|

Homoseksualizm nie istnieje. O relacji języka i seksualności

04 Chmura-01D
04 Chmura-01D

Delikatna skóra, temperatura ciała przekraczająca 36,6 stopnia oraz występujące mniej więcej co 28 dni bóle (skądinąd podobne do tych menstruacyjnych) – to niegdysiejsze dowody na to, że mężczyzna musi być homoseksualistą.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Słowa "homoseksualista" zamiast słowa "gej" użyłem celowo. Ten pierwszy cierpiał bowiem na homoseksualizm, zaburzenie, którego dziś nie doświadczymy. Samego homoseksualisty też już raczej nie spotkamy – zniknął wraz z wykreśleniem homoseksualizmu z listy chorób Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), czyli na początku lat 90. XX wieku.

Współczesne pojmowanie (homo)seksualności zaczyna się już bowiem na poziomie języka. Niespełna rok temu na jednej z językoznawczych konferencji zorganizowanych we Wrocławiu poproszono mnie o wytłumaczenie akronimu LGBTQ+. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, jedna z obecnych na sali osób, profesorka, wtrąciła, że "chodzi o transwestytów i innych takich przebierańców". I choć po mojej wypowiedzi za swoje słowa przeprosiła, sytuacja ta dowodnie pokazała, że niestety wciąż nam, jako społeczeństwu, brakuje pewnej językowo-komunikacyjnej świadomości i wrażliwości, szczególnie jeśli chodzi o sferę seksualności. Uciekamy więc do stereotypów, które pozwalają nam szybko i łatwo zaszufladkować to, czego nie znamy i/lub nie rozumiemy. Pomagają w prostej ocenie: coś jest dobre albo złe, zdrowe albo chore, naturalne albo nienormalne. Tymczasem – co podkreślał francuski filozof i socjolog Michael Foucault – od tego, jak kogoś nazwiemy i zdefiniujemy, zależy przecież to, kogo będziemy zamykać w szpitalach psychiatrycznych i w więzieniach. Leczyć. Poddawać eksperymentom. Wykluczać. Zabijać.

"Homoseksualista – podobnie jak chory, szaleniec czy przestępca – powstał po to, aby zniknąć"

(Jacek Kochanowski, 2007, Poza horyzont heteronormatywności)

Homoseksualizm to termin medyczno-prawny, powstały w II połowie XIX wieku, czyli wtedy, kiedy próbowano mężczyzn uprawiających seks z mężczyznami zakwalifikować do nomen omen innego gatunku człowieka. Mówiąc wprost – z pomocą językowych narzędzi, nazwy i definicji, powołano do istnienia nowego dewianta. Odszczepieńca. Zboczeńca. Lekarze, doszukując się więc najróżniejszych oznak zniewieścienia, wskazywali, że miednica homoseksualistów ma podobną szerokość co ich barki, przez co anatomicznie bliżej im do kobiet niż do mężczyzn. Polski uczony Antoni Mikulski, dyrektor szpitala psychiatrycznego "Kochanówka", w swojej publikacji z 1920 roku pisał, że homoseksualistów rozpoznaje po wyróżniającej higienie, tym, że często się perfumują, lubią niebieskie kołderki, a pościel w sypialni własnoręcznie obszywają koronkami. Seksuolog Magnus Hirschfeld uważał, że tacy mężczyźni mają wyższą temperaturę ciała, co swoją drogą znalazło swoje odbicie w języku. W polszczyźnie potocznej mamy przecież ciepłego i cieplaka, w czeskim teplouša, na Węgrzech neutralna, rodzima nazwa geja to meleg, czyli właśnie ciepły, a w Niemczech oficjalnie mówi się o Schwulu – tłumaczonym jako pedał*, ale powstałym od przymiotnika parny, duszny. I chociaż teorie te współcześnie uznaje się co najmniej za kuriozalne i nieprzystające do rzeczywistości, nie przeszkadza to pewnej części społeczeństwa, by osoby ze społeczności LGBTQ+ znów próbować ugatunkowić, tzn. stworzyć inną kategorię ludzi. Proszę więc zauważyć, że tak, jak ponad sto lat temu francuski lekarz Ambroise Tardieu szukał u homoseksualnych mężczyzn lejkowatej deformacji odbytu (której finalnie, jak można się domyślić, nie znalazł), tak dziś część głośno wypowiadających się polityków i duchownych mówi o "ideologii LGBT", "tęczowej zarazie", o tabletkach zmieniających płeć i nauce masturbacji (których również, gdyby ktoś zechciał poszukać – nie znajdzie). 

