Dotychczas telefon był jeden. Na cały Poznań. Znajdował się w ratuszu i służył wyłącznie do użytku służbowego. Zainstalowano go w 1880 roku do łączności ze stacją straży ogniowej przy ulicy Wronieckiej.
Po pięciu latach wreszcie doczekali się go pierwsi mieszkańcy.
A tak wyglądała pierwsza rozmowa, której treść przytaczał w 50. rocznicę tego wydarzenia "Kurier Poznański".
- Tu mówi dyrektor poczt i telegrafów. Czy mam zaszczyt z panem tajnym radcą komercjonalnym we własnej osobie?
- O, witam, najniższy sługa pana radcy. Czy pan mnie dokładnie rozumie?
- Tak, tak, powinszować, dziękuję. Co? Wspaniały wynalazek!
- Słyszymy się, jakbyśmy siedzieli razem przy winku u Pfitznera albo Glabisza.
- Tak. Co, dziś wieczorem u Brummego? To należy oblać. A więc do widzenia! Sługa pana radcy.
Było na co czekać!
Za pierwszym telefonem stoi pewna Włoszka
Historia telefonu zaczęła się 26 lat wcześniej, w 1854 roku, od wynalazku Antonia Meucciego. Gdy żona Włocha zachorowała, ten skonstruował urządzenie, które pozwalało łączyć jej sypialnię z warsztatem. Sześć lat później opublikował jego opis w nowojorskiej gazecie włoskojęzycznej. Zabrakło mu jednak pieniędzy, by urządzenie opatentować.
Potem był niemiecki nauczyciel Johann Philipp Reis, który zbudował pierwszy działający telefon magnetyczny. Prototyp zademonstrował 26 października 1861 roku.
Ale jako pierwszy telefon opatentował w 1876 roku Szkot Aleksander Bell. Był o dwie godziny wcześniej w urzędzie patentowym niż Amerykanin Elisha Gray. O to, kto jest faktycznym wynalazcą, walczyli potem w sądzie. Przez 12 lat!
"Panie Watson, proszę tutaj przyjść, potrzebuję pana" - tak miała brzmieć pierwsza rozmowa, którą Bell przeprowadził ze swoim asystentem.
Poznańska rozmowa odbyła się dziewięć lat później.
Rok po zgłoszeniu patentu pierwsze telefony pojawiły się w amerykańskich domach. Najpierw w Bostonie, potem w kolejnych miastach na świecie.
Wtedy też telefony zawitały po raz pierwszy na ziemie polskie. W ramach prób w dniach 7 i 9 grudnia 1877 roku łączyły się Warszawa i Skierniewice.
Bell zbił na telefonach fortunę. Jego firma - Bell Telephone Company - przez lata zmieniała nazwy, by w końcu w świadomości większości zaistnieć jako American Telegraph & Telephone Company (AT&T), która to jeszcze do niedawna uznawana była za największą firmę telekomunikacyjną świata.
To właśnie firma Bella zbudowała w Warszawie pierwszą w Kongresówce sieć telefoniczną. Uruchomiono ją 13 lipca 1882 roku. Przyłączono do niej 106 abonentów.
Rok wcześniej telefony pojawiły się we Wrocławiu.
"Jakbyśmy siedzieli razem przy winku"
Poznań musiał czekać do 1 września 1885 roku.
Nie wiemy, czy wspomniane w pierwszej rozmowie oblewanie doszło do skutku. Ale ze wspomnianym w rozmowie Andrzejem Glabiszem, hurtownikiem win, dyrektor poczt i telegrafów oraz tajny radca komercjonalny mogliby pogadać o najnowszym wynalazku, bo Glabisz znalazł się w gronie 27 szczęśliwców, którym jako pierwszym zainstalowano "telefoniczny przyrząd".
Oprócz niego aparaty posiadali między innymi:
Stefan Cegielski, syn Hipolita, kierownik założonej przez ojca fabryki maszyn i narzędzi rolniczych HCP i polski poseł do parlamentu Rzeszy;
Józef Czepczyński, kierownik hurtowni drogeryjnej Jasiński i Ołyński znajdującej się przy ul. św. Marcina. Wtedy jeszcze nie wiedział, że za siedem lat będzie mieć swoją własną Centralną Drogeryę, założoną w spółce z Bronisławem Śniegockim i Stanisławem Wegnerem. I to nie byle gdzie, a na Starym Rynku! A potem, już w wolnej Polsce, będzie współwłaścicielem pasażu Apollo, z kinem, restauracją i hotelem oraz fabryką farmaceutyczną;
Telesfor Otmianowski, właściciel składu nasion przy ulicy Wrocławskiej, który z roku na rok rozwijał się coraz prężniej i stał się prawdziwym specjalistą od nasion, które sprzedawał za granicę;
Donat Stabrowski, wówczas poznański producent makaronu, który osiem lat później prowadził Parową Fabrykę Musztardy i Konserwów (pisownia oryginalna), stając się niekwestionowanym poznańskim królem musztardy i konserw;
Józef Woniewicz, hurtownik towarów kolonialnych.
Krótko mówiąc - telefony trafiły do tych najbardziej majętnych. I były symbolem luksusu.
"Telefoniczny przyrząd? Ten to nie ma już na co bejmów wydawać!" - śmiali się poznaniacy pod koniec XIX wieku z posiadaczy telefonów. Rozmowa telefoniczna kosztowała wówczas 50 fenigów. Dla niejednego robotnika to była połowa wynagrodzenia za dzień pracy!
Ale abonentów przybywało - w październiku było ich już czterdziestu. Do końca roku poznaniacy odbyli przez telefon kilka tysięcy rozmów.
Poznań drugi na świecie
Pierwsze aparaty telefoniczne nie posiadały tarcz numerowych. Telefony automatycznie łączyły się z centralą, a tam należało podać telefonistce numer, z którym chciało się połączyć.
Od strony technicznej za wszystko odpowiadała centrala ulokowana w urzędzie pocztowym przy ulicy Pocztowej (dziś 23 Lutego). W sumie rozwieszono w mieście 32 kilometry kabli.
Posiadaczy telefonów z roku na rok przybywało. Po 25 latach liczba abonentów nie przekraczała trzech tysięcy - tyle wynosiła pojemność ówczesnej centrali. Gdy w jej miejsce zamontowano nową, półautomatyczną, swoje numery mogło uzyskać kolejnych tysiąc poznaniaków. Już po roku zrobiło to 250 osób.
Urządzenie dostarczyła firma Siemens-Halske, która sprawowała nadzór nad centralą do momentu przeszkolenia wszystkich pracowników, którzy mieli ją obsługiwać. Poznań był drugim miastem na świecie, które mogło się pochwalić tą nowoczesną centralą.
Kolejna, znów na tysiąc numerów, pojawiła się w mieście w 1913 roku. Obsługiwała już telefony z tarczą.
Gdy po Powstaniu Wielkopolskim Poznań wrócił do Polski, poznaniacy mieli do dyspozycji centrale telefoniczne na pięć tysięcy numerów i sześć stanowisk do rozmów międzymiastowych. Można było wtedy dzwonić do każdego państwa w Europie.
W 1921 roku, gdy odbywał się pierwszy Targ Poznański, do sieci było podłączonych około 3400 osób.
Poznańskie 112
Od 1927 roku każdy z poznaniaków posiadający telefon - lub którego sąsiad takowy posiadał - zapamiętywał numer 5555. Był to numer nocnego pogotowia, którego siedziba znajdowała się tuż obok centrali telefonicznej na ulicy Pocztowej. Wcześniej o nocnej pomocy można było zapomnieć - trzeba było czekać do rana.
Jak należało wzywać pomoc? To opisywała "Wielkopolska Ilustracja".
Nerwowa dłoń uchwyciła słuchawkę telefoniczną.
- Stacja dziewiąta.
- Proszę 55 55!
Dzwonek.
- Tu Nocne Pogotowie Lekarskie.
- Panie doktorze - mówi ktoś drżącym, urywanym głosem - Jedliśmy rybę na kolację i żona połknęła ość. Biedaczka dusi się.
- Dobra jest! Przysyłaj pan taksówkę. Za kilka minut jestem!
Z tymi "kilkoma minutami" dziennikarze "Wielkopolskiej Ilustracji" zdecydowanie przesadzili… Najpierw trzeba było pobiec na postój taxi, mieć szczęście i zastać jedną z trzystu taryf w mieście, i posłać po lekarza, żeby ten mógł dojechać do pacjenta. Oczywiście wszystko na koszt tego ostatniego.
Tak było do 11 listopada 1928 roku, gdy uruchomiono pierwszą stację pogotowia ratunkowego w Poznaniu, z jedyną w mieście karetką. Jej siedziba mieściła się w gmachu straży ogniowej przy ulicy Grunwaldzkiej 16. By wezwać pomoc, należało zadzwonić pod numer alarmowy 6666.
Dzwonili ze stacji i z hotelu
Stacja pogotowia powstała na terenie, na którym w 1929 roku odbywała się Powszechna Wystawa Krajowa (Pewuka), która podsumowywała pierwszą dekadę Polski po odzyskaniu niepodległości i prezentowała dorobek gospodarczy, kulturalny, naukowy i polityczny kraju, który po 123 latach wrócił na mapy. Była to największa wystawa, jaką kiedykolwiek zorganizowano w Rzeczpospolitej. I taką pozostaje do dziś. Zajmowała około 65 hektarów - obszar trzykrotnie większy niż obecne Międzynarodowe Targi Poznańskie. Można go porównać do 93 boisk piłkarskich.
Miasto szykowało się do tej imprezy pełną parą - powstały dziesiątki nowych budynków, nowa dzielnica, największa restauracja (Restauracja Centralna PWK na 1700 miejsc). Wybudowano też największy hotel w Polsce (Polonia) z własną centralą telefoniczną "na 10 głównych oraz 100 bocznych połączeń".
Boczne telefony otrzymają niektóre pokoje, a na każdem piętrze Hotelu urządzone będą 3 rozmównice telefoniczne dla użytku gości hotelowych - czytamy w publikacji "Dlaczego i jak zwiedzić Powszechną Wystawę Krajową".
Powstała także sieć stacji benzynowych z - nie inaczej - telefonami dla podróżnych.
W mieście pojawiły się również pierwszy neon i pierwsza sygnalizacja świetlna.
WIĘCEJ O POWSZECHNEJ WYSTAWIE KRAJOWEJ W KSIĄŻCE AUTORA TEKSTU - "PEWUKA. CUD NAD WARTĄ"
Zadbano też o rozrywkę - otwarto najnowocześniejsze kino w Polsce, pierwszy multipleks, hipodrom czy arenę do zawodów sportowych. Największą furorę robił jednak urządzony na terenach dzisiejszego parku Kasprowicza lunapark, a w zasadzie wesołe miasteczko, bo tak po raz pierwszy w Polsce nazwano tego typu przybytek.
Pewuka przyczyniła się też do rozwoju sieci telefonicznej. Przed wystawą na Łazarzu wybudowano automatyczną centralę telefoniczną o pojemności dwóch tysięcy numerów, a na terenie wystawy postawiono 22 automaty telefoniczne do połączeń miejscowych.
Przybyło też automatów telefonicznych w mieście. Montowano je na najważniejszych ulicach i placach, oraz w urzędach.
Mecz przez telefon
Prawdziwym sukcesem stała się wtedy pierwsza w Polsce transmisja radiowa na żywo z meczu piłkarskiego. Przeprowadzono ją 11 sierpnia 1929 roku. Odbywała się właśnie przez telefon. Specjalnie na to spotkanie wybudowano dwie linie telefoniczne z boiska Warty do studia.
Długość linii wynosiła ok. 1 km i zaczynała się z puszki zbiorczej kabli przy Zakładach H. Cegielskiego przy ul. Górna Wilda (obecnie ul. 28 Czerwca 1956 r.) i przez pole dochodziła do ul. Rolnej, przy której było boisko. Poczta musiała wkopać słupy poprzez pole, bowiem druty powinny były być prowadzone drogą napowietrzną, co oczywiście stworzyło pewne ryzyko awarii technicznej - wspominał po latach Ludomir Budziński, który komentował tamten mecz.
Na boisku zmierzyły się Warta i PSV Eindhoven. Przeciwnik nie był przypadkowy. Radio Poznańskie było handlowym partnerem właściciela klubu - słynnej firmy Philips - i kupowało od Holendrów żarówki i lampy. "Zieloni" (jak popularnie nazywana jest drużyna Warty) pokonali Holendrów 5:2. A jesienią Warta zdobyła pierwsze w swojej historii mistrzostwo Polski.
"Gadatliwość w Poznaniu jest wielka"
Na samej Pewuce też można było dowiedzieć się więcej o samych telefonach. Pawilonu Ministerstwa Poczt i Telegrafów nie sposób było nie zauważyć - modernistyczny budynek, stojący u zbiegu ulic Śniadeckich i Wystawowej, wyróżniała wysoka, 23-metrowa wieża. Tam, w bocznych salkach, prezentowano produkowane w Polsce urządzenia telefoniczne, łącznice i aparaty. Można było z nich dzwonić nawet za granicę.
A ze stolicy Wielkopolski dzwoniono wtedy chętnie.
"Gadatliwość" w Poznaniu jest wielka - donosił "Kurier Poznański" 18 lipca 1929 roku. Jako dowód wskazywał liczbę wykonanych połączeń telefonicznych. Międzymiastowych i międzynarodowych rozmów nadano 54.765, a nadeszło ich 64.464. Miejscowych rozmów zanotowano aż 6.759.351 - podsumowywał dane z czerwca. Miesiąc później, podając świeże dane z lipca, pisał: Licząc mieszkańców miasta razem z niemowlętami, każdy poznańczyk i każda poznanianka rozmawiała w lipcu przez telefon średnio 27 razy, a więc bez mała chociaż raz dziennie.
Kup pan telefon!
Liczbę abonentów wyznaczała pojemność centrali telefonicznych. W latach 30. XX wieku wolnych miejsc było sporo. Dyrekcja Okręgu Poczty i Telekomunikacji starała się je zapełnić i zaangażowała specjalnych akwizytorów, których zadaniem było znalezienie chętnych na telefon. Za każdego nowego klienta mogli oni otrzymać 20 złotych prowizji. A argumentów za posiadaniem cudownego aparatu im nie brakowało - w ramach "promocji" co pewien czas poznaniakom proponowano darmową instalację telefonów. A to już na przedsiębiorczych mieszkańców stolicy Wielkopolski musiało zadziałać.
"Kurier Poznański" w 1935 roku pisał: W czasach dzisiejszych ciągłego pośpiechu człowiek bez telefonu jest jak bez ręki. Bez telefonów nie można wyobrazić sobie dziś normalnego życia gospodarczego i kulturalnego. Nie do pomyślenia jest dzisiaj organizacja jakiegokolwiek odcinka życia zbiorowego bez nieocenionych usług, jakie oddaje nam telefon.
Wówczas miesięcznie poznaniacy wykonywali około miliona połączeń. Statystycznie jeden telefon przypadał na 42 mieszkańców stolicy Wielkopolski, podczas gdy średnio w Polsce - na 166 osób.
Latem 1939 roku, przed wkroczeniem Niemców do Poznania, liczba abonentów wynosiła 6800.
A posiadacze telefonów od 1937 roku mogli korzystać z usług automatycznej zegarynki i dowiedzieć się, która aktualnie jest godzina.
Towar deficytowy
Druga wojna światowa zniszczyła całą infrastrukturę telefoniczną. Budynki central spłonęły lub zostały zrujnowane, uszkodzeniu uległo 80 procent kabli, w tym wszystkie naziemne. Odbudowa trwała długie miesiące.
Pod koniec 1945 roku telefony miało 2200 mieszkańców Poznania. Rok później - 5200, a pod koniec 1947 roku - 6800, czyli tyle, ile przed wojną.
Od 1950 roku liczba abonentów podwajała się co dziesięć lat, zdecydowanie zbyt wolno w stosunku do potrzeb.
Dziesięciotysięcznego abonenta Poznań doczekał się w 1954 roku, gdy większość wciąż o telefonie mogła tylko pomarzyć.
Nie to co na Zachodzie - tam technologia szybko szła do przodu, o czym można było się przekonać już rok później, odwiedzając Międzynarodowe Targi Poznańskie. Szwedzka firma Ericsson prezentowała tam swoje najnowsze dzieło - aparat telefoniczny, który, "mimo że nikogo nie ma w domu, sam prowadzi rozmowę".
Na pytanie: - "Gdzie Axel?" - odpowiada: "Axel poszedł do kina, będzie o 22-giej" albo "Wyjechał, wróci jutro". Telefon połączony jest z magnetofonem, na który nagrano odpowiednie zdania - pisała "Panorama Stalinogród".
Żeby brak telefonów w Polsce nie rzucał się zagranicznym gościom w oczy, zaczęto je masowo podłączać na terenach MTP. Tylko w 1956 roku zainstalowano 400 telefonów, 35 kompletów sekretarsko-dyrektorskich i 10 łącznic telefonicznych. Oczywiście odbywało się to kosztem mieszkańców Poznania, którym w tamtym roku zainstalowano jedynie 268 aparatów.
Jednak gdy telefony na terenie MTP były potrzebne, na niewiele się zdały. Gdy wybuchło powstanie Poznańskiego Czerwca 1956 roku, rozmowy międzymiastowe zostały zablokowane. Korespondenci zagraniczni musieli jechać do Berlina, by stamtąd przekazywać relacje z tego, co stało się w stolicy Wielkopolski.
Podpadli Moskwie
Swego czasu Poznań pozbawił łączności samego Leonida Breżniewa. Działo się to podczas budowy osiedli z wielkiej płyty na Winogradach. Podczas kładzenia fundamentów pod wieżowiec numer 5 na osiedlu Kosmonautów prace sparaliżował nieuwzględniony w planach gruby kabel. Okazało się, że to gorąca linia telefoniczna Moskwa-Berlin, której za żadne skarby nie można ruszać.
"Doszliśmy do wniosku, że trzeba będzie przeprojektować budynek. Pamiętam, że Kołodziejczak [Jan Kołodziejczak - zastępca dyrektora Inwestprojektu, wykonawcy prac - red.] powiedział: Niech pan nie dopuści do przerwania kabla, bo za parę minut będzie miał pan na karku Służbę Bezpieczeństwa - wspominał w książce "Projekt - miasto" Edmund Pawłowicz, zastępca dyrektora ds. realizacji osiedli Winogrady.
Problem udało się rozwiązać, umieszczając kabel w stalowej rurze, którą przecięto na pół i ściągnięto obejmami.
Ale ten sam kabel przerwano w innym miejscu, mimo że ekipa, która wykonywała prace, kabel miała już wyrysowany na planach. - Jak budowali wieżowce 1, 2 i 3 i trzeba było połączyć z "czwórką" instalację ogrzewania i ciepłej wody, na drodze między tymi budynkami natrafiono na ten przewód - wspomina Jacek Błaszczyk, jeden z budowniczych Winogradów.
Koparki wybierały ziemię wokół kabla, a bezpośrednio wokół kabla kopali łopatami robotnicy. I wszystko byłoby dobrze, gdyby plany były dokładne…
- Na rysunku była zaznaczona prosta linia, a w tym miejscu była akurat pętla. Koparka zahaczyła o tę pętlę i gruby kabel, przekroju jakieś 10-15 centymetrów, został uszkodzony. Za parę minut ulica została zamknięta, przyjechało dużo wojska, generalicja polska i radziecka, i usuwali tę awarię. Jak byłem w wojsku, nie widziałem tylu generałów w jednym miejscu! - opowiada pan Jacek.
Usuwanie awarii trwało półtorej doby. - Ale samą łączność przywrócono bardzo szybko, nie mogło być inaczej! Tylko potem trzeba było to odpowiednio zabezpieczyć, założyć kołnierze… To zajęło tyle czasu - mówi Błaszczyk.
Telefon metodą "na wnuczka"
W czasach PRL telefon był dobrem deficytowym. Trzeba było złożyć podanie w urzędzie i czekać. Nawet długie lata. Najpierw brakowało miejsca w centrali, a jak już było, to trzeba było czekać na montera. A i tak w Poznaniu było znacznie łatwiej o telefon niż w mniejszych miejscowościach.
W 1980 roku jeden telefon przypadał na 40 mieszkańców wsi. Na jednej z komisji sejmowych wyliczono nawet, że koszty założenia telefonu na wsi są tak wysokie, że rolnik musiałby sprzedać konia…
Sytuacja nie poprawiała się nawet wtedy, gdy władze chwaliły się biciem rekordów przyłączonych telefonów w ciągu roku.
- Wzrosty są rekordowe. Wobec 53 tysięcy nowych abonentów w zeszłym roku w pierwszym półroczu, w tym roku mamy 69 tysięcy. Natomiast jestem pesymistą w takim sensie, że jest oczekujących prawie 1 milion 300 tysięcy i rzeczywiście te przyrosty niewiele wpływają na skrócenie kolejki oczekujących - przyznał w "Dzienniku Telewizyjnym" w 1984 roku ówczesny minister łączności Władysław Majewski.
Upadek PRL-u też od razu tego nie zmienił.
Przeciętny czas oczekiwania na telefon wynosi już 13 lat i nieprędko zapowiada się na istotny przełom - pisał w 1990 roku "Przekrój". Tygodnik zwracał też uwagę, że na stu Polaków przypadało 8,2 telefonu, podczas gdy w innych państwach europejskich na stu obywateli swój aparat miało 25.
Wśród oczekujących byli moi rodzice, którzy przeprowadzili się w 1990 roku do nowego mieszkania. Krótko potem pradziadek, który wymagał stałej opieki, miał się przenieść do mieszkania dziadków. I tylko dzięki niemu udało się im szybko zdobyć telefon, bo on już go miał.
- Na przeniesienie numeru czekało się dużo krócej. Dlatego przemeldowaliśmy mojego dziadka do nas, by uzyskać prawa do telefonu. A że był starszym człowiekiem, który mógł go potrzebować, by wezwać pomoc, to wskakiwaliśmy na pierwsze miejsce wśród oczekujących - wspominał mój tata.
I pomyśleć, że ledwie 20 lat później bez żalu się go pozbyli...
Źródło: TVN24+
Źródło zdjęcia głównego: rys. Martyna Czekała / "Miasto nie do Poznania" (Wydawnictwo Poznańskie, 2017)