuje profesor Walecka-Rynduch.
Młodzi mają głos
Miłosz Wiatrowski-Bujacz zwraca uwagę, że oddanie głosu w wyborach to nie tylko droga do tego, by w bezpośredni sposób wpłynąć na rozkład miejsc w następnej kadencji Sejmu czy Senatu. To także ważny sygnał wysyłany do polityków, że z naszym głosem należy się liczyć. I nie jest to tylko slogan.
- Partie nie walczą o względy tych, którzy nie głosują, bo to się zazwyczaj po prostu nie opłaca. Osoby regularnie niegłosujące są postrzegane jako szczególnie "kosztowne" do zmobilizowania - podkreśla historyk z Uniwersytetu Yale. Jego zdaniem świetnym przykładem są tutaj kwestie pokoleniowe, bo przecież sztaby wyborcze doskonale wiedzą, że frekwencja wśród osób starszych jest znacznie wyższa niż u młodych. Dlatego mamy w kampanii tak dużo ukłonów w stronę wyborców liczących na lepszą pogodę w jesieni życia.
- Jeśli chcemy, żeby nasze problemy przebijały się w debacie publicznej - na przykład te dotyczące młodych, wynajmujących mieszkania, osób wykluczonych komunikacyjnie, praw kobiet czy mniejszości - to musimy wysłać jasny sygnał, że jest tu do zagospodarowania pokaźny kapitał polityczny. Nie ma na to lepszego sposobu niż udział w wyborach - przekonuje Wiatrowski-Bujacz.
A Agnieszka Walecka-Rynduch przywołuje jeszcze słowa Ruy Teixeiry, który w tekście "Znikający wyborca w Ameryce" dziwi się temu, że nie wszyscy biorą udział w wyborach. Ten amerykański politolog przekonuje, że
głosowanie wymaga w końcu niewiele wysiłku. Przynosi za to wyborcy niewątpliwe korzyści, gdyż dzięki aktowi głosowania uczestniczy on w selekcjonowaniu elit politycznych, a przez to kształtuje w pewnej mierze politykę, mającą wpływ na jego życie codzienne.
I rzeczywiście jest to wpływ na życie każdego z nas bez wyjątku, czy nam się to podoba, czy nie. Zamknięcie oczu i udawanie, że jest inaczej, niczego tu nie zmieni. Byłoby jedynie dziecięcą strategią na "zniknięcie" problemu, usunięcie go z pola widzenia i uznanie, że naprawdę przestał istnieć. Wszyscy wiemy, że to iluzja.
- Nasze społeczeństwo w tym zachowaniu wyborczym wydaje się być zagubione - by nie powiedzieć zgubione - dopowiada profesor Walecka-Rynduch.
Brzmi mało optymistycznie, ale przecież nawet jeśli ktoś się zagubił, zawsze ma szansę odnaleźć się w tym wyborczym labiryncie na nowo. I kolejny raz może nie pozwolić, by inni za niego decydowali o tym, jaką mamy elitę polityczną i kto urządza nam codzienność.
Źródło: tvn24.pl
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam