|

Januszek leżał pod liśćmi, Monika na szyi miała sznurek. Darek: wszystkim powiedzieli, że to ja zabiłem

Sznurek, który był zawiązany na szyi Moniki
Sznurek, który był zawiązany na szyi Moniki
Źródło: akta sprawy

Ogłosili: jest winny w sprawie morderstwa dwojga dzieci w 1989 roku. Prokurator wskazał rzekomego sprawcę. Materiał dowodowy obciążający mężczyznę jest - jak utrzymywali śledczy - "spójny i bardzo mocny". Czy tak jest naprawdę? Kim jest kluczowy świadek prokuratury, który przez 30 lat milczał?

Artykuł dostępny w subskrypcji

Przesłuchanie, rok 1989

Wzrok miał wbity w podłogę, głowę podpierał rękami. Mówił cicho, ale i tak nie udawało mu się ukryć drżenia głosu. W trzynastoletniego, wystraszonego chłopaka siedzącego w szkolnym gabinecie wzrok wlepiał dyrektor szkoły w Łupiance Starej. Tydzień wcześniej dowiedział się, że dwoje jego uczniów zostało brutalnie zabitych: Janusz z trzeciej klasy i Monika z piątej. Rodzeństwo z biednej rodziny w Jeńkach, wiosce leżącej z drugiej strony szosy łączącej Sokoły i Białystok.

Dyrektor był zmartwiony, że na jego niewielkiej szkole, której lokalizację bez błędu wcześniej mogli wskazać tylko miejscowi, skupiła się uwaga całego kraju. No, ale co się dziwić: gdzieś w okolicy grasował zabójca i gwałciciel. "Trzeba go namierzyć i zamknąć, zanim znowu kogoś zaatakuje" - mówił spiker w telewizji. Do wyjaśnienia okoliczności zbrodni dokonanej w lasku znajdującym się ledwie 600 metrów od ogrodzenia maleńkiej podstawówki na Podlasiu zaangażowano kryminalnych z całego regionu i nowoczesną technikę.

Przed lasem, w którym znaleziono ciała zabitych, jest łąka. Jeszcze tydzień wcześniej uwielbiały się tam bawić miejscowe dzieci. Po lekcjach w każdy ładniejszy dzień można tam było spotkać Monikę i Janusza, bo smugi - jak to miejsce nazywali miejscowi - są zaraz obok dwupokojowego drewnianego domku, w którym dzieci mieszkały aż do dnia śmierci: 23 października 1989 roku.

Zanim sierżant z milicji w Wysokiem Mazowieckim zaczął rozpytywać Darka w gabinecie dyrektora, wiedział już o nim całkiem sporo. Od nauczycieli usłyszał, że chłopak jest szkolnym łobuziakiem i że jego rodzice są nieco zamożniejsi niż rodzice pozostałych uczniów. Kierzkowscy właśnie budują duży dom.

Darek był bardziej wyrośnięty niż koledzy z klasy, dlatego został nieformalnym hersztem bandy. Zazwyczaj pewny siebie chłopak teraz był przerażony i ze łzami w oczach opowiadał, że "z głupoty" miał w zwyczaju poniżanie nieżyjącego od kilku dni Januszka: - Był mały i słaby, dlatego to robiliśmy - mówił. Opowiadał, że niedawno zamordowany jedenastolatek na przerwach dostawał kopniaki. Czasami jednak - dla zgrywy - silniejsi od niego "koledzy" zmuszali go do innych zabaw. Tak jak wtedy, kiedy Darek z kolegami kazali mu złapać rękoma za drut ogradzający okoliczny paśnik.

- Trochę prąd go trząchnął, ale Janusz nie płakał - mówił drżącym głosem. Jedenastolatek, na pogrzeb którego niedługo pójdzie cała szkoła, nie był taki dzielny, kiedy zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego Darek zaczepił go po lekcjach i pobił na drodze do wioski. - Dostał kilka kopniaków, przewrócił się i płakał - cedził przez zęby. Pomiędzy długimi pauzami wydukał, że po wszystkim spokojnie poszedł do domu. 

Ciała zostały schowane w lesie przy smugach
Ciała zostały schowane w lesie przy smugach
Źródło: TVN24 Łódź

- A Monice dokuczałeś? - zapytał milicjant. Chłopak bez podnoszenia oczu odpowiedział, że tak. Dwa tygodnie wcześniej zobaczył, że Monika wchodzi za chlewiki szkolne. Darek i czterech kumpli pobiegli za nią i utworzyli półkole, żeby dziewczynka nie mogła wyjść. - Kazaliśmy jej się rozebrać. Monika płakała i nie chciała. Ale wtedy chłopaki ją postraszyli, że dostanie. Wtedy ona zsunęła majtki poniżej kolan. My zaczęliśmy się śmiać i tak ją zostawiliśmy - odpowiedział trzynastolatek. 

Te słowa bardzo wpłyną na jego życie. Jeszcze nie teraz. Dokładnie za 10582 dni, czyli niecałe 29 lat.

Dom, rok 2021

Wjazd na posesję jest zadbany. Kilkanaście metrów od drogi stoi piętrowy dom - jeden z najładniejszych w okolicy. Ten sam, którego budowy kiedyś miejscowi tak zazdrościli Kierzkowskim. Samochód zatrzymuję niedaleko od drzwi wejściowych. 

- Proszę. Tutaj ma pan wieszak, śmiało - zaprasza gospodyni i prowadzi mnie do salonu, w którym czeka już jej mąż. Przy stole siedzi też prawnik rodziny. Przed nim zielony segregator pełen dokumentów ze śledztwa w sprawie zbrodni sprzed lat. 

Na stojąco wszystkiemu przygląda się Dariusz. Dziś to postawny 45-letni mężczyzna. Odzywa się tylko raz: na powitanie. Potem pozwala mówić rodzicom, z którymi do dzisiaj mieszka. Widać, że jest zestresowany. Co jakiś czas - jak kiedyś w gabinecie dyrektora - spuszcza wzrok na podłogę i robi zafrasowaną minę. 

- Zaufaliśmy panu, ale nie było nam się łatwo na to zdobyć - zaczyna rozmowę ojciec. - Ktoś musi powiedzieć prawdę, chociaż to prawda dla nikogo niewygodna. A zwłaszcza dla policji i prokuratury, która zrobiła nam taką krzywdę - podkreśla i zaciska pięści. 

- Wie pan, jak wygląda procedura wobec osoby ściganej za przestępstwo, prawda? Jest prokuratura, która zbiera dowody, stawia zarzuty i przygotowuje dla sądu akt oskarżenia. A potem w sądzie oskarżony się może bronić. No i albo się wybroni, albo nie - mówi prawnik, mecenas Michał Wąż. 

Kiedy wyjaśnia, matka Dariusza rozkłada na stole ciasto i podaje kawę. Dariusz stoi w drzwiach oparty o futrynę.