"Dopiero gdy scharakteryzujemy określony typ, opiszemy, zdiagnozujemy, nazwiemy – możemy poddać go procedurom normalizującym. Tak zdefiniowanego pedała łatwiej usunąć (…) czy unieważnić"

(Bartłomiej Lis, 2007, Czy "my" w ogóle istniejemy?)

Język kształtuje rzeczywistość. Nie tylko ją opisuje, ale również tworzy. Wielokrotnie powtarzam studentkom i studentom, że to, w jaki sposób dobierają słowa, wpływa na to, jaki świat zobaczą odbiorcy ich wypowiedzi. Jak ten świat ocenią i jak przedstawią go kolejnym osobom. Oraz – w końcu – jak to wpłynie na ich zachowanie. … Co zrobią?

Z niepokojem więc jako językoznawca obserwuję, jak tworzy się nowe konstrukcje wyrazowe sprowadzające człowieka oraz to, co z jego człowieczeństwem się łączy, do "ideologii", czyli czegoś, co już samo w sobie brzmi obco i niebezpiecznie. Ktoś, kto nie miał do tej pory pojęcia, że LGBT to skrótowiec, pod którym kryją się jedynie nazwy odnoszące się do ludzi i ich seksualności (LGB) czy tożsamości płciowej (T), utożsamia litery te z nieznanymi nikomu ideami czy groźnymi - logiami. Lęk przed tym, co obce, skutkuje z kolei agresją m.in. wobec tych, których publicznie przezywa się "zarazą". Mamy tu zresztą kolejny przykład dehumanizacji gejów, lesbijek, osób biseksualnych i transpłciowych, czyli tzw. biologizację. Polega ona na sprowadzeniu człowieka, takiego jak ja lub Ty, do kategorii wirusa albo społecznego nowotworu. Co więcej, by odbiorca takich słów nie miał wątpliwości, że to na pewno coś złego - uruchamia się dodatkowo terminologię wojenną, nawołując w ten sposób do "walki z tęczową zarazą" i przestrzegając przed jej "terrorem" lub "atakiem na prawdziwe wartości". Prowadzi to, czego historia zna już bardzo wiele przykładów, do ostracyzmu mniejszościowych społeczności oraz usprawiedliwienia nawet najgorszych działań, których efektem jest w końcu cierpienie drugiego człowieka.

Dlatego słowo gej powinno być jednym z podstawowych elementów emancypacji (homo)seksualnej. Jego wprowadzenie do języka polskiego wiązało się bowiem z próbą zmiany zapisanego w naszej kulturze obrazu tych, których na przełomie XIX i XX wieku nazwano homoseksualistami. Obrazu dewiantów, niebezpiecznych odszczepieńców czy seksualnych maniaków. Zanim jeszcze w polszczyźnie pojawił się skrótowiec LGBT, a potem jego wariacje, m.in. LGBTQIA, LGBTQ+ itp., to właśnie słowo gej miało w pierwszej kolejności odmienić wizerunek i pozycję homoseksualnych mężczyzn w publicznym dyskursie. W powszechnej komunikacji. W codzienności. Tym bardziej że gej w połowie lat 80. XX wieku nikomu w Polsce z nikim ani z niczym się nie kojarzył. Mężczyźni ci mieli zresztą tego pełną świadomość, bo w wydawanych we własnej społeczności zinach, czyli w powielanych własnym sumptem kilku stronnicowych gazetkach rozsyłanych pocztą (a w latach 90. XX w. dostępnych już w kioskach RUCH-u w postaci pierwszych gejowskich czasopism), pisali m.in.:

