- Nie szukałem zemsty, tylko sprawiedliwości. Straciłem kogoś, kogo wychowałem - mówił przed sądem ojciec zmarłego 15-latka. W piątek zakończył się proces, w którym sprawca śmierci jego syna został skazany na 10 lat więzienia i dożywotni zakaz prowadzenia pojazdów. Prawomocnie.
Mokra jezdnia, ograniczona widoczność. Późno, bo już przed 22. Łukasz jechał bez prawa jazdy. Zresztą nigdy go nie miał. Wsiadł za kierownicę toyoty, choć wcześniej pił alkohol. W drodze powrotnej ze sklepu wpadł w poślizg. Zahaczył o krawężnik, wyrzuciło go na chodnik.
Sebastian szedł w tym samym kierunku. Siła uderzenia wepchnęła go do rowu. Do domu zabrakło mu 100 metrów.
Łukasz odjechał.
Śledztwo
- Zawzięliśmy się – mówił nam już po zatrzymaniu podejrzanego jeden z prokuratorów.
Poszukiwania trwały blisko sześć tygodni. Przesłuchano ponad 50 osób, ale nie znaleziono nikogo, kto widziałby zdarzenie. Policja kilkukrotnie przeprowadzała oględziny miejsca wypadku. Na trawniku obok chodnika znalazła głęboki ślad opony samochodu, tuż obok – odłamki rozbitego reflektora. To były kluczowe dowody.
Prokuratura zakładała, że sprawca wypadku jechał dużym autem, najprawdopodobniej SUV-em z tzw. orurowaniem. Samochód zarejestrowała kamera pobliskiego monitoringu, jednak obraz był niewyraźny. Można było jedynie określić kolor pojazdu, tablic rejestracyjnych nie było widać.
15-letni Sebastian Predel zginął w piątek, 27 października 2017 roku na wąskiej drodze w Cegielni-Kosewie. W linii prostej są stąd zaledwie dwa kilometry do pasa startowego lotniska Warszawa-Modlin. 6 grudnia na tym właśnie lotnisku pięciu policjantów czekało na Łukasza K.
To wtedy, krótko po zatrzymaniu, jedyny raz przyznał się do spowodowania wypadku i wyraził skruchę. - To był krótki moment jego odwagi cywilnej, bo ani wcześniej, ani później już tej odwagi mu nie starczyło – powie potem przed sądem pierwszej instancji prokurator Katarzyna Skrzeczkowska.
Tamtego wieczoru pomagał z kuzynem w rozładunku kontenera, który ich znajomy sprowadził ze Stanów Zjednoczonych. W kontenerze była też terenowa toyota.
Kiedy skończyli, otworzyli butelkę wódki. Dołączyli znajomi, alkohol się skończył. K. zaproponował, że pojedzie do nocnego po następną butelkę. Wziął kluczyki do toyoty i odjechał w kierunku Pomiechówka. Po drodze spotkał kolejnych znajomych. W sklepie zakupy robili razem. W drodze powrotnej podwiózł jeszcze autostopowicza. Potem, z prędkością co najmniej 73 kilometrów na godzinę, wjechał w Sebastiana.
Prokurator Skrzeczkowska o zdarzeniu: - Ten człowiek spotyka na swojej drodze różnych ludzi, którzy, wiedząc o tym, że jest po alkoholu, w żaden sposób nie przeszkadzają mu w dalszej drodze. Nikt nie zwrócił mu uwagi, że może jednak odpuściłby, że może jednak nie jechałby dalej, że stanowi realne zagrożenie dla każdego, kogo spotka na swojej drodze. Również dla siebie. Wszyscy radośnie rozmawiają, podwożą się, różne rzeczy dzieją się tego wieczoru. Natomiast nikt nie wpada na pomysł, żeby zabrać mu po prostu kluczyki.
Pierwszy wyrok
W sądzie Łukasz K. zmienił zdanie. - Chcę powiedzieć tylko tyle: ja tego wypadku nie spowodowałem, nie prowadziłem samochodu pod wpływem alkoholu – oznajmił na zakończenie procesu w pierwszej instancji.
- Oskarżony nie ukrywał się. Wrócił po tym, jak dowiedział się, że jest łączony z wypadkiem – mówił jego adwokat Michał Klimczak, opisując wyjazd swojego klienta po wypadku do Wielkiej Brytanii. I dodawał: - Uważam, że jeżeli osoba niewinna zostanie skazana, to krzywda oskarżyciela posiłkowego [ojca Sebastiana - red.] będzie spotęgowana, bo będzie dochodziło poczucie winy.
Podkreślał, że nie wszystko w sprawie zostało wyjaśnione i wyrok byłby przedwczesny.
Sąd się z nim nie zgodził. Nie miał żadnych wątpliwości co do winy oskarżonego. Wyrok zapadł w lipcu 2019 roku.