- No to niech pan sobie wyobrazi, że w tym wypadku całą procedurę pominięto. Skazano człowieka za podwójne zabójstwo bez procesu. Prokurator wskazał mojego klienta palcem, a potem przekonywał, że procesu nie może być, bo w momencie zabójstwa miał ledwie trzynaście lat - dodaje Wąż. 

- Pal licho, jakby chodziło o procedury! Oni nic na niego nie mają! - wtrąca się ojciec Dariusza, Jerzy. 

- Właśnie. Mówię to z całą świadomością: nie ma ani jednego dowodu obciążającego pana Dariusza. To jednak nie przeszkodziło wskazać go jako sprawcę i skazać na społeczne potępienie - mówi prawnik.

Jerzy siada przed kamerą. Zależy mu, żeby jak najszybciej się nagrać, bo ma pilne sprawy do załatwienia w Białymstoku. Mówi o swoim oburzeniu, niesprawiedliwości i zapowiada, że sprawy - jak ocenia - pomówienia syna tak po prostu nie zostawi. 

Potem czas na Dariusza. On, w przeciwieństwie do ojca, nie ma przygotowanej przemowy. Odpowiada krótko - najczęściej "tak" lub "nie". 

- Co się stało tamtego dnia? - pytam.

- Nie wiem. Mnie przecież tam nie było - odpowiada.

jenki_OKL1
Dariusz: do czego miałbym się przyznać?
Źródło: TVN24 Łódź

Zaciśnięte dłonie, rok 1989

Milicjant, który rozmawiał z Dariuszem w gabinecie dyrektora miejscowej szkoły, miał już za sobą rozmowę z innym dzieckiem - Leszkiem. Chuderlawy dwunastolatek oddychał ciężko i z największym trudem wypowiadał sylaby, które funkcjonariusz składał w słowa i domyślał się ich sensu. Sierżant z Wysokiego Mazowieckiego wiedział, że musi być cierpliwy: przecież przesłuchiwany chłopiec dopiero co dowiedział się o tragicznej śmierci młodszej siostry i brata.

Wersja, którą udało się zapisać milicjantowi, była taka: Leszkowi w poniedziałek nie chciało się iść do szkoły, więc powiedział mamie, że boli go ząb. Kobieta machnęła ręką i pozwoliła mu zostać w domu. Wiedziała, że z syna i tak naukowca nie będzie: miał problemy z tabliczką mnożenia, pisaniem i czytaniem. Klasy, co prawda, nie powtarzał, ale głównie dlatego, że nauczyciele nie chcieli wydłużać pobytu Leszka w szkole. 

W drewnianym domku na skraju wsi na co dzień mieszkało dziewięć osób, z czego aż osiem gnieździło się w pomieszczeniu, do którego wchodziło się z niewielkiej sieni. Na wprost szło się do kuchni, a z niej można było wejść do jeszcze jednego pomieszczenia, w którym mieszkał właściciel domu: 80-letni dziadek Antoni. Miał tam niewielką kuchenkę, na której przygotowywał sobie obiady. Rzadko korzystał z zaproszeń córki, która gotowała na niewielkim piecyku wciśniętym pomiędzy łóżka, na których spała z mężem i sześciorgiem dzieci. W ogóle od jakiegoś czasu pomiędzy nim a rodzicami bywało nerwowo: on wypominał im, że są nieodpowiedzialni i "źle gospodarują", oni wytykali mu brak wsparcia. 

- Ostatnio było trochę więcej miejsca, bo najstarsza siostra zamieszkała w bursie w Łomży i uczy się na kelnerkę - opowiadał funkcjonariuszowi Leszek. 

Dwie inne siostry Leszka też już skończyły podstawówkę i z domu musiały wychodzić wcześniej, żeby złapać PKS do odległych o 12 kilometry Łap. Do podstawówki w Łupiance chodził już tylko on i najmłodsze rodzeństwo - Monika i Januszek.

- Januszek był tak sprytny. Szybciej nauczył się jeździć na rowerze niż ja - opowiadał chłopiec. Mówił z podziwem o tym, że lubił z młodszym bratem grać w piłkę. Czasem kłócili się o zabawki i - w żartach - się pobili. 

Do zbrodni doszło niedaleko domu Moniki i Janusza
Do zbrodni doszło niedaleko domu Moniki i Janusza
Źródło: TVN24 Łódź

- A Monika? - spytał milicjant.

- Była spokojniejsza. Miała koleżanki, czasem do nich szła, a czasem one przychodziły tu. Monika wolała się bawić z Januszkiem niż ze mną - mówił chłopiec. 

- Co robiłeś, jak zostałeś w domu? - zapytał sierżant. Dwunastolatek wzruszył ramionami na znak, że już nie pamięta. Opowiadanie o każdej kolejnej godzinie tamtego dnia przychodziło mu z coraz większym trudem. Milicjant skwapliwie zanotował to w protokole.

- Januszek i Monika wrócili ze szkoły gdzieś koło południa. Januszek wracał z kolegami, a Monika musiała iść albo wcześniej, albo później. Oboje zjedli w domu obiad. Jakąś zupę - relacjonował.

W Jeńkach mieszka około 400 osób
W Jeńkach mieszka około 400 osób
Źródło: TVN24 Łódź

- Było drugie danie? - pytał sierżant, który obserwował, jak przesłuchiwany chłopak pociera zapocone ręce. - Nie wiem. Może było. Ale zupa na pewno - mówił. I dalej: dzieci wybiegły z domu i bawiły się na podwórku. 

Monika przebrała się z ciuchów wyjściowych w domowe. Jakie? Brat zmarłej dziewczynki nie potrafił sobie przypomnieć. Wiedział, że na pewno nie miała na sobie spodni. A Januszek? Też się przebrał i bawił się na podwórku, a potem - Leszek nie pamiętał, o której - poszedł na smugi. 

Z ostatnich godzin spędzonych z rodzeństwem Leszek zapamiętał kilka szczegółów. Policjantowi opowiadał, że Januszek bawił się zwojem drutu, który znalazł gdzieś po drodze ze szkoły. Potem rzucił go gdzieś w kąt. Mówił jeszcze Leszkowi, że umówił się z kolegą z klasy - z nim też chciał się bawić na smugach. Leszek nie zapamiętał, kiedy chłopcy mieli się spotkać. 

- Na smugach się ganiało dla zabawy albo zbierało pieczarki - wyjaśniał dwunastoletni chłopak. Sierżant z Wysokiego Mazowieckiego zapytał, czy siostra i brat mówili, po co idą i dlaczego Leszek z nimi nie poszedł. Chłopak kręcił głową, że nie pamięta i nie wie. Funkcjonariusz zanotował w protokole, że to był ostatni raz, kiedy Leszek widział rodzeństwo. 

Leszek robił, co mógł, żeby policjant nie domyślił się prawdy: że tamtego dnia widział jeszcze rodzeństwo: już po tym, jak zostali zabici. Dopiero po latach zezna, że widział ich, jeszcze zanim ruszyła akcja poszukiwawcza, zanim ich ciała zostały odkopane spod ziemi wśród drzew zaraz przy smugach.