"Mamy tę szansę, że wprowadzamy nowe słowo, które jest ogółowi nieznane i mamy możliwość obudowania go pozytywnym znaczeniem. (…) Można nawet postarać się o definiowanie geja jako świadomego pedała, który chce walczyć o swoje prawa i szerzyć aktywnie tolerancję"

(Remigiusz Placyd, 1988, O słowie gej)

Docieramy więc do sedna problemu nominacji. Nazwa gej jest samookreśleniem, które wybiera się w procesie poznawania własnej tożsamości seksualnej. Jest więc deklaracją w pierwszej osobie liczby pojedynczej: "Jestem gejem". Homoseksualista jest zaś kimś, kogo nazwanie dokonuje się z zewnątrz, czyli przez osoby spoza społeczności, które oceniają i przyrównują do normy - wkładają do odpowiedniej w ich mniemaniu szuflady. W rzeczywistości dochodzi więc do aktu przezwania: "Jesteś homoseksualistą!", a dokładnie: "Jesteście homoseksualistami!", bo - proszę zauważyć – obcy, inni, zawsze występują jako jednorodny podmiot zbiorowy: homoseksualiści, pedały, feministki, uchodźcy, Żydzi, Ukraińcy… Jakby każdy człowiek z określonej w ten sposób grupy był identyczny, jakby nie miał własnej, jednostkowej tożsamości, swojego wyjątkowego "ja". Dlatego zamiast powstałych na fundamencie przemocy i odrzucenia słów homoseksualista czy homoseksualistka powinniśmy z pełną (językową) świadomością używać nazw pozbawionych medyczno-prawnych skojarzeń, takich jak gej oraz lesbijka.

O języku i seksualności
O języku i seksualności
Źródło: Michał Raińczuk, Uniwersytet Wrocławski

Co więcej John Boswell, autor książki "Chrześcijaństwo, tolerancja społeczna i homoseksualność", wyjaśnił, że skoro homoseksualni mężczyźni chcą i wolą określać się dziś gejami, co pozwala im prowadzić własną, niezależną narrację, to używanie w XXI wieku medycznego terminu homoseksualiści, spopularyzowanego przecież w kontekście patologii, jest tak samo bezzasadne, jak używanie określenia Negro (Murzyn) od momentu, kiedy stało się ono nie do przyjęcia dla osób ciemnoskórych. Ponadto naznaczanie kogoś homoseksualistą (bo jak już ustaliliśmy – to kwestia przezwania, które niesie ze sobą ciężar stereotypów, krzywdzących skojarzeń i wartościowania, a w skrajnych przypadkach prowokuje do agresywnego zachowania wobec tak określonego podmiotu), wprost sugeruje, jakoby wyróżniającą cechą wszystkich gejów i lesbijek na świecie była ich seksualność, mimo że:

"Nie wydaje się, by był jakiś dowód na to, że geje i lesbijki są istotami seksualnymi w większym lub mniejszym stopniu niż inni"

(John Boswell, 2006, Chrześcijaństwo, tolerancja społeczna i homoseksualność)

W debacie prezydenckiej 2020 zorganizowanej w telewizji publicznej usilnie powtarzano pytanie zawierające wyrażenia "małżeństwa homoseksualne" oraz "pary homoseksualne". Tymczasem dookreślenia, jeśli już muszą być stosowane, powinny wskazywać na płeć partnerek/partnerów, a nie na ich seksualność, sprowadzając w ten sposób życie gejów i lesbijek jedynie do sfery seksu. Poprawne formy to małżeństwa jednopłciowe i pary jednopłciowe (ewentualnie małżeństwa/pary osób tej samej płci), przy czym – gdybyśmy żyli w idealnym świecie – wskazane byłoby redefiniowanie małżeństwa tak, by dookreślenia te były zbędne. Doskonałym przykładem jest tutaj orzeczenie Sądu Najwyższego Stanu Massachusetts z 2004 roku (czyli sprzed szesnastu lat!), który - zgadzając się na śluby gejów i lesbijek - odrzucił tym samym projekt Kongresu dotyczący związków cywilnych, tłumacząc, że:

"Nawet gdyby związki dawały te same przywileje co małżeństwa, sama różnica nazwy mogłaby prowadzić do dyskryminacji gejów i lesbijek".