- Trudno było się dopatrzyć jakiejkolwiek okoliczności łagodzącej. Oskarżony jechał bez uprawnień, przekroczył prędkość, potrącił pieszego na chodniku, uciekł z miejsca zdarzenia. Nie wiadomo, co miałoby działać na jego korzyść – mówił w uzasadnieniu wyroku sędzia Michał Świć. Maksymalna kara za spowodowanie śmiertelnego wypadku i ucieczkę z jego miejsca to 12 lat więzienia. Sąd Rejonowy w Nowym Dworze Mazowieckim skazał Łukasza K. na 11 lat. Orzekł również dożywotni zakaz prowadzenia pojazdów.
Obrońca złożył apelację.
Sąd odwoławczy oceni później, że "miała charakter wyłącznie polemiczny, była jedynie dyskusją z ustaleniami sądu rejonowego".
Apelacja
Proces apelacyjny rozpoczął się przed Sądem Okręgowym Warszawa-Praga na początku tego roku. Jak przekazała nam Joanna Adamowicz z wydziału prasowego sądu, odbyło się aż sześć rozpraw. Aż, bo w drugiej instancji więcej niż dwie rozprawy to rzadkość. Sędziowie zwykle opierają się na tym, co wyczytają w aktach sprawy, i co usłyszą od stron podczas ich wystąpień.
W tym wypadku stało się inaczej. Sąd, na wniosek obrońcy, zdecydował się zlecić jeszcze jedną ekspertyzę biegłego medyka sądowego i biegłego zajmującego się rekonstrukcją wypadków drogowych. Obaj składali swoje opinie już wcześniej, ale zdaniem adwokata Łukasza K. niezbędne było, żeby przeprowadzili wspólną ekspertyzę.
Tak też się stało. Ale biegli doszli do tych samych, co wcześniej wniosków.
Na jedną z sześciu zaplanowanych rozpraw mec. Michał Klimczak nie dotarł, sprawę trzeba było odroczyć. Na kolejnej przez pięć godzin próbował złożyć następne wnioski dowodowe, a gdy sąd te wnioski oddalił, adwokat wniósł o zmianę składu sędziowskiego.
Później mecenas wniósł o przesłuchanie świadków, którzy byli już przesłuchiwani przez sąd pierwszej instancji. Z tym wnioskiem sąd okręgowy się zgodził, ale nie zjawili się świadkowie. Rozprawę znów trzeba było odroczyć.
Aż wreszcie 13 listopada strony wygłosiły mowy końcowe. Choć i tego dnia było o krok od odroczenia rozprawy, bo mec. Klimczak spóźnił się do sądu ponad godzinę. A kiedy już dotarł, przekonywał, jak w pierwszej instancji: - Sprawa nie dojrzała do rozstrzygnięcia.
I dodawał: - Ten wyrok powinien być uchylony do ponownego rozpoznania. Powinny być przeprowadzone dowody osobowe, biegli. Powinno być zweryfikowane stanowisko organu prokuratorskiego. Wnoszę o uchylenie wyroku, ewentualnie o uniewinnienie oskarżonego.
- Nie traćmy z pola widzenia dowodów – podkreślał w swoim wystąpieniu prok. Walerian Janas. - Nie ma osoby, która widziała, jak samochód odjechał, jak doszło do potrącenia. Takiego bezpośredniego dowodu nie ma – zaznaczył na wstępie. Ale od razu dodał, że na miejscu zdarzenia zabezpieczono odłamki konkretnego samochodu. - To była obudowa lampy. Przepisano je do konkretnego samochodu, tak jak linie papilarne przypisuje się do człowieka. Opinia biegłych, ślady opon, wszystko zostało zabezpieczone. Nie ma wątpliwości, że oskarżony tam był – ocenił.
Jego zdaniem obrażenia Sebastiana oraz uszkodzenia samochodu do siebie pasują. - Biegli jednoznacznie wskazali, że pokrzywdzony mógł odnieść takie urazy jedynie po uderzeniu samochodu. To nie był człowiek pobity, dźgnięty nożem czy człowiek, który w jakiś inny sposób stracił życie. Tylko w wyniku wypadku komunikacyjnego – powiedział prokurator.
- To, że oskarżony aktualnie nie przyznaje się do winy, odwołał swoje poprzednie wyjaśnienia, nie oznacza, że tamtych wyjaśnień [w których się przyznał - red.] nie ma, że one się rozpływają, anulują – mówiła mec. Izabela Woźniak, pełnomocniczka ojca Sebastiana. Przypomniała o liście, który oskarżony napisał do rodziców Sebastiana. - Opisał przebieg zdarzenia i przepraszał ich za śmierć syna – zaznaczyła.
Nie zgodziła się z tezą oskarżonego, że przyznanie się do winy było wymuszone.
Łukasz K. w ostatnim słowie wygłoszonym przed dwoma tygodniami upierał się przy swoim: - Po moim powrocie z Anglii zostałem zastraszony przez policję, wprowadzono mnie w taki szok. Powiedziano mi na komendzie, że jedynym wyjściem będzie udowodnienie mojej niewinności przed sądem. Wysoki sądzie, jak ja mam to zrobić? Zrobiłem wszystko. Wróciłem sam do kraju, nawet wysłałem [policji - red.] bilet, kiedy wracam, żeby udowodnić, że wracam. Jest mi przykro, bo jest to tragiczna sytuacja, ale ja nie jestem sprawcą tego wypadku. Jest mi bardzo przykro, że ta sprawa się tak potoczyła, takim surowym wyrokiem.
Drugi wyrok
Ale sąd ponownie nie uwierzył Łukaszowi K. I znów, tym razem w trzyosobowym składzie, nie miał wątpliwości co do winy oskarżonego. Wyrok w tej sprawie zapadł w piątek po południu.
Sędzia Justyna Dołhy zaznaczyła, że niektóre z zarzutów, jakie w swojej apelacji podniósł mec. Michał Klimczak, były "absolutnie nielogiczne" albo "pozbawione sensu". Na przykład taki, że przed sądem pierwszej instancji nie przesłuchano wszystkich świadków, którzy byli przesłuchani w śledztwie. Sąd odwoławczy zwrócił uwagę, że przecież część z nich była przesłuchiwana przez prokuraturę i policję, kiedy jeszcze nie było wiadomo, kto zabił Sebastiana. Ci świadkowie na temat okoliczności wypadku nie mieli żadnej wiedzy. - Sąd nie miał obowiązku i żadnych podstaw, żeby przeprowadzać te dowody – stwierdziła sędzia Dołhy.
I dalej: - Obrońca w swojej apelacji zarzucił, że sąd [rejonowy - red.] w sposób mało wnikliwy ocenił materiał dowodowy. Nie można się z tym zgodzić. Nie można nie zauważyć pierwszych wyjaśnień oskarżonego. W tych wyjaśnieniach oskarżony dokładnie opisał przebieg zdarzenia, okoliczności, które poprzedzały wypadek i te, które nastąpiły po nim. Stwierdzić należy, że te wyjaśnienia korelują z innymi zeznaniami, te wyjaśnienia są zgodne z opiniami biegłych. Oskarżony stwierdził, że stracił panowanie nad pojazdem, wyrzuciło go na krawężniku, lewym bokiem uderzył w pieszego. Te wyjaśnienia były złożone przed prokuratorem. I oskarżony potwierdził je na posiedzeniu aresztowym. Brak jest jakichkolwiek logicznych argumentów, że te wyjaśnienia składał pod wpływem szoku – zwróciła uwagę sędzia. - Jak długo miał trwać ten szok, skoro do wypadku doszło ponad miesiąc wcześniej? – pytała.
Bo w kolejnej wersji, którą przedstawił Łukasz K., wjechał on jedynie na skraj chodnika, ale nie uderzył w Sebastiana.
Sąd uznał jednak taki przebieg wydarzeń za "sprzeczny z materiałem dowodowym, nielogiczny i niewiarygodny". - Mamy ślad rycia opony na trawiastym podłożu, ten ślad jest charakterystyczny – zaznaczyła sędzia. Trawnik był za chodnikiem.
Obrońca dowodził też, że w samochodzie nie ujawniono śladów DNA Łukasza K., co miałoby potwierdzać, że to nie on spowodował wypadek. - Ale wówczas trzeba by przyjąć, że on tym samochodem w ogóle nie jechał. A przecież oskarżony nie neguje, że poruszał się tym samochodem – powiedziała sędzia Dołhy. I podsumowała: - Sąd rejonowy nie naruszył żadnych przepisów procedury karnej.
Niższa kara
Wyrok, który zapadł w piątek przed Sądem Okręgowym Warszawa-Praga jest jednak nieco łagodniejszy niż ten orzeczony w lipcu 2019 roku. Sąd obniżył oskarżonemu karę z 11 do 10 lat więzienia. Dlaczego tak się stało? Gdy zapadał pierwszy wyrok, oskarżony był osobą karaną, jak informowała prokuratura, za przestępstwa przeciwko bezpieczeństwu w ruchu drogowym. Dla sądu rejonowego była to dodatkowa okoliczność obciążająca. Ale we wrześniu 2020 roku dawne wyroki uległy zatarciu. Sąd odwoławczy musiał wziąć to pod uwagę i uznać, że Łukasz K. jest obecnie osobą niekaraną. I dlatego musiał obniżyć karę.
Utrzymał jednak dożywotni zakaz prowadzenia pojazdów. - Sąd absolutnie nie widzi okoliczności, które miałyby sprawić, żeby ten zakaz obniżyć – stwierdziła sędzia na koniec. Jeśli Łukasz K. kiedykolwiek wsiądzie za kierownicę samochodu, popełni kolejne przestępstwo.
Robert Predel, ojciec Sebastiana dwa tygodnie temu przed sądem powiedział: - Nie szukałem zemsty, tylko sprawiedliwości. Straciłem kogoś, kogo wychowałem.
W piątek, chwilę po tym, jak policjanci wyprowadzili z sali Łukasza K, powiedział nam na sądowym korytarzu: - To już koniec. Ten rok mniej, jest bez znaczenia. Jestem zadowolony.
Wyrok jest prawomocny.
Autorka/Autor: Klaudia Ziółkowska, Piotr Machajski
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum rodzinne