Na razie jednak milczał, bo starał się dotrzymać obietnicy, że nikomu i w żadnym wypadku o tym nie powie.

Grób, rok 2017 

Na pierwszym planie smugi i las, w którym doszło do zbrodni. W tle Jeńki
Na pierwszym planie smugi i las, w którym doszło do zbrodni. W tle Jeńki
Źródło: TVN24 Łódź

Pożółkłą kartkę z protokołem, który wypełniał przed laty sierżant z Wysokiego Mazowieckiego, zainteresowały się policjantki z zespołu do spraw niewykrytych w białostockiej komendzie wojewódzkiej. Podjęły właśnie ostatnią próbę uporania się z zagadką nieco już zapomnianej śmierci rodzeństwa z maleńkiej wsi w gminie Sokoły. 

Próba była ostatnia, bo nieuchronnie zbliżała się trzydziesta rocznica zbrodni. Po trzydziestu latach sprawa się przedawnia, czyli winny już na zawsze zostanie bezkarny.

Praca nad zagadkami, których przed laty śledczym nie udało się wyjaśnić, zaczyna się od wypożyczenia akt, żeby sprawdzić, czy nowoczesna technika - na przykład wykorzystanie możliwości porównywania profili DNA - może rzucić na sprawę nowe światło. Funkcjonariusze szukają też nieścisłości w zeznaniach świadków, które wcześniej mogły wydawać się nieistotne, a teraz - z perspektywy czasu - dawały nadzieję na przełom. 

W tym wypadku jednak nie trzeba było się aż tak drobiazgowo wczytywać, bo sierżant, który w 1989 roku rozmawiał z dwunastoletnim wtedy Leszkiem, nie dał się zwieść. Doskonale wiedział, że chłopiec czegoś mu nie mówi i zaznaczył to w protokole: "Przesłuchiwany z jakiegoś powodu nie mówi wszystkiego, co wie o sprawie. Niewykluczone, że blokada psychiczna związana jest z przeżytym stresem".

Informacja ta najpewniej zginęła wśród kilkudziesięciu innych wątków i poszlak, którymi zajmowali się ówcześni prokuratorzy i milicjanci. Wszystkie jednak okazały się ślepymi zaułkami. W wyniku śledztwa ustalono jedynie, że dzieci po wyjściu na smugi nagle przepadły. Zaniepokojona matka poprosiła Leszka, aby poszedł ich poszukać. Chłopiec miał pobiec na łąki, ale nikogo nie znalazł. Wieczorem ruszyła akcja poszukiwawcza, która zakończyła się następnego dnia znalezieniem zwłok ukrytych w lesie.

- Pan wejdzie, proszę - powiedziała jedna z policjantek. W pokoju służbowym komendy powiatowej policji w Wysokiem Mazowieckiem pojawił się brat zabitych przed laty dzieci. Skłonność do alkoholu sprawiała, że wyglądał na człowieka, który już dawno miał za sobą pięćdziesiąte urodziny. Z dowodu osobistego wynikało jednak, że urodził się w styczniu 1977 roku, a więc czterdzieści lat temu.

Policjantki rozpoczęły rozmowę od tematów - jak im się wydawało - neutralnych: interesowało je, czy ma żonę, dzieci, gdzie zarabia. Mężczyzna mówił równoważnikami zdań. Wada wymowy sprawiała, że policjantki musiały - podobnie jak kiedyś milicjant przygotowujący protokół niedługo po zabójstwie - domyślać się ich znaczenia. Kiedy funkcjonariuszki z Archiwum X zapytały o okoliczności śmierci rodzeństwa przesłuchiwanego mężczyzny, rozmowa zrobiła się jeszcze trudniejsza: Leszek kulił się w sobie. Policjantki zwróciły uwagę, że wykonywał nagłe, nerwowe ruchy: wyzwalał je byle odgłos na korytarzu czy dźwięk auta przejeżdżającego przed komendą. 

- Jeżeli nie chce pan odpowiadać, to nie mamy więcej pytań - powiedziała jedna z policjantek, złapała za klamkę i wskazała czterdziestolatkowi drogę na korytarz. 

Leszek patrzył na korytarz, ale nie podniósł się z fotela.

- Możemy też razem pojechać na cmentarz. Zapali pan znicze, pogadamy - zaproponowała druga funkcjonariuszka. - Chce pan? 

Chciał. Trzydzieści minut później policyjny radiowóz wjechał na parking przed cmentarzem w Waniewie - wsi tuż za granicami Narwiańskiego Parku Narodowego: na północy są rozlewiska Narwi, gdzie od południa ciągną się kilometry pól uprawnych. Na miejscowość składa się kilkanaście gospodarstw, kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny wraz z plebanią i cmentarz, na którego środku stoi dziewiętnastowieczna kapliczka. 

Leszek szedł przed policjantkami. Bez chwili zastanowienia skręcił w lewo, a potem przy samym ogrodzeniu w prawo. Siedemdziesiąt metrów od cmentarnej bramy zatrzymał się przed odnowionym niedawno nagrobkiem z jasnego marmuru. Na nagrobku, pod krzyżem i nazwiskiem dzieci wymalowano: 

JANUSZ

żył lat 9

zm. 23.10.1989 r.

MONIKA

żyła lat 11

zm. 23.10.1989 r.

Pokój ich duszom.

Grób Moniki i Janusza w Waniewie
Grób Moniki i Janusza w Waniewie
Źródło: TVN24 Łódź

- Januszek to był urwis. Sprytny taki - zaczął Leszek po zapaleniu znicza.

- Wie pan, kto ich zabił? - zapytała jedna z policjantek, zachęcona tym, że właśnie usłyszała najdłuższą swobodną wypowiedź Leszka. Mężczyzna zamilkł i unikał spojrzeń funkcjonariuszek.

- Pana matka to zrobiła?

- Nie.

- Pana ojciec zabił dzieci?

- Nie.

- Dziadek? - kontynuowały. Czuły, że albo teraz, albo nigdy.

- Nie. Wracajmy już - powiedział.

Droga spod Waniewa do Sokołów, gdzie mieszka Leszek, wiedzie przez Jeńki. Kiedy radiowóz przejeżdżał przez wioskę, Leszek mógł przez szyby zobaczyć, że niedawni sąsiedzi, którzy wykupili działkę, na którym stał jego rodzinny dom, skończyli już prace rozbiórkowe: po dwupokojowym drewnianym domku z niewielką kuchnią pozostał tylko ślad w postaci ubitego żwiru, który nowi właściciele zmieniali właśnie we wjazd na nową część posesji.

- W aucie są przyciemniane szyby. Nie widać, że jest pan w środku - uspokoiła go jedna z policjantek. Leszek palcem pokazał funkcjonariuszkom, gdzie bawił się w dzieciństwie i gdzie znalezione zostały ciała jego rodzeństwa.

Rynek w Sokołach jest kwadratowy - z jednej strony jest remiza OSP i sklep z drobiazgami, a naprzeciwko trzy niewielkie domy. Przy rynku jest też ceglany kościół z dwoma strzelistymi wieżami i - po drugiej jego stronie - wybudowany na nowoczesną modłę urząd gminy, poczta oraz apteka. Rynek jest jednocześnie największym parkingiem w tej liczącej niemal sześć tysięcy mieszkańców miejscowości. Gdy radiowóz się tam zatrzymał, funkcjonariuszki miały wrażenie, że spotkanie z mężczyzną w ogóle nie przybliżyło ich do rozwiązania sprawy. Leszek nie odpowiadał na pytania, które jeszcze na szybko mu zadawały. W końcu wysiadł z samochodu, ale nie zamierzał iść w stronę odległego raptem o kilkadziesiąt metrów domu. Zamiast tego przyglądał się policjantkom z coraz bardziej załzawionymi oczami.

- Widział pan wtedy kogoś w lesie?

- Tak. Dziadka - odpowiedział.

- Był sam?

- Nie, nie był sam.

- Chce pan wrócić do auta?

- Tak.

Sekcja, rok 1989

Ciała zabitych dzieci zostały przywiezione do Zakładu Medycyny Sądowej w Białymstoku w czwartek, 26 października. W protokole czytamy, że przyczyną śmierci Moniki było zadzierzgnięcie i zamknięcia światła dróg oddechowych pętlą. Obrażenia na ciele wskazywały, że dziewczynka - tuż przed śmiercią albo zaraz po, była ofiarą przemocy seksualnej. Dziewczynka najpewniej broniła się przed oprawcą. Zmarła od 30 do 45 minut od ostatniego w życiu posiłku.

Januszek też został uduszony. Jego śmierć - zdaniem biegłego - nastąpiła bardzo szybko. Pomiędzy napastnikiem a ofiarą musiała istnieć bardzo duża różnica siły, która nie dała chłopcu żadnych szans na obronę. Według biegłego, chłopiec zmarł co najmniej dwie godziny od posiłku - czyli mógł żyć półtorej godziny dłużej niż siostra.

Milicja tak odtworzyła ostatnie chwile życia rodzeństwa: Monika najpewniej odłączyła się od brata w czasie zabawy i samotnie weszła do lasu, gdzie natknęła się na zabójcę, który wykorzystał fakt, że dziewczynka samotnie spaceruje wśród drzew. Kiedy dochodziło do zbrodni - według milicjantów - pojawił się Januszek, który przypadkowo nakrył sprawcę i zapłacił za to życiem. 

Gdy doszło do zbrodni, w pobliżu lasu przy smugach kręciło się kilka osób.

80-letni dziadek ofiar, Antoni. Podczas pierwszego przesłuchania przekonywał, że przez cały dzień był w domu albo koło niego. - Gotowałem obiad, rąbałem drewno - mówił bardzo ogólnie, tłumaczył się sklerozą i bólami głowy. O wizycie w lesie obok smugów przypomniał sobie miesiąc później, kiedy jeden z milicjantów uświadomił go, że na smugach widział go sąsiad. - Poszedłem wyłamywać suszki - odpowiedział dziadek. 

Obok miejsca zabójstwa - jak wynikało z milicyjnej rekonstrukcji zdarzeń - przechodził też Leszek, którego matka wysłała po dzieci. "W pewnym momencie przebywał w odległości nie większej niż 75 metrów od miejsca znalezienia zwłok” - zapisano w aktach. 

Niecałe dwieście metrów od ciał Januszka i Moniki było też trzech Kierzkowskich: Jerzy (który właśnie budował dom), jego brat Janusz (który od rana woził pustaki z odległej o 20 kilometrów miejscowości Kościuki) i syn Jerzego, trzynastoletni Dariusz (ten sam, który w szkole poniżał Januszka i Monikę). Od czternastej do późnych godzin nocnych próbowali naprawić pękniętą oponę w przyczepie, którą przewozili pustaki. - Przepinaliśmy przyczepy, obok pracował ciągnik. Byliśmy skupieni, więc niczego nie słyszeliśmy - mówił milicjantom Jerzy. Funkcjonariusze uwierzyli w przeciwieństwie do dwóch policjantek z Białegostoku, które za niecałe trzydzieści lat na nowo będą badać sprawę.

Sznurek, który był zawiązany na szyi Moniki
Sznurek, który był zawiązany na szyi Moniki
Źródło: akta sprawy

Obietnica, rok 2017 

Czterdziestoletni Leszek usiadł znowu na tylnej kanapie radiowozu stojącego na rynku w Sokołach. Cały się trząsł.

- Tamtego dnia, jak mama kazała mi poszukać dzieci, to pobiegłem na smugi. Najpierw na drugą stronę drogi. Za siatką stał sąsiad, co robił w warzywniaku. Ja mu powiedziałem "dzień dobry", a on odpowiedział. Biegłem dalej. Na smugach nie było dzieci, ale spomiędzy drzew wyszedł dziadek. Był bardzo wystraszony - relacjonował Leszek. Mówił płynnie. Policjantki siedziały nieruchomo, słuchając.

Leszek mówił dalej: że dziadek zabronił mu wchodzić do lasu.

- "Chodź do domu, oni zaraz przyjdą" - powiedział mi. Zanim doszliśmy do domu, to dziadek jednak powiedział, że ani Monika, ani Januszek nie przyjdą - opowiadał policjantkom. Z wersji dziadka, którą teraz opowiadał im Leszek, miało wynikać, że dzieciom krzywdę zrobili Kierzkowscy.

Zdania wypowiadane przez czterdziestolatka na nowo zrobiły się bardzo krótkie:

- Dziadek powiedział, że oni chcieli od Moniki seksu, a Januszek chciał jej bronić. Dziadek też nie dał rady - mówił.

- Dlaczego dziadek nie wpuścił pana wtedy do lasu? 

- Pewnie jakbym tam wszedł, to też by mnie zabili. Dziadek chociaż mnie uratował - odpowiedział mężczyzna i rozpłakał się. Gdy się uspokoił, opowiadał, co działo się dalej tego dnia. Wrócił z dziadkiem do domu, a matce powiedział, że Januszka i Moniki nie ma na smugach.

- Dziadek zabronił mi o tym komukolwiek mówić - zaznaczył.

Policyjny radiowóz znowu wjechał do wsi Jeńki. Po minięciu ubitego żwiru, gdzie kiedyś stał jego dom, siedzący na tylnej kanapie Leszek znowu znalazł się tam, gdzie przed śmiercią bawili się Monika i Januszek. 

- Oni nie zostali tam zabici. To było tam, w olszynowym lesie - pokazywał palcem. 

- Wie pan, kto przeniósł ciała? - spytała jedna z funkcjonariuszek. Czterdziestolatek kiwną głową, że wie.

- Kierzkowscy?

Leszek kiwał głową, że nie. Wymieniały więc kolejne nazwiska, które przewijały się w sprawie. W końcu zapytały, czy to Antoni, dziadek.