Dlatego też tworzenie wyrazów z przedrostkiem homo-, takich jak np. homorodzice czy homomałżeństwo lub zapisywanie podstawowych wyrazów w cudzysłowie, jakby nie były "w pełni na serio", np. "małżeństwo" w odniesieniu do relacji dwóch mężczyzn, jest stygmatyzujące (choć zapewne nie zawsze świadomie) oraz - w mojej opinii - po prostu niepotrzebne. Używane zaś w mediach o prawicowej proweniencji zyskują dodatkową funkcję perswazyjną i prowadzą do podziału rzeczywistości, gdzie z jednej strony jesteśmy my, a z drugiej są jacyś oni, inni, obcy. Odwołując się natomiast do szeroko pojętej równości (czy równouprawnienia), ale też przede wszystkim do szacunku do drugiego człowieka, należałoby dążyć do redefiniowania pojęć teoretycznie przypisanych (hetero)normie, by w wybranych definicjach nie wskazywano niepotrzebnie na płeć czy orientację seksualną. Mówiąc prościej: w jakim celu tworzyć neologizm homomałżeństwo, skoro nikt nie dookreśla małżeństwa (no właśnie!) różnopłciowego przedrostkiem hetero-? Heteropartner, heteromama, heterorodzice… Tych słów ani w codziennej komunikacji, ani w mediach nie usłyszymy, w przeciwieństwie do homozwiązków czy homoojca, który niewątpliwie dobrze będzie się klikał w sieci (clickbait), wzbudzając skrajne emocje i sensację.

Nawiasem mówiąc clickbait nie jest dziś bez znaczenia w relacjach języka i seksualności. Słowo gej w funkcji hiperonimu, czyli słowa nadrzędnego w stosunku do pozostałych ze skrótowca LGBTQ+, sprawdza się w mediach lepiej niż np. tytuł artykułu wspominający jedynie o lesbijkach. Prowadzi to przy tym do napięć w samych społecznościach LGBTQ+, z których - przez takie językowo-komunikacyjne wybory - nierzadko robi się społeczności GGGGG+. Mam na myśli to, że w tak obranej strategii komunikacji używa się słowa gej nawet wówczas, gdy tekst dotyczy wprost dwóch kobiet adoptujących dziecko. Niestety, wyobrażenie pary brodatych facetów przy ołtarzu lub wychowujących wspólnie syna czy córkę wywołuje w naszym społeczeństwie wciąż na tyle skrajne emocje i skojarzenia, że nadawcy nierzadko stawiają na liczbę kliknięć, zamiast na klarowność przekazu oraz - przede wszystkim - poprawność i odpowiednią wrażliwość.

Numery pisma "Filo" na wystawie Karola Radziszewskiego "Potęga sekretów", CSW Zamek Ujazdowski, 2019
Numery pisma "Filo" na wystawie Karola Radziszewskiego "Potęga sekretów", CSW Zamek Ujazdowski, 2019
Źródło: Bartosz Górka

"Milczenie to symptom trwałej hierarchii cierpienia, opartej na przekonaniu o tym, że nie wszystkim wolno należeć do doborowego towarzystwa (…)"

(Joanna Ostrowska, 2018, Przemilczane)

Niewidzialność lesbijek (kolejny istotny problem, także z perspektywy języka i komunikacji) podyktowana jest przede wszystkim patriarchalnym charakterem naszej kultury. Zauważmy, że w fallocentrycznych dyskursach seksualność kobiet jeszcze długo pozostawała poza kręgiem zainteresowania. Dzieląc społeczeństwo na tych, którzy są męscy i niemęscy, w tej drugiej kategorii stawiano obok siebie homoseksualistów, kobiety i dzieci. Urodzenie się kobietą było więc w tym systemie już dostatecznie naznaczające. Miłosne relacje lesbijek mogłyby wówczas prowadzić jedynie do ich podwójnego wykluczenia - po pierwsze przez płeć, po drugie przez orientację seksualną. Stąd raz jeszcze wróćmy do problemu nominacji. Ważne, by zrozumieć, szczególnie w obliczu wielowymiarowej niewidzialności lesbijek, że deprecjonujące, tzn. poniżające i wykluczające, jest nie tylko przezwanie, ale też przemilczenie. Na przykład ojciec austriackiego filozofa Ludwiga Wittgensteina zabronił rodzinie wspominać o homoseksualnych synach, którzy popełnili samobójstwo:

"Usuwając ich z języka, myślał, że usunie ich ze świata"

(Miłada Jędrysik, 2011, Jestem tym, co mówię)

Dlatego w latach 80. i 90. XX wieku społeczności homoseksualnych mężczyzn kształtowały się gdzieś poza wzrokiem normatywnego społeczeństwa. Między drzewami. Między słowami. Między swoimi, a z perspektywy ogółu - między innymi. W ukryciu. Tożsamości i zachowania niezgodne z heteroseksualnym postrzeganiem świata uważano bowiem do końca PRL-u za zboczenie i chorobę, a samych gejów za "kryminogenne środowisko dewiacyjne". (Chociaż wydarzenia w Białymstoku w 2019 roku czy niezakończona wciąż sprawa Margot, a także napięcia społeczne wynikające z przezywania osób LGBTQ+ "ideologią" skłaniają do refleksji, czy aby na pewno tylko do końca PRL-u?). W każdym razie należy wiedzieć, że w 1985 roku przeprowadzono akcję "Hiacynt", opartą na ogólnopolskich represjach Milicji Obywatelskiej we współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, których celem było zgromadzenie danych setek polskich homoseksualistów. Wiele wskazuje też na to, że takie rejestry prowadzone były w ogóle przez cały okres Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Zatrzymanych legitymowano i fotografowano, a ich personalia umieszczano w specjalnym spisie, traktując pozyskane dane jako możliwe źródło szantażu lub werbowania tajnych współpracowników.

W 1985 roku przeprowadzono akcję "Hiacynt"
W 1985 roku przeprowadzono akcję "Hiacynt"
Źródło: "W służbie narodu", nr 2, 12.01.1986 r.

"Homoseksualizm istniał i jednocześnie nie istniał"

(Kinga Dunin, 2007, Zadyma)

Geje stworzyli więc swój alternatywny świat i ten świat ujęzykowili. Powstał socjolekt, czyli środowiskowy kod, swoisty język ukrycia, za pomocą którego można było komunikować własną tożsamość i potrzeby, których społeczeństwo przecież nie akceptowało. I o których nie chciało wiedzieć. Wyjawienie swojej prawdziwej seksualności pociągało bowiem za sobą nie tylko odtrącenie przez rodzinę czy znajomych, ale też utratę pracy, pozycji społecznej, a nierzadko wiązało się z prześladowaniem i szantażami. Dlatego w tamtych czasach spotykano się na pikietach, czyli w miejscach, o których wiedzieli tylko homoseksualni mężczyźni. Co ważne, każdy mógł do tych miejsc wejść, ale nie każdy wiedział, że się w nich znajduje. Trzeba było należeć do społeczności. Znać kody i rytuały. Dla przykładu - przeciętny użytkownik dworcowej toalety wchodził tam tylko za potrzebą. I wychodził. Ówcześni geje wiedzieli zaś doskonale, że wybrany szalet pełni funkcję pikiety, gdzie spotykano się na podryw, przygodny seks, gdzie po jednej stronie funkcjonowała telewizornia i tworzyło się kabinalia, a po drugiej, przy katalogu, mrugało się okiem do efeba. Z nadzieją, że ma ogień.

