Kierowca, który potrącił Antka na przejściu dla pieszych, nigdy nie miał prawa jazdy. Nigdy nie ukończył kursu. Jeździł, mimo że policja wcześniej zatrzymywała go wielokrotnie. Ostatni raz – dwa miesiące przed wypadkiem.
O zainteresowaniach i pasjach 12-letniego Antka jego ojciec Piotr Bzowski mógłby mówić długo. Obiecuje wymienić te najważniejsze.
Po pierwsze: piłka nożna. Chłopiec trenował od wielu lat. Od kilku był bramkarzem podwarszawskiego klubu Victoria Sulejówek. Nie opuścił żadnego treningu. Plan był jasny: zawodowe piłkarstwo.
Po drugie: informatyka. Zajęć z programowania też nie odpuszczał. Miał na swoim koncie stworzenie pierwszych gier. W głowie kolejne pomysły.
Po trzecie: motoryzacja. Oglądał wyścigi Formuły 1. Jego idolem był Max Verstappen. Ale Antek na oglądaniu nie poprzestał. Na gokartach miał lepszy czas od taty. Rozpoczął też treningi na motocyklu – na torze w okolicy Bemowa.
- Syn był też jednym z najlepszych uczniów w klasie. Został potrącony na początku maja. Mimo że później, po wypadku, nie pojawił się już w szkole, miał średnią 5.00 – mówi ojciec chłopca.
Świadectwo z czerwonym paskiem pod koniec czerwca odebrali rodzice. Antek był wtedy w klinice Budzik. Nie mówił, nie chodził. Nie było nim kontaktu.
**
10 maja 2022 roku Antek wyszedł z domu około godziny 8.20, zajęcia rozpoczynał o 8.55. Do przejechania miał nieco ponad kilometr – nawigacja pokazuje 1200 metrów, dwa przejścia dla pieszych.
Bzowski: - Syn zaczął jeździć do szkoły rowerem, kiedy zdał egzamin na kartę rowerową. Zdał za pierwszym razem.
- Zawsze jeździł ścieżką rowerową wzdłuż ulicy Okuniewskiej, która kończy się na wysokości sklepu spożywczego przy Mikołaja Reja. Wcześniej przechodził przez pasy na Reja, a następnie przez te na Okuniewskiej – mówi.
Po wypadku w prokuraturze podkreślił: "Jestem przekonany, że w dniu wypadku, jak i każdego innego dnia, syn zatrzymywał się i sprawdzał możliwość przejścia. Dodatkowo razem z młodszą córką ćwiczyliśmy przechodzenie przez jezdnię. Dzień przed wypadkiem zwracaliśmy uwagę na bezpieczeństwo w trakcie przechodzenia przez przejście dla pieszych". Antek zwracał – starszy brat uczył młodszą siostrę.
Nagranie
Wypadek nagrała kamera. Na dwupasmowej ulicy Okuniewskiej ruch w obu kierunkach jest niewielki. Po lewej stronie widzimy auta, które poruszają się w kierunku stolicy. Po prawej - ruch na wprost oraz pas do skrętu w prawo w ulicę Mikołaja Reja.
Godzina 8.43: 33. sekunda – kamera rejestruje Antka, który jedzie chodnikiem. Przed przejściem dla pieszych schodzi z roweru. Rozgląda się, nie wchodzi na zebrę. Tu nie ma świateł.
37. sekunda – do przejścia zbliża się srebrny osobowy citroen. Zatrzymuje się, a Antek wjeżdża na pasy.
Drugim pasem, do jazdy na wprost, mazdą jedzie 31-letni Tomasz J.
42. sekunda – Tomasz J. potrąca Antka. Chłopiec zostaje wyrzucony w górę, w powietrzu pokonuje około 30 metrów, po czym uderza głową w szybę i upada na jezdnię.
47. sekunda – mazda zatrzymuje się kilkadziesiąt metrów za przejściem dla pieszych. Zwalniać zaczyna dopiero po wypadku.
Żaden ze świadków zeznających przed sądem nie słyszał klaksonu ani pisku hamowania.
Kałuża krwi
Na dalszej części nagrania pokazywanej w sądzie widać, jak z auta wychodzi kierowca, który potrącił Antka. Wychodzi też kobieta, która ustąpiła chłopcu pierwszeństwa. Tworzy się zator. W korku utknął między innymi Tomasz, zawodowy strażak.
- Wracałem ze służby. Wychyliłem się lekko samochodem, aby zobaczyć, co się stało. Zobaczyłem na środku skrzyżowania mężczyznę z telefonem przy uchu. Wtedy wiedziałem, że coś się zdarzyło. Zacząłem baczniej obserwować drogę i zobaczyłem, że na środku jezdni ktoś leży. Zjechałem na prawy pas, zacząłem omijać stojące samochody, aż dojechałem do miejsca, w którym leżał chłopiec w kałuży krwi. Wyciągnąłem apteczkę z samochodu i pobiegłem. Chłopiec dusił się krwią. Przy nim stał jakiś mężczyzna i gdzieś dzwonił. Przystąpiłem do udzielania pomocy. Udrożniłem chłopcu drogi oddechowe – zeznał w sądzie.
Słyszał, jak kierowca mówi do telefonu: "Ciekawe, ile lat będę miał, jak wyjdę z więzienia".
W korku utknął też ratownik medyczny – Sebastian. Też pospieszył dziecku na ratunek.
- Ustabilizowaliśmy dziecku głowę, ułożyliśmy je w pozycji bocznej bezpiecznej i kontrolowaliśmy funkcje życiowe do momentu przyjazdu pogotowia – zeznał. Nie miał wątpliwości, że " gdyby nas [jego i Tomasza – red.] nie było, chłopiec mógłby się udusić krwią ". Bo "z doświadczenia wiem, że ludzie boją się podejść do osoby poszkodowanej".
Na miejsce dotarli strażacy, ratownicy medyczni, lądował śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
Ojciec chłopca był przy synu, zanim ten odleciał śmigłowcem do szpitala w Warszawie.
"Słoneczko"
– Zachowanie oskarżonego na miejscu wypadku było co najmniej nieodpowiedzialne, wręcz było agresywne – odtworzył dzień wypadku przed sądem ojciec chłopca.
Na czym polegało agresywne zachowanie oskarżonego? – dopytała wówczas prokurator Aleksandra Kruk.
– Jak podszedłem do niego i zapytałem, czy jest sprawcą, ustawił się do mnie w postawie ataku i zapytał: "Bo co?". Zapytałem go, czy ma dziecko, bo gdyby je posiadał, to byłby w stanie wydobyć z siebie ludzkie uczucia. Jego postawa po tym stała się normalna. Łamiącym głosem powiedział: "Zasłaniałem słoneczko" – relacjonował Piotr Bzowski.
Już od świadków na miejscu zdarzenia, co zeznał przed sądem, usłyszał: "To nie była wina syna. To kierowca się nie zatrzymał przed przejściem dla pieszych". Usłyszał też, że "kierowca nie ma prawa jazdy".
Bez hamulców
- Moja kobieta źle się poczuła. Mam na myśli moją partnerkę, matkę dziecka, którego się spodziewamy. Pojechałem do niej, do Sulejówka. Około ósmej wyjechałem od niej i pojechałem na myjnię posprzątać auto. Jadąc do domu, jechało przede mną auto. To auto skręcało na podporządkowaną w prawo. Nie pamiętam, w jaki sposób jechałem, czy ominąłem pojazd. W tym momencie zostałem oślepiony – tłumaczył podczas przesłuchania prokuratorom.
Zapytany o ocenę swoich umiejętności kierowania autem, odparł: - Za kierownicą czułem się komfortowo. Zapisywałem się na kursy praw jazdy, opłacałem je, lecz głównie przez pracę ich nie ukończyłem.
Tomasz J. został oskarżony o spowodowanie wypadku drogowego, czego następstwem jest ciężki uszczerbek na zdrowiu. Groziło mu osiem lat więzienia.
Śledczy z Prokuratury Rejonowej w Mińsku Mazowieckim powołali biegłego do spraw rekonstrukcji wypadków. Tomasz Sagan ocenił, że kierowca miał na liczniku (w terenie zabudowanym) około 62-64 km/h. "Nie udokumentowano śladów hamowania i z nagrania wynika, że samochód nie hamował, dlatego badanie samochodu by nic nie dało. Uważam, że prędkość wyliczona jest adekwatna do obrażeń rowerzysty” – uznał biegły. Wskazał również, że gdyby J. jechał szybciej, Antek by nie przeżył.
Ekspert zwrócił też uwagę na stan auta, którym jechał wtedy Tomasz J. Samochód miał duży stopień zużycia bieżników opon kół przednich, był w znacznym stopniu skorodowany, miał niekompletne oświetlenie i zły stan reflektorów przednich. Nie posiadał też ważnych badań technicznych (badanie były ważne do sierpnia 2021 roku) – wyliczył Tomasz Sagan.
Wykroczenie krótko przed wypadkiem
Śledczy potwierdzili, że Tomasz J. nigdy nie posiadał uprawnień do prowadzenia pojazdów. Mimo to jeździł i wielokrotnie popełniał wykroczenia drogowe – ostatnie w lutym, czyli krótko przed wypadkiem.
Jak wynika z akt sprawy, J. jechał hondą. Został zatrzymany 28 lutego 2022 roku w Michałowie w terenie zabudowanym. Na liczniku miał wtedy 86 km/h, choć nie mógł przekroczyć 50. Policjanci skierowali do Sądu Rejonowego w Mińsku Mazowieckim wniosek o ukaranie kierowcy – za prowadzenie bez uprawnień i przekroczenie prędkości.
Wyrok nakazowy – 1800 złotych grzywny i 10 miesięcy zakazu prowadzenia pojazdów – zapadł z końcem czerwca 2022 roku.
Kiedy do Tomasza J. dotarł wyrok nakazowy, Antoni był jeszcze w śpiączce.
LOVE
Po 16-dniowej walce lekarzy o życie w szpitalu na Niekłańskiej w Warszawie Antek trafił do kliniki Budzik.
Powołany przez prokuraturę biegły z zakresu medycyny sądowej w swojej opinii napisał, że następstwem stłuczenia głowy Antka był "aksonalny uraz mózgu oraz niedowład czterokończynowy". Uraz ten, w opinii eksperta, spowodował ciężki uszczerbek na zdrowiu w "postaci choroby długotrwałej i prawdopodobnie nieodwracalnej oraz innego ciężkiego kalectwa".
W Budziku Antek spędził 11 miesięcy.
Odwiedzali go koledzy z boiska. Niemal co tydzień przychodziła delegacja ze szkoły. Ojciec powie mi: "Dzieciaki i ich rodzice pokazali, jak należy się w takiej sytuacji zachować".
Pewnego razu w sierpniu koledzy pokazali mu nagranie z przeszłości, jak razem grali na boisku. A Antek się skrzywił. Wcześniej nie kontaktował. Ultraradość!
- Jego najlepszy kolega przybiegł do mnie i powiedział: "Wujek, wujek, on się uśmiechnął". Po pół godziny później Antek się już śmiał. To był tydzień cudów. Wtedy okazało się, że syn potrafi pisać. Specjaliści z Budzika podtrzymywali mu rękę, a on starał się coś napisać i napisał: "Kiedy do domu?" – mówi ojciec.
- Wcześniej jego twarz była bez żadnych emocji, oczy były smutne, puste. Długo nie mówił. Utkwiło mi pamięci jedno z pierwszych słów, które napisał. Psycholog zapytała go, o to, co by chciał napisać, tak sam od siebie, co dla jest dla niego ważne. Napisał LOVE, chodziło mu o miłość, choć trudno było wtedy to słowo odczytać – dodaje.
Pierwszy wyrok
Proces przed Sądem Rejonowym w Mińsku Mazowieckim rozpoczął się w marcu 2023 roku. Obrona – adwokat Paula Chróściel – przekazała, że jej klient chce dobrowolnie poddać się karze.
Prokurator zaproponował wówczas cztery lata więzienia, 20 tysięcy złotych zadośćuczynienia dla bliskich, zakaz prowadzenia pojazdów przez pięć lat oraz obciążenie oskarżonego kosztami postępowania.
Mecenas oskarżonego zaproponowała jednak karę pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem jej wykonywania, na co nie przystał zarówno prokurator, jak i rodzice Antoniego, którzy byli oskarżycielami posiłkowymi w sprawie.
Rozpoczął się proces w normalnym trybie. Odbyły się dwie rozprawy.
Ostatecznie prokurator wniósł o cztery lata więzienia, 20 tysięcy złotych zadośćuczynienia, 10 lat zakazu prowadzenia pojazdów i obciążenie oskarżonego kosztami postępowania. Rodzina Antoniego chciała kary surowszej – sześciu lat więzienia oraz 15-letni zakaz prowadzenia.
- Przepraszam najmocniej, wnoszę o uniewinnienie, ewentualnie łagodny wymiar kary bądź wymierzenie ograniczenia wolności – oświadczył sam oskarżony.
Wyrok zapadł 4 maja 2023 roku, niespełna miesiąc po tym, jak Antek wrócił do domu.
Sąd uznał Tomasza J. winnym i skazał na trzy lata więzienia, czteroletni zakaz prowadzenia pojazdów, 20 tysięcy złotych zadośćuczynienia oraz zwrot kosztów sądowych.
Sędzia Izabela Mańko, uzasadniając wyrok, zwróciła uwagę, że Tomasz J. nie miał prawa jazdy, a nawet nigdy nie próbował go zrobić, a mimo tego wsiadł za kółko. Opinię biegłego od rekonstrukcji wypadków sąd ocenił jako "jasną, pełną i niebudzącą wątpliwości".
"Wyliczenia dowodzą, że oskarżony miał możliwość uniknięcia wypadku, gdyby podjął manewr obronny hamowania. Biegły nie wskazał na żadne przyczynienie się pokrzywdzonego do zaistniałego wypadku. Widoczność była dobra, oznaczenie jezdni i przejścia dla pieszych widoczne, zachowanie innych uczestników ruchu drogowego przewidywalne" – argumentowała.
"Oskarżony nie miał możliwości, by nie widzieć pojazdu citroen zatrzymującego się przed przejściem dla pieszych. Oczywistym jest powód zatrzymywania się innego pojazdu przed przejściem" – dodała.
Kary proponowane przez prokuraturę i rodzinę sąd ocenił za zbyt surowe.
Drugi wyrok
Tomasz J. odwołał się od wyroku. Jego adwokat Dorota Jachymek oceniła, że sąd pierwszej instancji "nie do końca przeanalizował materiał dowodowy i wymierzył surową karę". Wskazywała, że skazany jest ojcem rocznego syna. "Umieszczenie więc oskarżonego na okres trzech lat w zakładzie karnym spowoduje, że to w konsekwencji małoletni syn oskarżonego poniesie najsurowszą dolegliwość, nie wychowując się przez ten czas w obecności ojca" – napisała w apelacji.
Zaproponowała, aby sąd orzekł w tej sprawie wyższe zadośćuczynienie, "co z pewnością pozwoli na lepszą rehabilitację pokrzywdzonego", w zamian za zmniejszenie kary.
"Oczywiste jest, że oskarżony jechał bez uprawnień, przekraczając dozwoloną prędkość w okolicach przejścia dla pieszych, ale fakt, że małoletni pokrzywdzony, poruszając się bez opieki i kasku, jechał rowerem po przejściu dla pieszych nie powinno być pozostawione bez zauważenia i wpływu na ponoszoną odpowiedzialność przez Tomasza J." – przekonywała.
Zaapelowała, aby sąd drugiej instancji orzekł karę półtora roku pozbawienia wolności, zakaz prowadzenia aut przez dziesięć lat oraz 50 tysięcy złotych zadośćuczynienia.
Argumenty obrońcy Tomasza J. pełnomocniczka rodziców Antoniego, mecenas Marta Zakrzewska uznała za "całkowicie chybione".
Jej zdaniem kara była "sprawiedliwa, proporcjonalna i współmierna do popełnionego przez oskarżonego czynu". "Pamiętać należy także, że orzeczona kara musi stanowić swego rodzaju dolegliwość dla oskarżonego oraz uciążliwość. Oskarżony powinien odczuć orzeczoną wobec niego karę. Fakty, że w uzasadnieniu wskazuje, że jest surowa, świadczy o jej prawidłowym zastosowaniu" – odpowiedziała na apelację obrony.
Zanegowała również, aby Antek przyczynił się do wypadku. "Z uzasadnienia wyroku wynika, że sąd pierwszej instancji, dokonując ustaleń faktycznych sprawy, równie szczegółowo zbadał zachowanie pokrzywdzonego pod katem oceny, czy mógł się przyczynić do zdarzenia, czy nie. Biegły wyraźnie, zwłaszcza przy przesłuchaniu, podkreślił, że pokrzywdzony nie przyczynił się do wypadku, gdyż prędkość, z jaką się poruszał na przejściu dla pieszych, nawet w momencie, gdy siedział już na rowerze, była tożsama z prędkością pieszego. Dla przypomnienia wszedł na przejście po uprzednim zatrzymaniu się, zrobił kilka kroków, odbijając się stopą od jezdni i dopiero wsiadł na rower" – napisała.