- Tak.

Las, rok 1989

Leszek nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Żeby czymś się zająć i nie myśleć o tym, o czym powiedział mu dziadek, poszedł przepinać krowy, które pasły się na łące koło domu. Wtedy zobaczył dziadka, który wyszedł z domu i poszedł do sąsiada, a po kilku minutach poszedł z nim w kierunku drzew, gdzie Leszek miał nie wchodzić. Z posesji sąsiada, od strony znajdującego się w głębi gospodarstwa stawu, można było wejść do lasu niemal niezauważonym.

Po chwili, pomiędzy drzewami, znalazł się też Leszek. Dobrze znał tę okolicę, bo czasami - jak się spieszył z rodzeństwem - na lekcje biegli właśnie tędy. Śledzeni przez niego mężczyźni mieli w rękach coś, co przypominało łopatki. Chłopiec widział, że dziadek płacze. Potem się schylił i złapał pod ramiona bezwładne ciało wnuczki. Zgięty osiemdziesięciolatek szedł tyłem, nogi Moniki ciągnięte były po ziemi. Za nimi szedł sąsiad, który w identyczny sposób przemieszczał Januszka - również bezwładnego. Dziadek pokazał ręką miejsce wśród drzew. Dzieci zostały położone obok siebie. Potem mężczyźni przysypywali ciała runem. Leszek z oddali widział, że dziadek rozmawia z sąsiadem, ale nie słyszał ani słowa.

Rozmowa, rok 2017

- Nie słyszałem ani słowa, bo dziadek z sąsiadem rozmawiali bardzo cicho - zeznał świadek, czterdziestoletni Leszek.

- Co było potem? - pytał przesłuchujący go śledczy z łomżyńskiej prokuratury okręgowej, która nadzorowała działania policjantek z Archiwum X.

Świadek opowiedział, że pobiegł wystraszony do domu. Z pracy właśnie wrócił jego ojciec, który usiadł do obiadu. Leszek słyszał, jak jego matka mówi mężowi, że nigdzie nie ma Januszka i Moniki. Że Leszek był na smugach i ich nie znalazł.

- Ojciec nie był zły na matkę. Kazał nam wszystkim szukać. Ja poszedłem do kolegi Januszka, chociaż wiedziałem, że tam go nie ma. Poszedłem, żeby nikt nie domyślił się, że ja wiem, gdzie są dzieci - zeznał. 

Jak wracał, to zwrócił uwagę, że leżących pod ściółką leśną kilkaset metrów dalej Moniki i Januszka szukają już całe Jeńki. "Nie martwcie się, oni wrócą” - pocieszała matkę jedna z sąsiadek niedaleko sklepu spożywczego. Po zmroku miejscowość była już rozświetlona kogutami radiowozów. Leszek widział, jak funkcjonariusze idą z rodzicami na smugi. On wrócił do domu, w którym siedział samotnie dziadek. 

- Poszedłem do niego. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy - zeznał Leszek.

Awaria, rok 1989 

Darek nie poszedł do szkoły, ale - w przeciwieństwie do mieszkającego kilkadziesiąt metrów dalej Leszka - nie dlatego, że mu się nie chciało.

- Będziesz potrzebny przy rozładowywaniu pustaków - przekazała mu dzień wcześniej matka. Trzynastolatek obudził się około ósmej, zjadł śniadanie i do godziny 10 nie wychodził z domu. Potem - ponieważ wujka z naczepami pełnymi pustaków ciągle nie było - wyszedł do odległego o kilkadziesiąt metrów sklepu spożywczego w centrum miejscowości, który był nieformalnym miejscem spotkań starszych i młodszych. Na miejscu zobaczył swojego rówieśnika, trzynastoletniego Grześka. Chłopak nie był na lekcjach, bo matka kazała mu stać w kolejce po mąkę. Ustawił się w niej po godzinie 7, a przed ladą sklepową pojawił się około dziewiątej. 

Zanim Grzesiek zaniósł wyczekaną mąkę, poszedł z kolegą z klasy pod pocztę, gdzie stał stół do ping-ponga. Po godzinie gry Grzesiek pobiegł do domu, dał mąkę i wrócił bawić się z Darkiem. Przed południem pojawił się na podwórku Kierzkowskich wyczekiwany od rana wujek. Do żółtego ursusa bez kabiny miał przypiętą tylko jedną naczepę.

- Chłopaki, rozładowujemy - zakomenderował ojciec Darka, który przyjechał samochodem za bratem.

Darek dowiedział się, że druga przyczepa popsuła się: pękła opona. Na początku wujek Darka próbował sobie z problemem radzić doraźnie: wykorzystał kompresor będący na wyposażeniu ciągnika i nabił oponę powietrzem. Niestety zabieg wystarczył na przejechanie kilkuset metrów. Przyczepa na dobre zatrzymała się kilka kilometrów od wsi. Plan był taki: po rozładowaniu przyczepy trzeba od niej odkręcić koło, zawieźć pod przeładowaną (i popsutą) przyczepę porzuconą przy drodze, podmienić opony i wreszcie ruszyć do domu. Wujek wsiadł do ciągnika, Darek z ojcem - do dużego fiata i wszyscy pojechali na miejsce. Po drodze syn z ojcem zatrzymali się jeszcze u sąsiada, żeby pożyczyć lewarek od ciężarówki.

Po trzynastej ciągnik znowu ruszył, ale do domu Kierzkowskich i tak nie dojechał. Powietrze zeszło z drugiej, przedniej opony. Stało się to na drodze gruntowej pomiędzy Łupianką Starą, kilkaset metrów od domów w Jeńkach; tuż obok łąk, które dzieci nazywały smugami. Darek wsiadł do samochodu z ojcem, żeby znowu wrócić na podwórko i zabrać kolejne już koło z czekającej tam przyczepy. 

Ostatecznie ciągnik z przyczepą wjechał na podwórko Kierzkowskich już po szesnastej, kiedy robiło się ciemno. Wokół już chodzili mieszkańcy i szukali jedenastoletniej dziewczynki i jej o dwa lata młodszego brata. Jerzy, jego żona ani syn nie przyłączyli się do akcji: wszyscy rozładowywali pustaki.

Rocznica, rok 2018

Jerzy Kierzkowski wstał przed świtem i - jak co dzień - pojechał do mleczarni sprzedać mleko. Jak wrócił do domu, to zobaczył Darka pracującego na podwórku. Mieszkający dalej z rodzicami w wybudowanym pod koniec lat 80. domu 42-latek właśnie szedł oporządzać zwierzęta w oborze. Jego ojciec wszedł do kuchni, żeby zjeść śniadanie, było po szóstej. Przestał przygotowywać kanapki, kiedy usłyszał szczekanie swojego niewielkiego psa. Jerzy otworzył drzwi i zobaczył armię ludzi.

- Panie Kierzkowski, jest pan zatrzymany - powiedział jeden z nieznajomych, ten w kurtce z napisem "policja".

