Myszka Miki nie żyje…
Czy zdarzyło im się zapłakać nad losem ukraińskich dzieci? Tak, nie raz. Z bardzo bliska widzieli przecież ten los - pełen bólu, cierpienia i strachu. Ratownicy medyczni, którzy organizują w Ukrainie transporty małych pacjentów, opatrują rany, które często goją się miesiącami. Widzą też takie rany, które być może nigdy się nie zagoją. Te w psychice dzieci okrutnie doświadczonych wojną.
Jedni pomagają w Ukrainie, inni na miejscu - w Polsce. Wszystko trzeba przecież dobrze przygotować, zaplanować i zabezpieczyć. Zaangażowanych w tę misję jest wielu ludzi, także tych niewidocznych. Zanim ratownicy wyruszą w kolejną misję, muszą mieć pewność, że ich samochody są gotowe i odpowiednio wyposażone. Trzeba zadbać o sprzęt medyczny, kamizelki, leki. Trzeba też zająć się logistyką i kwestiami prawnymi. A wszystko po to, by możliwe było podjęcie niezwykle trudnej walki z czasem.
- Pamiętam transport dziewczynki z Charkowa. Wyszła na spacer z piwnicy i niestety przyleciała rakieta, która bardzo ją poraniła. Udało nam się ten transport wykonać w dwanaście godzin i w szpitalu we Lwowie nie dowierzali, że dojechaliśmy w tak krótkim czasie - wspomina Piotr Skopiec z Fundacji Humanosh, która kolejny już rok zaangażowana jest w organizację transportów medycznych w Ukrainie.
Charków i Lwów dzieli 1030 kilometrów.
"Dosłownie zwaliło go z nóg"
- Są na pewno transporty, które będziemy pamiętali do końca życia. Pamiętamy twarze, pamiętamy imiona i będziemy pamiętali je zawsze - przyznaje Michał Łęczyński, ratownik medyczny z Humanosh Emergency Medical Team. Gdy dopytuję go o konkretne historie, zaczyna opowiadać o Soni, której udało się pomóc w jednym z pierwszych takich transportów.
- Dziewczynka była niesamowita, bardzo pogodna, choć straciła nogę. Podróżowała z rodzicami. Jej mama też była ranna. Dziewczynka nie chciała jeść od trzech dni. Udało nam się ją przekonać, żeby coś zjadła. Poprosiła o hot doga i go dostała, oczywiście za zgodą lekarza. Gdy w czasie drogi zaczęliśmy rozmawiać, opowiadała, że została ranna i straciła nóżkę, ale żyje! - wspomina ratownik. Sonia powiedziała mu też o swojej maskotce - Myszce Miki, która "nie przeżyła" ataku. Zginęła.
Czytaj dalej po zalogowaniu

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam