Tegoroczne matury bardzo długo stały pod znakiem zapytania. Gdy 12 marca maturzyści przestali chodzić do szkół z powodu zagrożenia koronawirusem, po pierwsze wydawało się, że przerwa w normalnych lekcjach będzie krótka, po drugie, że majowe egzaminy nie są zagrożone.
Szybko okazało się jednak, że maturzyści do swoich szkół już nie wrócą. Aż do końca kwietnia uczyli się zdalnie. Duża część tej nauki przypadła na czas największych obostrzeń - z zamknięciem lokali gastronomicznych i zakazem wchodzenia do parków włącznie. Zero szans na spotkania "na mieście" i wspólne powtarzanie materiału. Ich młodsi koledzy i koleżanki w pewnym momencie nie mogli nawet sami wychodzić z domów, jeśli byli niepełnoletni. Sytuacja była napięta. A psycholodzy i pedagodzy donosili, że młodzież bardzo źle znosi izolację i niepewność co do przyszłości. Nawet tak wydawałoby się banalnej, jak data egzaminu dojrzałości.
To wszystko nie zwalniało ich jednak z nauki. W kwietniu minister edukacji zapewnił, że nie zamierza matur odwoływać. O nowym terminie zdający mieli dowiedzieć się nie później niż trzy tygodnie przed wyznaczoną datą. Ostatecznie matury rozpoczęły się 8 czerwca - ponad miesiąc później niż początkowo planowano i niemal trzy od rozpoczęcia spowodowanej koronawirusem izolacji.
Czy to dobrze, że te matury się odbyły?
- Cieszę się, że przeprowadziliśmy egzaminy zewnętrzne: matury, egzaminy zawodowe, egzaminy ósmoklasisty. Były pomysły, rozmowy, by z nich zrezygnować, ale uważam, że na szczęście się tak nie stało - mówi Marcin Smolik, dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej.