Bardzo się przejmuję wyborami w Ameryce. Kto wie, czy nie bardziej niż wyborami w Polsce. A powody są dwa: od wyniku wyborów w Ameryce bardzo wiele zależy, także na świecie. Od wyborów w Polsce na świecie nie zależy nic. I nie mówię tego na złość Prezesowi. Po prostu tak sadzę.
Drugi powód jest natury osobistej. W Ameryce spędziłem jedna czwartą mego dość długiego życia. Przez wiele lat wracałem do Ameryki jak do domu. Był nawet taki czas w moim życiu, kiedy sądziłem, że stanę się Amerykaninem. Dziś wiem, że byłem głupi. Taka zmiana jest niemożliwa. Nawet moi synowie, którzy wychowali się w Ameryce i dalej tam mieszkają, nie są Amerykanami. Ci, którzy po paru latach mieszkania w jakimś nowym kraju sądzą, że zmienili narodowość, mylą się, chociaż często nie są świadomi, jak głęboko się mylą.
Jan Karski, kiedy rozmowa schodziła na sprawy polityki międzynarodowej, wykrzykiwał z emfazą "jestem Amerykaninem!", ale to była raczej prowokacja, a może wyraz niezrealizowanego marzenia. Wiedział przecież, jaki jest interes Ameryki i jak bardzo rożni się od interesu polskiego, a chciałby – jak przypuszczam - żeby te interesy były takie same. Niedużej Polski, położonej na skraju Europy i potężnej Ameryki, bezpiecznie od świata oddalonej.
Od Ameryki, a szczególnie od Amerykanów, spotkało mnie bardzo wiele dobrego, być może dlatego Ameryka wypełniła moją świadomość tak silnie, że do Polski nie tęskniłem. Ameryka nie zostawiła mi miejsca na tęsknotę za Polską. Tak było aż do wyborów 1989 roku. Pamiętam, że kiedy, już jako emigrant, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych po raz pierwszy odwiedziłem Polskę, miałem wrażenie, że jest to miejsce, w którym czas stanął, w którym nic się nie zmienia. Nawet dziury w chodnikach były takie same i w tych samych miejscach. Po prostu były to te same dziury. Jakże więc miałem interesować się krajem, który był jak zarośnięty rzęsą staw, gdy w moim życiu zmieniło się wszystko, wszystkiego musiałem uczyć się od nowa. Nie tylko języka. Także polityki, historii, obyczaju.
Nawet sportu. Dwa najpopularniejsze amerykańskie sporty, baseball i futbol amerykański, w Europie są praktycznie nieznane. Pewnie dlatego, że są trudne, a piłka nożna jest łatwa, zrozumiała dla każdego. Baseball od czasu do czasu nazywany jest amerykańska religią. Jakiś czas temu wybitny znawca angielskiej literatury renesansowej Bartlett Giamati, prezydent uniwersytetu Yale, jednego z najlepszych w Ameryce i co za tym idzie na świecie, rzucił tę robotę, żeby zostać prezesem ligi baseballowej. Czy rektor Uniwersytetu Warszawskiego albo Jagiellońskiego zamieniłby swoją godność na prezesurę PZPN, nawet po Zbigniewie Bońku? O Giamatim i jego konflikcie z gwiazdą baseballu Petem Rose napisał książkę James Reston, syn sławnego Restona, który podpowiadał, co mają robić, amerykańskim prezydentom. I jak się nie zakochać w takim kraju? I ja się zakochałem ślepo.
Tak dalece, że cztery lata temu nie byłem w stanie wyobrazić sobie, że postać tak groteskowa jak Trump może wygrać wybory prezydenckie. Znany mi był z widowiska telewizyjnego "Apprentice" czyli po polsku "Praktykant". Do przestraszonych uczestników programu z sadystyczną satysfakcją krzyczał "wyrzucam cię!". Tabloidy opisywały głośne bankructwa Trumpa. Dorobił się na deweloperce, ale próbował różnych interesów. W sklepie z przecenioną galanterią w Nowym Jorku kiedyś kupiłem dwa krawaty z jego kolekcji. Takie były moje kontakty z przyszłym prezydentem. Widziałem, że media tzw. głównego nurtu z upodobaniem opisywały głupstwa wygadywane przez Trumpa, jego gafy. Miał w samej partii republikańskiej znacznie bardziej doświadczonych rywali. Choćby starszego brata prezydenta George’a W. Busha, gubernatorów Georga Patakiego i Chrisa Christie. Mimo braku doświadczenia w polityce wygrał, ale Ameryka stała się pośmiewiskiem. Pochyłym drzewem, na które wszyscy krytycy tego niezwykłego kraju zaczęli skakać, krzycząc "a nie mówiłem".
W tych wyborach rywale Trumpa są ostrożniejsi. Przypominają, że cztery lata temu Hillary Clinton też prowadziła w sondażach i w końcu przegrała. Na pociechę mogła tylko powiedzieć, że w Kolegium Elektorskim, które ostatecznie decyduje o wyborze, większość może mieć kandydat, na którego padło mniej głosów w punktach wyborczych. To prawda, tak się zdarzyło w ostatnim czasie dwa razy. Nie tylko Trump, ale i George W. Bush w ten sposób wygrał wybory. Ja jednak nie tracę wiary w siłę amerykańskiej demokracji i odporność amerykańskich instytucji. Tę wiarę podtrzymują we mnie także politycy amerykańscy ulepieni z dobrego materiału. Funkcjonariusze Białego Domu, których mimo konserwatywnych przekonań stać było na rozstanie z Trumpem, a także postawa tych, którzy jak główny doradca medyczny Białego Domu, dr Fauci, trwają na stanowisku, ale nie boja się bronić i wypowiadać własnego zdania.
Dla Ameryki nadeszła chwila prawdy. Czekam, jak wyjdzie z tej próby.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny, polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24