Czy stacje pomiaru jakości powietrza mogły "przegapić" gigantyczny pożar składowiska niebezpiecznych odpadów w Zielonej Górze? - Tak, jeżeli zaistnieją odpowiednie warunki - mówią eksperci, których zapytaliśmy o wskazania, które wzbudzają nieufność u części mieszkańców miasta. Wskazują, że system monitoringu jakości powietrza jest w Polsce zbyt słabo rozwinięty i o potencjalnych zagrożeniach nigdy się nie dowiadujemy.
Główny Inspektorat Ochrony Środowiska ma w Zielonej Górze dwie stacje badania powietrza: przy ulicy Krótkiej (na wschodzie miasta) i Wyszyńskiego (na zachodzie). Ta druga jest zdecydowanie bliżej hali w zielonogórskim Przylepie, gdzie składowane były niebezpieczne substancje, które zapłonęły. Akcja gaśnicza trwała od soboty do niedzielnego wieczora. W jej trakcie w górę buchały kłęby dymu, który budził przerażenie u mieszkańców. Tym większe, że na portalu GIOŚ poświęconemu jakości powietrza można zauważyć, że w Zielonej Górze obie stacje zaznaczone są kolorem szarym - który znaczy tyle, że niedostępny w tym miejscu jest indeks jakości powietrza.
Czytaj też: Zapewniali o bezpieczeństwie. "Sami siedzą w maskach i mówią, że nie ma żadnego zagrożenia, to budzi emocje"
W sieci zawrzało - pojawiły się informacje, że stacje zostały wyłączone, żeby nie można było zobaczyć, jak bardzo wybuch ekologicznej bomby w Przylepie skaził powietrze w mieście. Okazuje się, że szary kolor nie oznacza, że stacje należące do GIOŚ nie działają - cały czas rejestrowały stężenie pyłów 2,5 i 5 PM w powietrzu. Dane te są udostępniane podmiotom trzecim, które na bieżąco raportują o stanie powietrza w okolicy. Z odczytów obu stacji w Zielonej Górze wynika, że jeszcze w momencie akcji gaśniczej rejestry były w normie.
Podobne dane zarejestrowały też inne, prywatne czujniki w Zielonej Górze. Na tej podstawie można byłoby uznać, że w dniu pożaru i jego gaszenia był dobry moment, żeby się relaksować na świeżym powietrzu albo iść pobiegać.
"Wyniki uzyskane na stacjach zielonogórskich wczoraj i dzisiaj nie wskazują przekroczeń wartości normatywnych. Zmierzone wartości nie odbiegają od wartości uzyskiwanych przed pożarem w Przylepie" - przekazał w niedzielę w swoim komunikacie Główny Inspektorat Ochrony Środowiska.
Jak to możliwe? Dr Jakub Bartyzel, fizyk z zespołu fizyki i środowiska na Akademii Górniczo-Hutniczej im. Stanisława Staszica w Krakowie, opowiada, że nie musi to oznaczać tego, że wyniki ze stacji są błędne.
Co ma lecieć w górę
Ekspert zaznacza, że na tym etapie nie zna dokładnych wyników ani analiz z miejsca zdarzenia. Posiłkuje się ogólnymi zasadami, które mogły doprowadzić do wyników, które mogą zaskakiwać.
- Podczas spalania uwalniany jest dym, w którym znajdują się toksyczne związki chemiczne, jest też w nich pył. Trzeba jednak zaznaczyć, że dym jest gorący i dlatego unosi się do góry. W naszym interesie jest, żeby ten proces nie był zakłócony - wyjaśnia.
Dlaczego? Bo im wyżej dotrze dym, tym skuteczniej substancje szkodliwe zostaną rozproszone w atmosferze.
- One oczywiście spadną, bo nic w naturze nie ginie. Związki opadną w promieniu nawet kilkuset kilometrów. Najważniejsze jednak, żeby ich stężenie było na tyle niewielkie, żeby nie stanowiło zagrożenia dla środowiska - podkreśla dr Bartyzel.
Wiatr? Lepiej nie
Dym w warunkach idealnych - jak mówi ekspert - może wzbić się na kilka kilometrów. Ten proces może jednak zakłócić pogoda. - Najgorszym zjawiskiem jest inwersja temperatury. To zjawisko polegające na tym, że ciepłe powietrze jest nad chłodnym. Unoszący się dym się schładza, a potem nie idzie do góry, bo jest już zbyt zimny. Opada na ziemię w dużym stężeniu - tłumaczy naukowiec.
Do inwersji jednak rzadko dochodzi latem. Zjawisko to można zaobserwować częściej zimą, co powoduje, że polskie miasta duszą się w smogu.
Ekspert podkreśla, że zazwyczaj podczas dużych pożarów mieszkańcy liczą na silny wiatr, który rozwieje zanieczyszczenia. Dr Jakub Bartyzel podkreśla jednak, że to mylne wyobrażenie.
- Silny wiatr utrudnia zanieczyszczeniom osiągnięcie dużej wysokości, co z kolei może mieć bardzo przykre konsekwencje dla mieszkańców i przyrody - podkreśla nasz rozmówca.
Czego stacja "nie widzi"
Wróćmy jednak do Zielonej Góry. Dlaczego stacje nie wykryły zwiększonego stężenia pyłów?
- Mogło być tak, że dym został na niewielkim obszarze wyniesiony pionowo do góry. To w takiej sytuacji zjawisko optymalne, które w najmniejszym stopniu naraziło bezpieczeństwo mieszkańców - mówi dr Bartyzel.
To mogłoby znaczyć, że trujące substancje nigdy nie dotarły do czujników przy ulicy Krótkiej i Wyszyńskiego ani innych zainstalowanych w mieście.
- Niewykluczone, że to szczęście sprawiło, że bomba ekologiczna nie wybuchła mieszkańcom w twarz - przekazuje ekspert. Zaznacza jednak, że na niebezpieczeństwo zatrucia się dymem najbardziej narażeni byli strażacy i osoby będące w bezpośrednim otoczeniu płonącej hali - stąd niektórzy mieli na sobie maski chroniące drogi oddechowe.
Co stało się z dymem z Zielonej Góry? Anna Dworakowska z Krakowskiego Alarmu Smogowego mówi, że być może tego się już nigdy nie dowiemy.
Czytaj też: Po pożarze składowiska odpadów prezydent mówi o "katastrofie", strażacy wciąż są na miejscu
- Polska posiada około 300 stacji badających pyły. Około 150 bada stężenie benzopirenu, badających ozon jest jeszcze mniej, bo około 100. Trzeba zaznaczyć, że spełniamy wszystkie unijne dyrektywy i wymagania co do liczby stacji. To jednak nie znaczy, że sieć jest wystarczająca - podkreśla Dworakowska.
Wskazuje, że w wielu miejscowościach kontroli powietrza niemal w ogóle nie ma.
- Stacji brakuje w wielu mniejszych miejscowościach, które borykają się z dużym zanieczyszczeniem powietrza. Między innymi dzięki naszym zabiegom w województwie małopolskim pojawiły się dwie nowe stacje: w Nowym Targu i Zabierzowie. Regularnie notują one rekordowe stężenia. Takich miejsc w kraju jest dużo więcej - przekazuje Dworakowska.
Jakość powietrza niedostępna, ale…
Odrębną kwestią jest to, dlaczego na stronie Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska nie można znaleźć wyników indeksu jakości powietrza.
- Indeks jakości powietrza latem wyliczany jest tylko dla tych stacji, gdzie monitorowane są stężenia ozonu, a takich stacji jest, jak już wspomniałam, około 100. Efekt tego jest taki, że dla innych stacji indeks nie jest podawany. Ale jeśli chcemy sprawdzić stężenia pyłów, to możemy to zrobić na stronie GIOŚ, zaznaczając odpowiednie pole - przekazuje Dworakowska.
Władysław Dajczak, wojewoda lubuski, zaznacza jednak, że kontrola jakości powietrza w Zielonej Górze nie jest ograniczona do dwóch stacji, które niczego niepokojącego nie zarejestrowały.
- Tak jak powtarzaliśmy przez dwa dni, że te badania prowadzone w sposób ciągły, mówią nam o tym, że nie ma zagrożenia dla mieszkańców, to wszystko się sprawdziło, a przypomnę, że prowadzone te badania były przez naprawdę wybitnych specjalistów z doskonałym sprzętem - powiedział wojewoda.
W podobnym tonie wypowiadał się komendant lubuskiej straży pożarnej nadbrygadier Patryk Maruszak. - Mieszkańcy Przylepu mogą czuć się bezpieczni, mogą korzystać z terenów zewnętrznych, w powietrzu w naszych badaniach nie potwierdzamy substancji niebezpiecznych - przekazał w poniedziałek.
Szczegółowe wyniki próbek mają być niedługo podane do publicznej wiadomości .
Wojewoda: tylko jeden przypadek osoby, która poczuła się źle
Wojewoda na poniedziałkowej konferencji w południe przyznał, że "dla nas największą radością było to, że w czasie prowadzenia tej niezmiernie trudnej, skomplikowanej akcji, nikt z uczestników tej akcji, czyli strażaków, nie poniósł żadnego uszczerbku (na zdrowiu)". - Nie wydarzyło się nic, co by było wypadkiem przy przygaszeniu tego pożaru - zapewnił.
Dajczak przekazał, że "jest tylko jeden przypadek osoby, która przebywała na działkach w pobliżu miejsca tego zdarzenia". - Poczuła się źle, została hospitalizowana, ale po dwóch godzinach została zwolniona ze szpitala, tak że nikt z mieszkańców nie ucierpiał z tego powodu - zapewnił.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24