Rolnik zapytał, co się dzieje. Policjanci zapinali mu już na nadgarstkach kajdanki. Spojrzał w głąb podwórka, gdzie to samo spotkało jego syna. Ktoś wciągnął go do radiowozu.

- Wie pan, jaki jest dziś dzień? - zapytała młoda kobieta w policyjnym mundurze. 

Zapytany przez pewien czas milczał, potem pokręcił głową, że nie wie. 

- Dokładnie 29 lat temu zabito dwójkę dzieci z tej wsi - odpowiedziała policjantka. 

Dariusza - zdaniem prokuratury - obciąża wynik badania wariografem
Dariusza - zdaniem prokuratury - obciąża wynik badania wariografem
Źródło: TVN24 Łódź

- A co ja mam z tym wspólnego? 

- Pan jest w tej sprawie podejrzewanym. Niech pan sobie lepiej wszystko przypomni z tamtego dnia. Będzie pan o tym opowiadał prokuratorowi.

Dariusz jechał w innym aucie. Samochody, które wyjechały na asfaltową drogę, odprowadzane były wzrokiem sąsiadów, którzy widząc obławę w domu Kierzkowskich, wyszli przed domy. Kiedy ojciec i syn byli w drodze do prokuratury w Łomży, w ich domu rozpoczęło się przeszukanie: funkcjonariusze zabezpieczali telefony, laptopy i przeczesywali szafki.

- Zostawcie to, to spakowane rzeczy mojej córki, ona tu nie mieszka - prosiła daremnie policjantów Alina Kierzkowska, matka Dariusza. Ostatnie radiowozy spod piętrowego domu - jednego z ładniejszych w okolicy - odjechały po godzinie dziesiątej. W tym czasie Jerzy Kierzkowski był już po przesłuchaniu w charakterze świadka. Podtrzymał zeznania, które złożył blisko trzydzieści lat wcześniej. Po kilku godzinach rolnik był podpięty do wariografu, który potocznie nazywany jest wykrywaczem kłamstw.

- Czy siedzi pan na krześle? - zapytał mężczyzna wykonujący badanie.

- Tak. 

- Czy mieszka pan w Jeńkach? - Jerzy słyszał kolejne pytania kontrolne, a rozmawiający z nim specjalista przyglądał się zapisom urządzenia, które rejestrowały reakcje organizmu przesłuchiwanego. 

- Czy wie pan, jak zginęły dzieci mieszkające na końcu wsi? 

Bardzo podobny zestaw pytań usłyszał przesłuchiwany niedługo po ojcu Dariusz. Opinia z badania wariografem, które zakończyło się późnym popołudniem, była w rękach funkcjonariuszek badających sprawę tydzień później - 30 października 2018 roku. Biegły z zakresu badań poligraficznych stwierdził, że Jerzy Kierzkowski reagował na kluczowe pytania w sposób typowy dla osób odpowiadających nieszczerze. 

"Czyli tak, jak powinien reagować ktoś, kto uczestniczył w danym zdarzeniu (jako naoczny świadek lub sprawca), a przynajmniej ma wiedzę o przestępcy, który odpowiada za zaistniały czyn" - uznał biegły. Dodał, że pytania miały stwierdzić, czy badany wykrywaczem kłamstw widział uduszenie Moniki i Janusza i czy wie, kto dopuścił się przestępstwa.

Wyniki Dariusza były następujące: wariograf zarejestrował reakcje organizmu charakterystyczne dla osób niemówiących prawdy. Kiedy mężczyzna był pytany o pozbawienie życia Moniki i Janusza, "reakcja była symptomatyczna dla sprawcy wskazanych powyżej czynów". Dariusz miał też reagować bardzo nerwowo na pytania dotyczące miejsca popełnienia zbrodni.

"O ile Dariusz Kierzkowski pamięta, gdzie znajdował się w czasie dokonania zabójstwa Moniki i Janusza - to jego reakcje wskazują, że był na miejscu przestępstwa" - uznano w opinii. 

Wyrwy, rok 2019

Dowodem na to, że wskazania wariografu są prawidłowe, byłyby badania DNA: jeżeli na ciałach dzieci lub ich rzeczach udałoby się potwierdzić ślady biologiczne Kierzkowskich - sprawa byłaby w pewnym stopniu rozwiązana. Profil kodu genetycznego Jerzego i jego syna został pobrany zaraz po nalocie na ich dom. Finalnie obydwaj mężczyźni zostali wypuszczeni bez przedstawienia zarzutów: Dariusz bez jakichkolwiek zarzutów wrócił jeszcze tego samego dnia, a jego ojciec - po spędzeniu nocy w celi. Obydwaj formalnie mieli status świadków w sprawie.

Policjanci z białostockiego Archiwum X zdali sobie sprawę, że nie mają żadnego materiału porównawczego. W 1994 roku, pięć lat po zbrodni próbowano stwierdzić, czy za podwójnym zabójstwem nie stoi "Wampir z Bytowa", czyli Leszek Pękalski, któremu w latach 90. niemal hurtowo dopisywano kolejne, potencjalne zbrodnie. Podobnie jak w dziesiątkach innych przypadków okazało się, że Pękalski nie ma ze sprawą nic wspólnego. Niestety jeszcze zanim śledczy doszli do tego wniosku, materiały dowodowe zabezpieczone po śmierci Januszka i Moniki zostały przewiezione do sądu w Słupsku: były to ubrania dzieci, ich buty i zabezpieczone na butach zabitej dziewczynki ślady daktyloskopijne. 

Dowody zaginęły. Gdzie i jak? Nie wiadomo. Ślady biologiczne udało się uzyskać tylko z linki z tworzywa, którą zabójca zawiązał na szyi jedenastolatki. Jednoznacznie wykluczono, żeby na dawnej skakance były jakiekolwiek ślady Kierzkowskich.

Policjantki z Białegostoku nie zamierzały się jednak poddawać: zwróciły uwagę, że linka była przywiązana do drzewa w lesie obok smugów w charakterystyczny sposób. Dlatego też chciały sprawdzić, czy widoczne w aktach sprawy wiązanie będzie znane Kierzkowskim, na których padły bardzo poważne podejrzenia. Prosiły więc po każdym przesłuchaniu o zawiązanie - w ramach eksperymentu - sznurka na gałęzi.

Darek po usłyszeniu prośby ze zdziwieniem spojrzał na funkcjonariuszki, ale nie odmówił wykonania zadania:

Śledczy analizowali sposób, w jaki zawiązano sznur, który zaciśnięty został na szyi Moniki
Śledczy analizowali sposób, w jaki zawiązano sznur, który zaciśnięty został na szyi Moniki
Źródło: akta sprawy

- U nas w gospodarstwie czasem przywiązywałem krowy na postronku, bo nie zawsze trzymaliśmy je na łańcuchu - mówił, zawiązując sznurek. 

Kiedy skończył, policjantki zrobiły zdjęcie. Węzeł nie był identyczny z tym, które widziały w aktach sprzed lat. Można było jednak dopatrzeć się podobieństwa. 

W podobny sposób sznurek zawiązał też Leszek. Ale w końcu policjantki zobaczyły węzeł identyczny jak ten, który był na miejscu znalezienia ciał.

- Proszę nie robić pętli, tylko zawiązać sznur na gałęzi - poinstruowała policjantka. 

Siedząca naprzeciwko niej kobieta wykonała zadanie. Zapadła cisza.

- Czy to znaczy, że teraz będę podejrzana? - zapytała wyraźnie zakłopotana autorka wiązania: matka Moniki i Januszka.

Złamane kości, rok 2021

Mecenas Michał Wąż kończy kawę w domu Kierzkowskich i zapowiada, że w najbliższym czasie złoży wniosek o zadośćuczynienie od Skarbu Państwa dla Darka i jego ojca, Jerzego. Podkreśla, że działania prokuratury w Łomży oraz policji z Białegostoku naruszyły ich dobra osobiste.

- Narażono ich na ostracyzm, nie dano jednocześnie prawa do obrony. Co bardziej bulwersujące, zdecydowano się na to bez posiadania jakichkolwiek obiektywnych dowodów - mówi prawnik.

Zapowiada, że będzie wnioskował o pięć milionów złotych. Pokazuje artykuły i wycinki z gazet, w których prokuratura obwieszcza sukces.

W nich wypowiedź Rafała Kaczyńskiego z łomżyńskiej prokuratury okręgowej, który opowiada o wyjaśnionej zbrodni sprzed lat. "Materiał w tej sprawie jest spójny i bardzo mocny" - zaznacza prokurator. Dodaje, że nie może mówić o szczegółach, bo sprawa została przekazana do sądu rodzinnego. Jego przedstawiciele też nic chcieli mówić.

Po informacjach od śledczych w mediach zaroiło się od informacji o Dariuszu
Po informacjach od śledczych w mediach zaroiło się od informacji o Dariuszu

- Wie pan, czemu nikt nie chce mówić o szczegółach ustaleń? Bo nie mają o czym opowiadać. Mają tylko poszlaki, które niczego nie przesądzają - kręci głową mecenas Wąż. 

Czy tak jest naprawdę? Dotarliśmy do pisma Prokuratury Okręgowej w Łomży, która podsumowała działania funkcjonariuszy z Archiwum X. Wyliczone są w nim dowody obciążające Dariusza:

- wyniki badania wariografem

- opinie psychologów i seksuologów (jeden z nich stwierdził, że Darek nie założył rodziny, bo być może przed laty przeżył traumę, która zablokowała jego rozwój relacji damsko-męskich)

- obciążające go zeznania Leszka

- niespójności co do tego, jak wyglądała naprawa uszkodzonego koła niedaleko miejsca, gdzie doszło do zabójstwa. 

Ostatecznie w dokumencie przesłanym do sądu rodzinnego prokuratorzy tak odtwarzają ostatnie godziny życia Moniki i Januszka:

* Dzieci poszły się bawić na smugi.

* W tym czasie w okolicy był tylko ich dziadek i Kierzkowscy, którym popsuła się opona.

* Kiedy wujek Dariusza Kierzkowskiego pojechał po oponę na wymianę, Dariusz został w pobliżu miejsca zabawy Moniki i Januszka.

* Trzynastolatek oddalił się od ojca i spotkał Monikę. Zaatakował ją z powodów seksualnych i ją udusił. 

* Potem zabił też jej brata, żeby nie było świadków. Prokuratura zaznacza, że wyniki sekcji wskazują, że do popełnienia zbrodni trzynastolatek miał wystarczająco dużo siły. 

* O wydarzeniach w lesie dowiedział się jednak ojciec Dariusza i dziadek zabitych dzieci.

* Ojciec Dariusza nakazał dziadkowi zakopać dzieci i nikomu o niczym nie mówić. Zagroził, że jeżeli tego nie zrobi, krzywda stanie się też innym jego wnukom.

* Dziadek bał się wpływowych Kierzkowskich. Dodatkowo był z Kierzkowskimi spokrewniony, dlatego (jego bratanica jest matką Dariusza) zgodził się zatuszować sprawę i ukryć prawdę.

* Niedługo po zbrodni dziadek spotkał Janusza, który został poproszony przez matkę o poszukanie rodzeństwa.

* Dziadek zabronił mu wchodzić do lasu. Powiedział, że to Kierzkowscy zrobili krzywdę dzieciom.

* Leszek wrócił z dziadkiem do domu, a ten - przy pomocy sąsiada - po pewnym czasie przeniósł zwłoki wnucząt w inne miejsce.

Jednocześnie w prokuratorskim podsumowaniu nie ma ani słowa o tym, że tylko matka dzieci podczas policyjnego eksperymentu spontanicznie zawiązała tak samo sznurek, jak zawiązana była skakanka, którą uduszona została Monika. 

W dokumencie, w którym prokuratura tłumaczy, czemu jej zdaniem to Dariusz jest zabójcą, znajdują się cytaty z opinii biegłej, która stwierdziła, że Leszek nie ma tendencji do konfabulacji. Śledczy nie cytują innej opinii, która jest w aktach sprawy: biegły psycholog kliniczny jeszcze w 2017 roku został przez białostocką policję poproszony o wydanie opinii o Leszku. Biegły zwrócił uwagę, że kluczowy świadek może łatwo ulegać sugestii. Ekspert wskazywał wtedy, że nagłaśniana sprawa śmierci jego rodzeństwa mogła mieć wpływ na "wypełnianie luk pamięciowych treściami przypadkowo zasłyszanymi". Zaznaczył przy tym, że u Leszka nie można wykluczyć "tendencję do konfabulacji rozumianej jako wypełniania luk pamięciowych treściami przypadkowymi".

Sąsiad, który według wersji przedstawionej przez Leszka miał pomagać jego dziadkowi w ukryciu zwłok, nazwał tę wersję "głupotą i kłamstwem". Stwierdził też, że nie wie nic o okolicznościach zbrodni sprzed lat. Podczas badania wariografem biegły stwierdził jednak, że te zeznania były nieszczere.

- Nie ma tu ani jednego dowodu rzeczowego, żadnego konkretu. Jest za to rozpaczliwa próba wyjaśnienia zagadki, której ostatecznie nie wyjaśniono. Porzucono mnóstwo wątków: dlaczego Leszek tyle lat milczał? Dlaczego tylko matka potrafiła zawiązać sznur, tak jak zrobił to sprawca? Dlaczego tak łatwo uznano, że dziadek dał się zastraszyć i schował ciała własnych wnuków? - wylicza mecenas Wąż. 

Przemowie prawnika przysłuchuje się stojący w drzwiach do salonu 45-letni Dariusz: z aprobatą kiwa głową. 

- Coś się tu stało przed laty, ale nie wiem dokładnie co - mówi prawnik, kiedy we dwóch wychodzimy z domu Kierzkowskich. Mecenas Wąż zapala papierosa i tłumaczy, że domniemanie niewinności jest czymś, czego trzeba bronić za wszelką cenę.