Odnosząc się do tego, że chłopiec był sam i bez kasku, mecenas Zakrzewska podkreśliła: "Należy wskazać konkretną zasadę prawa o ruchu drogowym. Dywagacje w tym zakresie nie mają znaczenia dla analizy prawnokarnej czynu". Zauważyła, że "przepisy zezwalają na samodzielne, bez opieki, korzystanie z drogi dziecku, które skończyło siedem lat".
Prawomocny wyrok zapadł w grudniu 2023 roku w Sądzie Okręgowym w Siedlcach. Sąd utrzymał w mocy decyzję sądu rejonowego.
Sędzia Agata Kowalska podzieliła argumentację sądu pierwszej instancji. Uznała również, że fakt posiadania przez oskarżonego dziecka nie może być okolicznością łagodzącą. "Gdyż z tej okoliczności można wręcz wywodzić większą odpowiedzialność, jaką powinien się legitymizować oskarżony, a z prowadzenia bez wymaganych uprawnień, bez ukończenia kursu, a ponadto brawurowo nasuwają się wnioski wręcz przeciwne" – stwierdziła.
Stawka
Piotr Bzowski: Dla mnie bolesne jest to, że nie widziałem skruchy w tym człowieku. Boli mnie też brak zrozumienia tego, że to nie jest "jakieś potrącenie", ale skrajna lekkomyślność i głupota akceptowana nie tylko przez sprawcę, ale również przez jego dalsze i bliższe otoczenie – swoista akceptacja braku umiejętności, ale tu stawką błędu jest czyjeś życie!
On (skazany Tomasz J.) zniszczył marzenia, siedem lat ciężkiej pracy i talent bramkarski potwierdzony licznymi nagrodami, a nawet wygraną w turnieju, szansę na testy w klubie piłkarskim w Berlinie. Zniszczył plan na życie młodego człowieka.
Biorąc pod uwagę to, co się wydarzyło, cudem jest, że Antek ma sprawny kręgosłup. Obecna forma syna jest w dużej mierze pochodną tego, że trenował piłkę nożną pięć, sześć razy w tygodniu. Co niezmiernie ciekawe, Antek po wypadku, nigdy nie odmówił treningu z rehabilitantami, a wręcz zdawał się zawsze mówić: "Mogę więcej".
**
A jak Antek czuje się dziś?
- Jesteśmy w ciągłym procesie. Syn ma tygodniowo 18 godzin zajęć związanych z wypadkiem – czy to logopedia, czy fizjoterapia, czy zajęcia związane z poprawą widzenia – mówi Piotr Bzowski.
Wrócił do szkoły. Jest w ósmej klasie. Chce iść do liceum. - Wciąż ma problemy z pamięcią. Czas pobytu w Budziku jest dla niego zamglony, a dla nas wręcz przeciwnie. Żona rzuciła wszystko, poświęciła się w całości. Przez cały tydzień przebywała z synem, walcząc o wszystko, o przełknięcie jedzenia, o każde ćwiczenia. Wykonała niesamowita pracę. Matka Lwica.
Antek nie odpuścił programowania. Z piłka po wypadku jest gorzej. - Syn nie ma pełnej sprawności, zdaje sobie z tego sprawę, ale być może to rozdział nie do końca skończony. Antek sam odszukał w internecie Ligę Plus, czyli ligę osób niepełnosprawnych, zobaczymy.
Wciąż jest fanem Maxa.
**
To wciąż wykroczenie, nie przestępstwo
Jak to możliwe, że w Polsce policjanci wciąż tak często zatrzymują kierowców bez uprawnień? Że osoby, którym sąd zakazał jazdy, mimo tego wsiadają za kierownicę? A później doprowadzają do wypadków, takich jak ten, w którym ucierpiał Antek, albo do tego, w którym zginął 10-latek szykujący się do wyjazdu na ferie zimowe.
W Polsce prowadzenie bez uprawnień to wciąż wykroczenie, a nie przestępstwo – zaznacza w rozmowie z tvn24.pl mecenas Bronisław Muszyński.
- O prowadzeniu bez uprawnień mówi przepis 94 Kodeksu wykroczeń, którzy przewiduje karę aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny nie niższej niż 1500 złotych. Ta odpowiedzialność nie jest znacząca, jeżeli przyjmujemy, że mamy osobę, która uprawnień nigdy nie zrobiła, więc nie zostaną jej one również zabrane – mówi adwokat.