Przekładając z języka ukrycia telewizornia to para kabin, pomiędzy którymi zrobiono niewielki otwór, by móc oglądać, co dzieje się po drugiej stronie. Kabinalia były wówczas swoistą namiastką gejowskiego medium: na ścianach i drzwiach szaletów zapisywano ogłoszenia, wiersze, (rzadziej) krótkie opisy męsko-męskiego seksu. Naprzeciwko kabin zawieszano katalogi, czyli pisuary. Pytanie o ogień stanowiło z kolei pewnego rodzaju rytuał, choć oczywiście nie zawsze i nie wszędzie, bo kody te, podobnie jak dziś (a dotyczy to nie tylko omawianej tu społeczności), były zróżnicowane m.in. regionalnie. W każdym razie by być pewnym, że przyuważony na horyzoncie mężczyzna chciałby pójść z nami o krok dalej, należało go odpowiednio zagadnąć. Świadomość komunikatu wystarczyła, by odpowiedzieć (niezależnie od tego, czy naprawdę się paliło), że się ten ogień ma.

"Homoseksualność jest zawsze gdzie indziej, albowiem jest wszędzie"

(Renaud Camus, 1991)

Efebem nazywano młodego mężczyznę o wyjątkowej urodzie i doskonałej budowie ciała. Na marginesie, tak też swoją powieść zatytułował polski kompozytor Karol Szymanowski. Niestety jedyny egzemplarz jego "Efebosa", przechowywany w mieszkaniu Jarosława Iwaszkiewicza, spłonął w 1939 roku. Tym niemniej warto odnotować, że w zachowanym do dziś fragmencie upatruje się - ot, właśnie! - pochwały homoseksualności.

Uwagę zainteresowanych, oprócz pięknego efeba, ściągał na siebie również pojawiający się w towarzystwie nowy, przystojny mężczyzna, określany m.in. świeżym mięsem. Przymiotnik świeży jest tu zresztą istotny, bowiem samo mięso oznaczało już męskie genitalia. Słowa te, w chwili pisania artykułu, przypomniał mi jeden z polityków, wspominający swój pobyt w San Francisco oraz tamtejsze mięsne sklepy czy markety. A jest to wyrażenie znaczące! Meat market to niczym rodzime pikiety, francuskie szczalnie (pissoirs) czy brytyjskie chatki (cottages) - miejsce przygodnego seksu. I choć w socjolekcie polskich gejów pikiety nazywano również giełdami, a tę największą stołeczną Broadwayem, to w innych częściach globu (bo nie tylko w San Francisco i, co istotne, nie tylko wśród gejów!) przestrzenie te (a współcześnie też wybrane aplikacje randkowe) przyjęło się określać - nawiązując do słów jednego z prawicowych posłów - właśnie "mięsnym rynkiem".

"Sensowne i zrozumiałe jest dla nas tylko to, co porusza się po torach naszego świata"

(Michal Ajvaz, 2005, Inne Miasto)

Wielobarwny i wielowymiarowy świat społeczności osób LGBTQ+ nigdy nie będzie zrozumiały dla ludzi, którzy uparcie zamykają się w granicach normy. Szczególnie że, mimo napięć i sporów, świata tego nie da się upupić. Wpisać w schemat. Włożyć do szuflady. Zamknąć w szafie. Ale nie zawsze chodzi też o to, by wszystko rozumieć, a już na pewno nie o to, by porządkować to w odniesieniu do własnej rzeczywistości. Dlatego tak istotna jest między innymi (bo oczywiście nie tylko) świadomość, ta językowo-komunikacyjna, oraz odpowiednia wrażliwość. By móc się porozumieć.

Kończąc natomiast rozważania o relacji języka i seksualności, chciałbym przytoczyć refleksję wspomnianego już na początku filozofa i socjologa – Michaela Foucaulta, którą zwerbalizował w jednym z wywiadów, opublikowanym już po jego śmierci. Mianowicie:

"Czym właściwie jest to pojęcie seksualności? (…) Czy nie trzeba zaproponować czegoś innego? Na przykład praw przyjemności?"

(Michael Foucault, 2011, The gay science)

* słowo współcześnie uznawane przez słowniki języka polskiego za obraźliwe/niecenzuralne

Tomasz Łukasz Nowak - doktor nauk humanistycznych, językoznawca. Autor książki "Język ukrycia. Zapisany socjolekt gejów". Należy do grona badaczy i badaczek lawendowej lingwistyki. Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na Uniwersytecie Wrocławskim.

Czytaj także: