Rodzice nastolatek, które zginęły w koszalińskim escape roomie, do tej pory milczeli. Mieli nadzieję, że organy ścigania wyjaśnią, jak doszło do tragedii, w której zginęły ich dzieci. Ciągle na to czekają. Pierwsza część reportażu Tomasza Patory.
O tragedii, do której doszło 4 stycznia ubiegłego roku w Koszalinie, przez kilka dni informowały media na całym świecie - w jednym z tamtejszych escape roomów doszło do pożaru. Zginęło pięć nastolatek, uwięzionych w pokoju zagadek. Julia, Karolina, Wiktoria, Małgosia i Amelia chodziły do jednej klasy gimnazjum, ale łączyła je nie tylko szkoła. 15-letnie przyjaciółki spędzały wspólnie niemal każdą wolną chwilę, a tragicznego dnia okazją do spotkania były urodziny Julii.
- W urodziny miałem być z dziećmi i je pilnować. Niestety, ze swojej poprzedniej firmy dostałem służbowe polecenie, żeby przyjechać. Powiedziałem Julce, że nie mogę być w urodziny – opowiada tata nastolatki Jarosław Pawlak. - Do dzisiaj noszę ten ciężar i pewnie będę go nosił do końca życia, bo miałem być wtedy z dziećmi – przyznaje.
Pierwszy sygnał o pożarze o 17.13 odebrała operatorka numeru alarmowego. Dzwoniły same dziewczynki. Zdążyły powiedzieć, że się pali, a one, uwięzione w środku, czekają na pomoc. - Jest straszny dym, co mamy robić? – krzyczały, nim połączenie zostało zerwane. - One prosiły o pomoc, córka do mnie też zdążyła zadzwonić. Powiedziała: "Tata, pożar!". I to były ostatnie słowa córki, które słyszałem – wspomina Adam Pietras, ojciec Wiktorii.
"Widziałem jeden wielki chaos"
Kiedy strażacy ugasili pożar, powiadomili dziennikarzy i przybyłych na miejsce rodziców o śmierci wszystkich znajdujących się w środku dziewczynek. Jako przypuszczalną przyczynę pożaru podali nieszczelność używanej do ogrzewania butli gazowej. To wynik relacji jedynej osoby, która przeżyła pożar – pracownika escape roomu, który zdążył wybiec z płonącego budynku. Z poparzeniami trafił do szpitala.
- 6 stycznia odbyła się konferencja prasowa pana premiera, gdzie padły słowa o tym, jak profesjonalnie i wzorcowo przeprowadzona została akcja – wspomina Adam Pietras.
- Strażacy przegrali tę walkę nie z powodu braku profesjonalizmu, kompetencji i doświadczenia, ale przegrali z tymi, którzy kierując się chęcią łatwego i szybkiego zysku, narazili na śmierć Bogu ducha winne dzieci - mówił stojący obok Mateusza Morawieckiego Joachim Brudziński, ówczesny minister spraw wewnętrznych i administracji.
- Dla mnie to oznaczało jedno, jeżeli już niespełna dwa dni po tragedii są tego typu oceny, to po tym, co mogłem zaobserwować na miejscu, miałem wrażenie, że panował tam jeden wielki chaos – ocenia Adam Pietras.
Masowe kontrole escape roomów
Sprawa wywołała w Polsce i innych krajach Europy masowe kontrole tak zwanych pokojów zagadek oraz dyskusję na temat bezpieczeństwa takich placówek.
Prokurator i policjanci szybko ustalili, że w koszalińskim escape roomie nie było dróg ewakuacyjnych, a dom powinien być ogrzewany w inny sposób. Już po kilku godzinach zatrzymano pierwszą osobę.
Pod zarzutem stworzenia niebezpieczeństwa wybuchu i nieumyślnego spowodowania śmierci do aresztu trafił organizator koszalińskiego pokoju zagadek - Miłosz S. Wydawało się, że śledztwo idzie niezwykle sprawnie, ale rodzice ofiar, którzy na bieżąco obserwowali działania prokuratury, zaczęli mieć wątpliwości.
- Wszyscy stwierdzili, że to jest wybuch gazu, piecyka. I na tym się skupili, tak naprawdę nikt prawidłowo nie zabezpieczał innych dowodów – ocenia Sławomir Wieczorek, ojciec Amelii.
- Okazało się, że nie były zabezpieczone monitoringi, że na wysypisku śmieci, to my rodzice, musieliśmy szukać ważnych dowodów. To był ten moment, kiedy stwierdziliśmy, że nie działa to tak, jak powinno, że nasze zaangażowanie musi być większe – mówi Anna Barabas, matka Karoliny.
Czy dziewczynki można było ocalić?
Wraz z upływem czasu rodzice zmarłych dziewczynek zaczęli zadawać sobie i prowadzącym śledztwo trudne pytania: Czy akcja ratownicza przebiegała prawidłowo? Czy uratowany pracownik obiektu jest ofiarą, czy jednym z odpowiedzialnych za tragedię? Jaka naprawdę była przyczyna pożaru? I najważniejsze: Czy dziewczynki można było ocalić?
- Dzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami na temat działań medyków i strażaków z prokuraturą. Pierwsze słowa, jakie usłyszałem od pani prokurator: "Panie Pawlak, strażacy i medycy perfekcyjnie wykonali swoją pracę". Pytam: "Na jakiej podstawie pani tak sądzi?". "Bo tak zazwyczaj działają" – przywołuje Jarosław Pawlak.
- Na miejscu nie było więcej niż 15 strażaków i to licząc wszystkich, którzy dojechali w dwóch turach. W pierwszej turze, jeżeli dobrze pamiętam, było ich bodajże ośmiu – mówi ojciec Wiktorii.
- Ktoś dostał w zgłoszeniu, że minimum cztery osoby są zamknięte w płonącym budynku. Myślę, że w takich sytuacjach od razu powinno wysyłać się wszystko, co się ma. A przyjeżdża ośmiu strażaków, gdzie pięciu zadysponowanych jest do obsługi sprzętu, a tak naprawdę ratuje trzech, może dwóch – opowiada Sławomir Wieczorek.
- W tym czasie, ani w Koszalinie, ani rejonie nie działo się nic, co by wymuszało wysyłanie jednostek ratownictwa gaśniczego do innego zdarzenia. Moim zdaniem była to niewystarczająca ilość środków do tego, aby skutecznie przeprowadzić działania ratowniczo-gaśnicze. Chyba że chodziło o ugaszenie pożaru, a nie uratowanie osób, które się tam znajdowały – dodaje Pietras.
Pierwsze wozy gaśnicze przyjechały na miejsce o 17.21. Wejście do escape roomu i pomieszczenie od frontu stały w ogniu, dziewczynki znajdowały się w sali z tyłu budynku. Można było próbować dotrzeć tam przez inny pokój, w którym ognia nie było. Tych informacji strażacy jednak nie mieli i zanim zorientowali się, jak wygląda wnętrze budynku i opanowali ogień, cenny czas uciekał. Do uwięzionych dziewczynek dotarli po kilkunastu minutach.
- Dlaczego nikt nie zapytał tego człowieka (z obsługi escape roomu), gdzie są dzieci, w którym pomieszczeniu, żeby pokazał palcem. To się wydaje tak oczywiste - ubolewa Artur Barabas, ojciec Karoliny.
- Są słowa świadków, którzy mówią, że akcja była kompletnie nieudolna, że stojący z boku ludzie krzyczeli, żeby zaczęli się ruszać. Było mnóstwo możliwości dotarcia do dzieci, bardzo szybko. To nie był żaden labirynt, jak komunikowano w mediach. Wręcz przeciwnie, dziewczynki znajdowały się 2,7 metra od okna – wskazuje ojciec Julki.
- Tu na pewno popełniono błąd. Na pewno osoba, która była za to odpowiedzialna albo nie wykazała się doświadczeniem, albo kompetencją. Skupiono się na ugaszeniu ognia – uważa Artur Barabas. - A te sekundy czy minuty mogły decydować o życiu naszych dzieci – dodaje Anna Barabas. - Zabrakło tak naprawdę bohatera, który chciałby pomóc – uzupełnia Wieczorek.
Powołanie biegłych
Choć rodzice niemal od początku domagali się sprawdzenia, czy podczas akcji ratunkowej nie popełniono błędów, prokuratura ich zdaniem bagatelizowała ten wątek śledztwa.
- Inicjatywa rodziców była szeroka, oni osobiście i ich pełnomocnicy składali różnego rodzaju wnioski dowodowe. Ale to wcale nie znaczy, że prokuratorzy nie mieli zamiaru wyjaśniać takich okoliczności, o których w swoich wnioskach wspomnieli rodzice – przekonuje Ryszard Gąsiorowski z Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Czy strażacy wchodzili najszybciej, jak mogli i tą drogą, którą najszybciej dotarliby do dziewczynek? - Żeby to wyjaśnić, pracują biegli ze Szkoły Głównej Pożarnictwa. Kiedy ta ekspertyza już będzie w materiałach sprawy, będzie to można ostatecznie ocenić – dodaje prokurator Gąsiorowski.
Jarosław Pawlak mówi, że strażacy "zeznawali, że pojawili się bardzo szybko i świadkowie też zeznają, że pożar został bardzo szybko ugaszony". - Ale niestety nie weszli do środka, mimo butli z tlenem i masek. Oddymiali pomieszczenie – dodaje.
Dowodzący jednostką straży, która pierwsza przyjechała na miejsce, zapytany, czy strażacy mogli dotrzeć do uwięzionych nastolatek szybciej, odpowiada, że jest "już mocno zmęczony przez prokuraturę, rodziców". - Co miałem do powiedzenia, to powiedziałem. Myślę, że prokuratura też już zrobiła swoje i nie chcę do tego wracać, bo to jest trudna sytuacja także dla mnie. Też przeżyłem to, przeżyli strażacy, i tyle – wyjaśnia.
- Nie mam w ogóle do siebie i do strażaków jakichś wniosków, że coś mogliśmy zrobić lepiej, szybciej – uważa. - Zrobiliśmy to naprawdę z narażeniem własnego życia, odstępując od zasad, które były ogólnie przyjęte za bezpieczne – podkreśla. - Nie było na to możliwości i czasu, żeby powiedzieć: "Usiądźmy, porozmawiajmy na spokojnie, pan mi powie, gdzie pan był, jak wyglądają pomieszczenia, narysujemy". Na to nie było czasu. Wskazał miejsce: budynek. Z budynku wydostaje się ogień. Oknem i drzwiami – przekazuje dowodzący jednostką straży.
Druga część reportażu w "Uwadze!" w TVN we wtorek o godzinie 19:55.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Fakty TVN