Podczas pracy z uszkodzoną szlifierką mężczyznę poraził prąd. Krzyk usłyszał sąsiad, który przez następne 12 minut walczył o życie poszkodowanego. Sam prowadzi szkolenia z pierwszej pomocy i ma własny defibrylator AED. - Każdy powinien umieć dać szansę drugiemu człowiekowi - komentuje pan Piotr w rozmowie z tvn24.pl. Nagranie z przydomowej kamery udostępnił w internecie.
1 lipca tuż po godzinie 14 pan Paweł, mieszkaniec Uciechowa na Dolnym Śląsku, podczas pracy z uszkodzoną szlifierką został porażony prądem. Krzyknął, osunął się na ziemię i stracił przytomność. Wrzask usłyszał między innymi jego sąsiad, Piotr Policzkiewicz, pielęgniarz i instruktor pierwszej pomocy. Wraz z żoną rzucił się na pomoc poszkodowanemu.
"Nie wiem, czy to była minuta, czy dwie, dla mnie cała wieczność"
Moment wypadku oraz akcję ratunkową uwieczniła umieszczona na domu pana Piotra kamera monitoringu. Na nagraniu widać podbiegające do leżącego sąsiada małżeństwo, wokół którego podskakuje nadal działająca szlifierka. Po chwili żona pielęgniarza biegnie po apteczkę pierwszej pomocy i defibrylator AED. Dostarcza je mężowi. Na wideo można zaobserwować kolejnych sąsiadów i zatrzymującego się kierowcę busa, którzy także spieszą z pomocą.
- Córka sąsiada, mimo że przerażona, zachowała zimną krew i przyniosła telefon, dzięki któremu szybko wezwaliśmy służby ratunkowe. W międzyczasie sąsiad przestał oddychać, nie dawał oznak życia. Żona pobiegła po defibrylator. Prowadziliśmy resuscytację krążeniowo-oddechową, użyłem AED. Nie wiem, czy to była minuta, czy dwie, dla mnie cała wieczność, ale po jakimś czasie Paweł zaczął oddychać. Chwilę później usłyszałem syreny, przyjechała policja. Kamień spadł mi z serca - opowiadał dziennikarzowi tvn24.pl Piotr Policzkiewicz.
Po około 12 minutach od wypadku przyjechało pogotowie. W tym momencie poszkodowany mężczyzna już oddychał i był przytomny. Ratownicy zabrali go do szpitala na badania, skąd wyszedł jeszcze tego samego dnia. Dziś jest zdrowy.
Szczęśliwy zbieg okoliczności
Jak relacjonuje pan Piotr, skuteczna akcja ratunkowa była w pewnej mierze wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności. - Po pierwsze, dzień wcześniej dowiedziałem się od sąsiada, że jego szlifierka jest uszkodzona, ale chciał skończyć jedno zadanie i wtedy ją wyrzucić. Po drugie, tego samego dnia czytałem w branżowym magazynie artykuł o tym, jak postępować po porażeniu prądem. Po trzecie, mieliśmy pod ręką defibrylator, w dodatku po całym dniu jeżdżenia dopiero co wróciliśmy do domu - wylicza pielęgniarz. Nieoceniona okazała się także jego wiedza oraz wieloletnie doświadczenie w pracy pielęgniarza i prowadzeniu szkoleń z pierwszej pomocy.
Jakub Nelle, ratownik medyczny i autor bloga "Ratownictwo Medyczne - łączy nas wspólna pasja", w rozmowie z dziennikarzem tvn24.pl podkreśla, że akcja została przeprowadzona wzorowo. - Sąsiad, który jest tak dobrze wyposażony i działa błyskawicznie, to prawdziwy skarb - ocenia.
Ratownik: gdyby nie defibrylator, mogłoby skończyć się dużo gorzej
Nelle, który obejrzał nagranie interwencji z Uciechowa, zaznacza, że defibrylator AED uratował poszkodowanemu życie i zdrowie.
- W 70 procentach przypadków jego użycie w najbliższym czasie po zdarzeniu sprawia, że krążenie wraca i nie dochodzi do uszkodzenia mózgu. W każdym przypadku zatrzymania krążenia w pierwszej kolejności należy zacząć resuscytację krążeniowo-oddechową i jak najszybciej udać się po AED, w międzyczasie zawiadamiając służby ratunkowe. Do czasu przyjazdu pogotowia defibrylator będzie nas prowadzić, jak za rękę, komendami. Powie nam, co trzeba robić i jaki jest stan pacjenta - mówi ratownik. - Gdyby nie defibrylator, ten wypadek mógłby zakończyć się dużo gorzej - podkreśla.
- Gdybym nie miał defibrylatora, szanse przeżycia osoby poszkodowanej malałyby z każdą minutą o 7-10 procent - dodaje pan Piotr. Zaznacza, że opublikował wideo między innymi po to, by zachęcić do znalezienia w swoim codziennym otoczeniu defibrylatora AED i zapamiętania jego lokalizacji. - Każdy powinien umieć dać szansę drugiemu człowiekowi - mówi.
Resuscytacja kupuje czas
Pan Paweł miał ogromne szczęście, że gdy doszło do zdarzenia, defibrylator AED był w zasięgu ręki. Co jednak, gdyby takiego urządzenia nie było? Jak postępować?
- Przede wszystkim trzeba powiadomić służby i przystąpić do resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Dzięki temu spowolnimy postępowanie szkód w organizmie, szczególnie neurologicznych, które mogłyby wystąpić, gdy nie prowadzi się resuscytacji. Kupujemy czas. Uciskając klatkę piersiową, utrzymujemy aktualnie występujące zaburzenie rytmu. Gdybyśmy nie robili nic, skazujemy tego człowieka na śmierć, z każdą minutą jego szanse przeżycia dramatycznie by spadały - tłumaczy Jakub Nelle. Ratownik podkreśla, że gdyby, oprócz powiadomienia pogotowia, nie robić nic, nawet odratowany pacjent mógłby na przykład zapaść w śpiączkę z powodu poważnego ubytku neurologicznego. - Trzeba pamiętać, że czasem karetka nie przyjedzie na zawołanie, bo wszystkie są akurat zajęte. Niekiedy musimy poczekać na przyjazd ratowników. Wtedy musimy działać sami - zaznacza.
Nelle apeluje o kupowanie własnych defibrylatorów AED. - Dobrze by było, gdyby jak najczęściej w domach znajdowały się takie urządzenia. Oczywiście w miarę możliwości, bo to jednak rzecz kosztująca od dwóch do czterech tysięcy złotych - mówi.
Defibrylator AED. Co to jest?
AED to skrót od angielskiego "Automated External Defibrillator", czyli "Automatyczny Zewnętrzny Defibrylator". Urządzenie może być wykorzystywane nawet przez laika, bo wyposażone jest w badające stan osoby poszkodowanej elektrody i wydający polecenia głośnik.
Defibrylator jest bardzo przydatny w przypadku nagłego zatrzymania krążenia. Zadaniem AED jest usystematyzowanie rytmu serca przy użyciu impulsów elektrycznych. Jego użycie nie powinno jednak zastępować resuscytacji krążeniowo-oddechowej ani fachowej pomocy medycznej.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Piotr Policzkiewicz