- Prokuratura raczej nie spodziewała się, że na jaw wyjdzie, o jakim "spójnym i mocnym materiale dowodowym" tak naprawdę mówimy. Ogłoszono sukces, bo wszyscy wiedzieli, że sprawa nigdy nie będzie merytorycznie oceniania przez sąd, bo wskazany miał ledwie 13 lat. To podłość - kończy.

***

Po pożegnaniu jedziemy jeszcze raz tam, gdzie 23 października 1989 roku bawili się Monika i Januszek. Na końcu wsi spotykamy młodego mężczyznę, około dwudziestu lat. 

- Smugi są tutaj. Nigdy się tutaj nie bawiłem, bo rodzice mówili, że tam straszy. Dzisiejsze dzieciaki też tutaj nie chodzą, chociaż pewnie nawet nie wiedzą dlaczego - mówi. 

***

Rodzice Moniki i Januszka nie chcieli wracać do sprawy. Kiedy z nimi rozmawiałem przez telefon, w tle słychać było śmiechy dzieci. To dwie córki i syn Leszka. Z ojcem zabitych dzieci rozmawiałem kilka miesięcy wcześniej, kiedy jeszcze nie znałem szczegółów ustaleń po wznowieniu sprawy. Józef opowiadał wtedy, że jest zszokowany, bo Dariusz był wtedy jeszcze dzieckiem, a jego ojciec mu często pomagał. 

***

Leszek, kiedy pojawiłem się pod jego domem, na chwilę wyszedł na zewnątrz. Szybko wrócił, kiedy powiedziałem mu, że jestem dziennikarzem. 

*** 

Dziadek Antoni zmarł w 2000 roku. 

***

Kiedy wyjeżdżałem z gminy, mój oznakowany samochód służbowy zatrzymał gestem ręki jeden z mieszkańców mijanych po drodze. Nieznajomy przedstawił się jako znajomy Januszka. Mówi, że chodzili razem do szkoły.

- Po co pan tu przyjechał? Rozgrzebywać stare rany? Po co? - dopytywał z wyrzutem w głosie. 

- Opowiadam, jak było. Chodzi o prawdę - odpowiedziałem. 

- Proszę pana, to jak ze złamaniem kości. Ta się już zrosła. Może nie najlepiej, ale jednak. A pan tu przyjeżdża, nogę łamie na nowo i sobie jedzie. A my tu znowu zostajemy ze starymi urazami. Tak będzie dopóki żyją ci, którzy wiedzą, co stało się tamtego dnia - wyjawił.

***

Prokuratura Okręgowa w Łomży 30 października 2020 roku wydała postanowienie o przekazaniu sprawy według właściwości do Sądu Rejonowego w Wysokiem Mazowieckiem i wykreśliła sprawę śmierci Januszka i Moniki z repertorium jako "załatwioną w inny sposób". W piśmie wskazuje, że ze względów formalnych nie można było tej sprawy załatwić inaczej, bo wskazany przez nich sprawca miał w momencie zbrodni poniżej 15 lat.

Zapytaliśmy łomżyńską prokuraturę, dlaczego materiał dowodowy bez śladów rzeczowych został opisany jako "mocny i jednoznaczny". Odpowiedzi nie będzie - rzecznik prokuratury Rafał Kaczyński wskazał, że akta sprawy zostały przekazane do sądu i sprawa jest w jego dyspozycji. - Na tym etapie nie będziemy odpowiadać na żadne pytania - uciął.

Nie mieliśmy zatem szansy zapytać, czy śledczy nie mają wrażenia, iż nie dali wskazanemu przez siebie Dariuszowi szansy na jakąkolwiek obronę.

***

Sąd rodzinny w Łomży podjął dwie decyzje: po pierwsze, wszczął postępowanie wobec Dariusza, żeby ustalić, czy dopuścił się czynów, które przypisała mu prokuratura. Po drugie, sąd od razu przekazał sprawę dalej - do wydziału karnego Sądu Okręgowego w Łomży. Dlaczego? Bo formalnie nie może badać sprawy nieletniego, który ukończył już 18 lat.

Sąd Okręgowy w Łomży na 30 kwietnia wskazał termin posiedzenia w sprawie umorzenia śledztwa. A to dlatego, że jak tłumaczy sędzia Wiesława Kozikowska, wydział karny nie może analizować materiału dotyczącego sprawcy, który w momencie popełnienia czynu miał 13 lat. 

***

Sprawa została nieprawomocnie umorzona 30 kwietnia. Sąd na żadnym etapie nie analizował merytorycznych podstaw, które skłoniły prokuraturę do obwinienia Dariusza Kierzkowskiego. Wskazał jednak, że prokuratura popełniła błąd, kierując sprawę do sądu rodzinnego i - tym samym - zamknęła szansę na to, żeby ktokolwiek mógł się pochylić nad prawdziwością ich ustaleń. Zdaniem łomżyńskich sędziów, śledczy powinni - jeżeli uznali, że znaleźli sprawcę - oskarżyć go o podwójne zabójstwo i postawić przed sądem. 

Sąd w Łomży zwrócił uwagę, że taką drogę wskazał już w listopadzie 2018 roku Sąd Najwyższy. Pochylał się on wtedy nad kasacją w sprawie 17-latka, który był oskarżony o rozbój. Połączono go z przestępstwem dopiero po jego osiemnastych urodzinach, ale ostatecznie jego sprawa trafiła do sądu rodzinnego.

Sąd Najwyższy orzekł, że nieletnich, których sprawy udało się rozwikłać po osiągnięciu przez nich pełnoletniości, należy stawiać przed sądem. Na sali rozpraw powinna być rozstrzygnięta kwestia winy, a dopiero potem sąd powinien zadecydować o ewentualnej karze (w świetle orzecznictwa SN powinna ona w takich wypadkach być nadzwyczajnie złagodzona). 

Prokuratura zajmująca się wyjaśnianiem sprawy z Jeniek nie zgodziła się z tą argumentacją. Po rozprawie w Łomży prokurator Kaczyński powiedział, że narracja sądu była niezrozumiała - przekonywał, że śledczy musieli Dariusza Kierzkowskiego traktować tak, jakby był dalej osobą nieletnią. Śledczy - jak mówił nam prokurator w rozmowie telefonicznej - chcieli, żeby kwestię winy zbadał jednak sąd rodzinny. Odwołali się więc od decyzji, która zapadła 30 kwietnia w Łomży.

Ostateczne rozstrzygnięcie miało miejsce 11 czerwca w Białymstoku.

- Sąd odrzucił zażalenie na orzeczenie Sądu Okręgowego w Łomży. Decyzja zapadła na niejawnym posiedzeniu, dlatego nie mogę ujawniać szczegółów. Mogę jedynie stwierdzić, że sąd uznał, że zażalenie, które do nas wpłynęło było bezzasadne - przekazuje sędzia Janusz Sulima, rzecznik białostockiego sądu apelacyjnego.

Czytaj także: