Opowiadają o strachu, bólu i niezwykłym osłabieniu. O wyzdrowieniu z COVID-19, ale i o walce z powikłaniami po nim. W rozmowie z reporterem "Czarno na białym" Piotrem Świerczkiem ozdrowieńcy mówią o przebiegu choroby i udowadniają, że "koronawirus to nie ściema".
Wszyscy na przełomie kwietnia i maja leczyli się w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie. Byli pacjentami Oddziału Intensywnej Terapii, a ich walkę z COVID-19 nagrał anestezjolog Konstanty Szułdrzyński.
"Jestem żywym przykładem, że to nie jest ściema"
- 100 dni bez jednego dnia, czyli studniówka byłaby na następy dzień - tyle czasu pan Zdzisław leżał w szpitalu. Z 64-latka zdążył stać się 65-latkiem i przejść na emeryturę. Pan Zdzisław zaraził się najprawdopodobniej w pracy, od kolegi. Udało mu się wyzdrowieć, ale wie, że takiej sprawności jak przed chorobą, nie odzyska. - Ordynator powiedział mi: "Pan nie był jedną nogą, pan był dwoma nogami na tamtym świecie i myśmy pana wyrwali stamtąd” - opowiada. I dodaje, że jest „żywym przykładem”, że koronawirus „to nie jest ściema”.
"Nikomu tego nie życzę"
- Po przejściu, i to ciężkim przejściu tego wirusa, gdzie leżałam na OIOM-ie, obudziłam się jakby bez mięśni - opowiada pani Ewa. - To było straszne przeżycie: obudzić się, nie wiedząc gdzie co jest, co się stało… Obawa o rodzinę. No bo jednak człowiek zdawał sobie sprawę, że skoro ja jestem chora, to ktoś z moich bliskich tak samo może być chory - wspomina. Jak się okazało, jej rodzina przeszła zakażenie bezobjawowo.
Jednak walka o zdrowie pani Ewy trwa nadal. - Są powikłania po covidzie i to powikłania, które zmuszają mnie do tego, że jestem w ciągłej kontroli z lekarzami - opowiada. Wciąż przebywa na zwolnieniu lekarskim, nie ustępują pewne dolegliwości. Źle się czuje. - Bardzo się męczę, zasycha mi w gardle, muszę często pić, niekiedy dochodzi nawet do tego, że wymiotuję - opowiada i dodaje: - Druga sprawa, kwestia uszkodzenia wątroby i to po lekach, które uratowały mi życie, ale jednak moja wątroba nie jest w stanie się całkowicie pozbyć (leku - red.). Nerki były jedynym organem, który w czasie ciężkiego przejścia tego covidu pracował. Bo poza tym to miałam niewydolność wielonarządową. Do tego z powodu choroby cała jej rodzina była napiętnowana przez otoczenie. Sąsiedzi przebili opony w samochodzie oraz wywiesili kartkę na bramie. - Mąż wyszedł na pole [...] zobaczył na bramce przywieszoną karteczkę "KORONAWIRUSY" - opowiada kobieta.
"Myślałem, że jak umrę, to przestanę się wreszcie dusić"
Ireneusz Orman sam jest lekarzem i najprawdopodobniej zaraził się w szpitalu, w którym pracuje. Kiedy trafił do Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, objawy zakażenia miała też żona i troje dzieci.
Jak wspomina pan Ireneusz, fakt, że jest lekarzem, tylko potęgował jego niepokój: - Człowiek jest bardziej świadomy tego, że wchodzą coraz bardziej zaawansowane terapie, bierze, zażywa coraz większe dawki leków i nic nie pomaga.
- W momencie, kiedy dostałem informację, że jak nie pójdę pod respirator, to nie dożyję do poniedziałku, to byłem przekonany, że umrę - wspomina. - Zadzwoniłem do rodziny, powiedziałem, jaka jest sytuacja, porozmawialiśmy chwilę, w zasadzie to pożegnałem się z żoną. Stwierdziłem, że jeśli pójdę pod respirator, usnę i umrę, to jest to jakaś niezła opcja, bo przestanę się wreszcie dusić. Gdy 6 maja zostałem obudzony, naprawdę się zdziwiłem - mówi.
Jak mówi lekarz-pacjent, koronawirus jest wyjątkowo silny i nie powinien być porównywany z grypą. - Parę razy przechodziłem ciężką grypę, ale to jest absolutnie, w ogóle bez porównania, kompletnie. To mnie najbardziej zdziwiło, jak zobaczyłem, że moja krew w ogóle nie przypomina krwi, tylko jakąś taką galaretkę porzeczkową, ona była tak gęsta. Potem ze zdziwieniem na wypisie przeczytałem, że miałem prawidłowe wartości hematokrytu, także nie byłem specjalnie odwodniony - opowiada. Wszyscy nasi rozmówcy wspominali brak sił. - Cały pobyt w szpitalu psychicznie przeżyłem bardzo ciężko, (…) ja zawsze chciałem mieć kontrolę nad swoim życiem, a tam doświadczyłem totalnego braku kontroli. Że ja nie mogę usiąść, sam nie mogę zjeść, brakowało sił, przekrojenie kawałka mięsa to był ogromny wysiłek - opowiada pan Ireneusz.
- Nikomu tego nie życzę, nikomu. Najgorszemu wrogowi nie życzę przechodzenia koronawirusa i tego, co się potem dzieje. Bo jeżeli są osoby, które przejdą bezobjawowo, nie mają pewności, że za kilka lat, za kilka miesięcy, coś im się nie odezwie - przestrzega pani Ewa.
Źródło: "Czarno na białym" TVN24