- Również samo prowadzenie bez prawa jazdy i spowodowanie wypadku jeszcze nie powoduje zwiększenia okoliczności prawnej związanej ze spowodowaniem wypadku – przyznaje.
Wskazuje, że osiem lat więzienia za spowodowanie wypadku na przykład ze skutkiem śmiertelnym będzie groziło zarówno osobie, która ma prawo jazdy, oraz takiej, która nigdy uprawnień nie miała. A dla przykładu już 12 lat grozi osobie, która spowodowała wypadek po alkoholu, narkotykach czy uciekła z miejsca zdarzenia.
Zdarza się więc, że taki kierowca grzywnę opłaci, a za chwilę znów wsiądzie za kółko, jak oskarżony Tomasz J.
- W takim wypadku sąd może stwierdzić, że poruszanie się przez tę osobę powoduje zagrożenie w ruchu lądowym i orzec wobec takiej osoby zakaz prowadzenia pojazdów. To z kolei spowodowuje, że następne prowadzenie takiej osoby bez uprawnień będzie już przestępstwem, o którym mówi artykuł 244 Kodeksu karnego – mówi Muszyński.
Wówczas kierowcy będzie już grozić od trzech miesięcy do lat pięciu lat więzienia. Ale najpierw taki zakaz musi zostać orzeczony. Wobec Tomasz J. takiej decyzji nie było. Za kierownicę wsiadł i spowodował wypadek.
W końcu sąd orzekł taki zakaz. Jaki to ma sens, skoro Tomasz J. jeździł mimo braku uprawnień?
- To obligatoryjne. Zakaz prowadzenia pojazdów polega na tym, że dana osoba nie może zrobić uprawnień w danym okresie. Po zapłacie grzywny kierowca mógłby pójść na kurs, a tak przez okres zakazu nie może zrobić uprawnień. Po drugie, jeżeli będzie prowadził, to będzie popełniał przestępstwo, a nie wykroczenie – tłumaczy nam mecenas Bronisław Muszyński.
Jak to możliwe, że wcześniej sąd nie orzekł sądowego zakazu Tomaszowi J., skoro, jak wskazywały w uzasadnieniach wyroku sądu, wcześniej już jeździł bez uprawnień? Najpewniej mandaty skazany otrzymywał jeszcze przed nowelizacją kodeksu wykroczeń, która weszła w życia w styczniu 2022 roku. Ta spowodowała znaczne zaostrzenie kar grożących za prowadzenie pojazdu mechanicznego bez uprawnień, czyli za potoczną "jazdę bez prawa jazdy". Wcześniej za takie wykroczenie groził mandat: 500 złotych.
Dziennikarz zajmujący się bezpieczeństwem na drogach - Łukasz Zboralski w rozmowie z gazeta.pl powiedział, że "kroniki policyjne są pełne przypadków, kiedy zatrzymywane są osoby, które mają cofnięte uprawnienia do kierowania albo sądowe zakazy prowadzenia pojazdów, często dożywotnie. To oznacza, że nasz system w tym zakresie nie działa".
Postulował, aby zastanowiono się nad podawaniem wyroków dotyczących sądowych zakazów prowadzenia do publicznej wiadomości. Jednak Bronisław Muszyński uważa, że nie tędy droga.
- Wtedy wszystkie wyroki musielibyśmy podawać do publicznej wiadomości, Chociażby dotyczące molestowania czy rozbojów. Można się zastanawiać nad zwiększeniem kary grzywny lub przepadkiem pojazdu – mówi.
I przypomina o innych skutkach prowadzenia bez uprawnień: – Często zapomina się o kwestii odpowiedzialności cywilnej wobec poszkodowanego. Osoba, która prowadziła bez uprawnień, musi później zwrócić pieniądze do towarzystwa ubezpieczeń, które wypłaciło osobie poszkodowanej odszkodowanie po wypadku czy kolizji. Kwoty mogą czasem sięgać nawet miliona złotych, znam takie przypadki. Jest to znacząca dolegliwość, o której nie wszyscy sobie zdają sprawę. Niektórym się wydaje, że mogą prowadzić pojazd, dostaną mandat, najwyżej ktoś ich złapie, ale to tak nie jest. Osoba prowadząca bez uprawnień odpowiada za wszystkie szkody.